Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-06-2014, 12:57   #122
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

EDWARD TAKSONY


Ed wiedział, jak poruszać się cicho. Jego praca wymagała od niego niekiedy takiego zachowania. Kto by pomyślał, że te nawyki przydadzą mu się w tak niecodziennej sytuacji.

Im bliżej był zdewastowanego sklepu, tym większy czuł niepokój. Serce, nad którym panował z trudem, łomotało mu w piersiach niczym zapędzony do klatki szczur. Tłukło się, jak dzikie. Był coraz bliżej i coraz wyraźniej czuł smród, jaki unosi się nad brudnymi ciałami i gnijącym mięsem. Przez rozwaloną witrynę sklepową odważył się zerknąć do środka.

Ludzi w zdewastowanej galerii było co najmniej tuzin. W większości mężczyźni – brudni, ubrani w szmaty, uzbrojeni w prymitywną broń – przerobione kije do golfa, nogi od stołów lub krzeseł, noże kuchenne i tym podobne narzędzia ewidentnie służące do walki. Na pierwszy rzut oka widać było, że z tymi ludźmi też coś jest mocno nie w porządku. Biła z nich jakaś trudna do określenia aura degeneracji i agresji – przypominali stado hien zamkniętych w klatce. I bali się. Bali się do tego stopnia, że wszystkie wejścia, poza jednym, zablokowali barykadami zrobionymi z mebli, z elementów otoczenia i z wszechobecnego drutu kolczastego, który – nie wiadomo skąd – znalazł się na „DESTINY”. Bali się czegoś, co mogło przyjść z zewnątrz, spoza sklepu – bazy wypadowej czy też bardziej koczowiska.

Ed nasłuchiwał, szukał dróg wejścia do obozowiska i żadnego, poza głównym, mocno pilnowanym przez dwóch ludzi, nie dostrzegał.

Nagle ujrzał wynurzające się z boku galerii, mniej więcej z miejsca, z którego przyszli, dwie postacie. Szły ostrożnie, prosto w ich stronę, zachodząc ich od tyłu, jak wprawni myśliwi. Jeden z nich puścił krótki, urwany sygnał latarką, prosto w stronę wartowników przy wejściu.

Cholera!

Zostali namierzeni przez rezydentów galerii. Ed był tego pewny, kiedy zobaczył, jak trzech mężczyzn podnosi się z miejsc, zabiera swoją broń i rusza w stronę wyjścia z „koczowiska” z ewidentnym zamiarem odcięcia im drogi w bok.

CLEMENTINE MAY, MALCOLM GODSPEED

Huk rozrywanych drzwi rozbrzmiał w uszach ukrytych w łazience ludzi, niczym zapowiedź ostateczności. Odruchowo wstrzymali oddechy, próbując zapanować nad drżeniem ciała i rozszalałym biciem serc.

Usłyszeli bestię, która wdarła się do kabiny. Słyszeli, jak miota się, jak najwyraźniej w szale rozwala wszystko w swoim zasięgu. Trzask telewizora, łoskot pękających mebli. Stwór szalał w środku wydając z siebie przenikliwe, paskudne, gulgoczące, sykliwe, obrzydliwe dźwięki.

Nagle usłyszeli, że dyszy przy drzwiach do łazienki. Czuli jego smród – gnijących wodorostów, duszący odór grzyba i mdlący ryb, wdzierający się przez szczelinę pomiędzy drzwiami i wykafelkowaną podłogę.

Dyszenie ucichło. Zamarło. Zza drzwi usłyszeli tylko dziwny świst, kojarzący się z parą wydobywającą się z gwizdka nasadzonego na czajnik.

A potem coś uderzyło w cienką deskę wyrywając w drzwiach potężną dziurę. Kolejny cios i kolejny zadane w błyskawicznych sekwencjach nie pozostawiło złudzeń, że potwór nie dał się nabrać na otwarte okno, że wiedziony jakimś zmysłem, wyczuł swoje ofiary. Kolejne dwa ciosy i drzwi puściły całkowicie, a w wejściu stanęła krwiożercza maszkara.

