Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-06-2014, 21:45   #90
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Opad.

Szyba pojemnika pękła a stłoczony w nim płyn w ułamku sekundy zmieszał się z powietrzem i z sykiem eksplodował chmurą zabójczej toksyny. Powinni byli wiedzieć. Zwłaszcza Nathan, który dla płonnej nadziei uratowania dziewczynki w swym szaleństwie rozbił pojemnik. Teraz było jednak za późno.

Clyde zamarł, nie ruszał się, nie słyszał. Czarny opar wdzierał się do gardła otumaniając skołatany umysł. Ze wszystkiego co dotąd udało mu się ustalić na temat opadu mieli mniej więcej minutę nim wejdą w stan krytycznego zatrucia. Po chwili wystąpią halucynacje, Ci którzy przetrwają szał stracą przytomność, a potem umrą od zaduszenia. Ostry kaszel wstrząsnął ciałem.

Naukowiec myślał, szukał rozwiązania, drogi wyjścia. Transporter, komory, może da się czymś odessać opad? Czy transporter jest hermetyczny, może da się w nim schować? Może strzykawki znalezione przy cyborgu, zawierają lekarstwo? Sekundy mijały prędko, a on czuł się jakby ktoś przyłożył mu do głowy pistolet i żądał natychmiastowej odpowiedzi na piekielnie trudną zagadkę. Schować się, uciekać, paść na ziemię, cokolwiek…

Nic, beznadzieja, pustka. Umysł podsuwał tylko jedno: Uciekaj.

Kolumna gazu strzelała w niebo, niczym płomień w zapomnianej świątyni okrutnego boga. Spec podbiegł do reszty grupy, kiedy nagle Fray uniósł broń w stronę Marii. Naukowiec w pierwszej chwili nie wiedział co się dzieje, potem złapał dziewczynę i pchnął ją na ziemię odsuwając z linii strzału. Trzasnął zamek posyłając pociski w wyznaczonym kierunku. Nie w nich. Krzyk Nathana, potem Jeffa, wrzask Morganów.

Dobry Boże…

King był zdezorientowany, oszołomiony, przerażony. Maria wiła się pod nim i kopała chcąc sie wyrwać, kiedy kule świstały wszędzie dokoła. Dwoje przerażonych ludzi szamotało się na ziemi, kiedy nad ich głowami rozgrywała się apokalipsa. Wybuch opadu i rzeź. Clyde nie mógł widzieć, zaplątany w ubranie dziewczyny, ale doskonale wiedział co się dzieje. Próbował, przez kilkanaście dramatycznych sekund próbował szukać rozwiązania, ale był bezsilny, tak bardzo bezsilny. Moloch go przerastał, nie pojmował zasady za nim stojącej. W głowie kłębiło się stado dzikich myśli, oddech zatykał trujący opar gazu. Ogromny kapelusz opadu wykwitał nad nimi niczym olbrzymi atomowy grzyb, gotów pochłonąć wszystkich bez wyjątku. Czarna śmierć naszych czasów.

Wtem strzały ucichły. Koło nich z chrzęstem upadły maski.

- Zakładajcie.

Głos, nawet nie zimny, po prostu pusty. Jakby słyszał wiadomość nagraną na automacie. Głos Fraya.

Żołnierz stał nad nim. Prosty, wysoki… W pełnym oporządzeniu zdawał się większy w barach. Na twarzy miał już maskę przeciwgazową zerwaną z ciągle ciepłego trupa jednego z dzieci. Pobieżnie wyregulowane paski wpijały się w jego czaszkę. W prawej dłoni trzymał swój karabin, klinując kolbę między ramieniem a biodrem. Lewą miał pustą, to nią rzucił maski przed Kinga i Marię. Maski, które jeszcze niedawno Nathan założył swojej rodzinie. Którymi postanowił chronić ich nie siebie. A on z Ezechielem zdarli je po rzezi niewinnych jakiej wspólnie dokonali.

Clyde podniósł się na kolana. Maria wyrwała się z jego uchwytu, ale spec nie zwracał już na nią najmniejszej uwagi. Klęczał przed zabójcą z pustką w głowie. Gdzieś za nim, pośród poszatkowanych pociskami ciał Morganów stał Ezechiel. Dwa upiory śmierci.

Krawędź opadu zaczęła załamywać się na tle nieba, rozpościerając szeroko. Sekunda dwie i z ogromną prędkością runie na nich. Ostatni dar od Molocha tylko czekał by wydusić z nich ostatnie tchnienie.