Goodspeed był jednak przygotowany. Cisnął w stronę paskudy zaimprowizowany koktajl mołotowa – niezbyt duży – bo buteleczki z minibarku nie miały nigdy znaczącej pojemności – ale, jak się okazało, dający im cień szansy.

Ogień zapłonął, bestia syknęła gniewnie, cofnęła się w głąb kajuty, miotając na lewo i prawo mięsistym ogonem. Teraz mieli szansę prześliznąć się obok niej i spróbować ratować się ucieczką przez okno lub na korytarz, gdzie jednak czyhać mogła druga ścigająca ich bestia.

Mieli krótką chwilę na ucieczkę i podjęcie decyzji. Nie wiedzieli, ile czasu zajmie potworowi zagaszenie płomieni.

ROBERT TRAMP

Bezpośrednie działanie kłóciło się z naturą Roberta, ale sytuacja w jakiej się znalazł wymagała zdecydowanych, nieszablonowych rozwiązań i decyzji.
Kierując się odgłosami rąbiącej siekiery Robert ruszył w stronę potencjalnych napastników. Gdzieś, w głębi ciemnego korytarza, ujrzał światło latarki i dwa cienie skaczące po ścianach korytarza.

- Hej! – krzyknął Robert upewniwszy się, że zrealizował wszystkie punkty ze swojej krótkiej listy ułożonego planu.

- Hej! – powtórzył, nie podchodząc zbyt blisko napastników.

Siekiera zamarła w powietrzu. Ucichła.

- Bonusowe mięsko – zarechotał ktoś w ciemności- Łap go, Henry!

Snop gwałtownie podniesionej latarki zaskoczył Roberta oślepiając go ułamki sekund. Przez chwilę poczuł się jak królik złapany w światła nadjeżdżającego samochodu. Potem rzucił się do ucieczki. Puszczone drzwi miały być wabikiem.
I zdały rezultat. Goniący go Henry otworzył drzwi na klatkę i wbiegł do środka. Robert ukrył się za zakrętem, tuż obok Beryl.

- Henry! – dało się słyszeć głos drugiego mężczyzny. – Henry!

Siekiera przestała uderzać w drzwi. Byli pewni, że jej właściciel idzie w ich stronę chcąc upewnić się, co stało się z jego kumplem.

Był coraz bliżej. Słyszeli jego oddech tuż obok zakrętu.

Beryl wyskoczyła i wystrzeliła flarę. Przestrzeń wokół nich zalało czerwone, oślepiające światło i gęsty dym.

Korytarz przeszył wrzask bólu – najprawdopodobniej facet od siekiery – oberwał tak, jak planowali.

- Zajebię cię, skurwieluuuuuuu – ostanie słowo zamieniło się w paskudny, przeszywający bębenki krzyk cierpienia, a potem dało się słyszeć łomot ciała walącego się na podłogę.

W czerwonym blasku ujrzeli kolejną sylwetkę – niewyraźną, rozedrganą.

- Dzięki, kimkolwiek jesteś. Zajebałam skurwiela.


JULIA JABLONSKY


Jej sztuczka zadziałała na Diego, nie do końca, tak jak chciała. Owszem, zareagował w sposób konkretny i zdecydowany – wziął ją na tym samym łóżku, na którym o mało nie została zbiorowo zgwałcona – ale wziął ją w sposób brutalny, ostry, niemal dusząc, nie reagując na protesty i sprzeciwy.

Sam akt nie trwał długo i pozostawił w niej mieszane odczucia, że potraktował ją jak zwierzę, lub jak seks – zabawkę. Znikły gdzieś uczucia, które zawsze odczuwała, kiedy z nim była. Był tylko seks. Sama potrzeba, którą zaspokoił nie bacząc na jej potrzeby.

Chciała mu to zakomunikować, kiedy po wszystkim naciągał spodnie, ale pojrzała mu w oczy i zrezygnowała, dostrzegając w nich coś paskudnego, coś mrocznego, jakąś wcześniej niedostrzegalną skazę. Diego ją przerażał.

- Ubierz się, chica – warknął na nią potwierdzając jej wcześniejsze obawy. – Poznasz resztę.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna z zachrypniętym głosem.