Zawsze miał w głowie tyle słów. Odpowiedź na każde pytanie. Teraz nie wiedział nic, nie pojmował. Szaleństwo Nathana, mordowanie dzieci, wyrywanie dla siebie ochłapów życia. Wszystko to uderzyło w niego jak pędzący pociąg dewastując to co jeszcze próbowało zasłaniać się logiką.

Coś jednak drgnęło tam w środku.

- Nie.

Lewa dłoń Fraya złapała za lufę karabinu. Widać było, że otwarcie ponownie ognia to dla niego tylko chwila. Maska zasłaniająca twarz utrudniała odczytanie emocji z i tak beznamiętnej twarzy. Również zniekształcony głos brzmiał jeszcze bardziej nienaturalnie. Wydawał się wiele nie różnić od cyborga, którego niedawno zabił.

- Zakładajcie maski sobie a potem dzieciakowi. Filtry kupią nam tylko trochę czasu. Trzeba spierdalać.

Dzieciak. Wtedy King dostrzegł Irę. Dziewczynka stała nieco na uboczu, jak skamieniała, z małą twarzyczką zbryzganą krwią małych Morganów. Patrzyła prosto w niego.

Opad osiągał właśnie swoje apogeum, chmura zasnuła niebo przesłaniając blade słońce. Jakby właśnie trafili do jakiejś koszmarnej krainy wiecznej nocy.

- Niech Cię szlag, Fray.

Clyde zerwał się na nogi. Wydawało się, że Randall zaraz zetnie chudego mężczyznę serią z karabinu, jednak nic takiego się nie wydarzyło. Ręka z karabinem zadrżała niespokojnie, a oczy ukryte za wizjerem błysnęły pogardliwie. King zacisnął pięść, gotów zetrzeć na popiół człowieka stojącego przed nim. Za tę jego bezkarność, za amoralność, za każde słowo godzące w to co jeszcze czyniło z nich ludzi. Cała postawa Randalla krzyczała niemym wyzwaniem.

Opad był coraz niżej. Ostatnie sekundy życia ulatywały bezpowrotnie.

Nie było czasu. Nie w tym momencie. Świat w którym żyli był odarty ze wszystkiego, nawet z niezbywalnego prawa do uczciwej zemsty. King obrzucił nienawistnym spojrzeniem zamaskowane oblicze. Gdy mierzyli się wzrokiem ręka żołnierza wystrzeliła do przodu łapiąc lekarza za ubranie.

- Chuj mnie obchodzą Twoje dylematy doktorku. Nie czas na nie. Ubieraj maskę, pomóż mi z Marią a potem zajmij się gówniarą. Bo jak nie to ja ją zostawię.

Wbrew słowom Fray nie tylko zwolnił chwyt odzianych w potężną rękawicę palców ale i kopnął jedną z masek.

- Ta powinna na nią pasować bez regulowania.

Clyde bez słowa wyminął strzelca. Skupił swoje myśli na Irze. Przyklęknął przed dziewczynką nasunął jej maskę na twarz. Policzki dziecka zalane były łzami. On nie mógł sobie pozwolić na komfort uczuć. Nie tutaj. Nigdy. Nie spuszczając z niej oczu, naukowiec zaciągnął osłonę na głowę. Chemiczny zapach filtrowanego powietrza wypełnił mu nozdrza. Złapał rączkę Iry i ruszył nie patrząc za siebie.

Pył nadciągał. Nie zdążą uciec, nie było najmniejszych szans. Oby maski były coś warte...

- Biegnij! - Skierował swoje słowa do Iry wskazując na drzwi budynku, który stanowił minimalna ułudę schronienia. Na więcej słów zabrakło mu sił.

Dziecko nie chciało puścić, jednak dalej ponaglane zniknęło za ciemnymi drzwiami. Clyde szedł jeszcze przez chwilę powłócząc nogami, wyciągał rękę ku futrynie i drobnej figurce patrzącej na niego. Plecak ciążył mu niesamowicie. Dusił się, a mięśnie odmówiły mu posłuszeństwa. Upadł jak długi z wciąż wyciągniętą przed siebie ręką.

Gdzieś za nimi rozległ się huk, podobny do burzy, a niebo runęło im na głowy.
 
Dziadek Zielarz jest offline