Spojrzał na uwolnioną dziewczynę, podobnie drapieżnym wzrokiem, jak Rodriguez.

- Jest moja. Tylko moja, jasne. Aż mi się znudzi. – Diego zauważył wzrok zachrypniętego. – Do tego czasu, jeśli ktoś ją tknie, utnę mu fiuta i wyrucham nim w jego martwą dupę, jasne. Powiedz innym.

- Jasne, szefie.

- Czemu zawracasz mi dupę?

- Zwiadowcy namierzyli dwie apetyczne sztuki tuż obok naszej kryjówki. Młoda dziewczyna i jakiś złamas.

- Na co czekacie. Wiecie co macie robić. On na mięso, ona na kutasy, a potem się zobaczy.

Zachrypnięty uśmiechnął się i wyszedł.

- Świeże mięsko jest najlepsze – uśmiechnął się Diego w sposób, od którego ją zemdliło. – Sama zobaczysz. Zjesz kawałek i już nic nie będzie takie, jak wcześniej.


JOHANNA BERG

Johanna przeszukała pokój, starając się czas na przeszukiwanie poświecić również na uspokojenie rozkołatanych nerwów. W kabinie nie znalazła niczego konkretnego poza rzeczami osobistymi jakiegoś mężczyzny o dość mało wyszukanym guście i zdecydowanie walczącego z nadwagą. Minibarek był wyczyszczony, a w śmietniku znalazła papierki po batonikach i puste buteleczki.

Przeszukując szafki znalazła rzeczy osobiste „grubaska”, a w nich kosmetyczkę z … brzytwą. Elegancką, ostrą i gotową do golenia. Widać było, że człowiek z tej kabiny należał do tych udających eleganckich mężczyzn – prawdopodobnie jakiś prawnik lub ktoś zatrudniony w strukturach korporacyjnych średniego szczebla. Brzytwa mogła się przydać i jako jedyna stanowiła cenną zdobycz w pokoju.

Upewniwszy się, że niczego nie przeoczyła, Johanna otworzyła drzwi ostrożnie wyglądając na zewnątrz. Sama już nie wiedziała, co myśleć o tej całej sytuacji, która zmieniała się, jak w kalejdoskopie.

Korytarz był pusty, więc wyszła na niego powoli rozglądając się za robalami, potworami, zjawiskami nadnaturalnymi. Nic takiego nie zauważyła więc wyszła z kajuty.

Teraz pozostało jej zdecydować, gdzie chce się udać.


CARRY MAY

Carry szła powoli, trzymając się rękami ściany, czując, jak jej palce pokrywają się cienka warstewką jakiegoś śluzu. Wzdrygnęła się, ale nie mogła sobie pozwolić na utratę kontroli z otoczeniem. Przy wygaszonym świetle na korytarzach była całkowicie ślepa.

Nawoływała boya pokładowego cichym szeptem, ale nikt jej nie odpowiedział, nikogo nie słyszała, co pogrążało ją w coraz większej paranoi.

Bała się. Cholernie się bała.

Szła przed siebie, przywołując w myślach układ korytarzy, starając się odnaleźć najbliższe schody. Była coraz bliżej swojego celu, kiedy to usłyszała. Cichy szelest za jej plecami.

Wiedziona instynktem przywarła plecami do ściany i zamarła nasłuchując z bijącym sercem.

A potem usłyszała śmiech. Kobiecy śmiech – rozbawiony i radosny.

- Hej, mała – zapytał ją jakiś mężczyzna przyjacielskim głosem. – Wszystko w porządku?

I nagle dziewczyna usłyszała kolejne dźwięki – szum oceanu, granie orkiestry, śmiechy ludzi i odgłosy wesołej zabawy.

- Zostaw ją, Paul. Ktoś z załogi się nią zajmie.



NORA ROBINSON


Odczekała trochę czasu nim wyszła na ciemny korytarz, śmierdzący rybą i zgniłymi wodorostami. Przez chwilę wsłuchiwała się w złowrogą ciszę okrętu nim ruszyła dalej, do kabiny 7198. Powoli, gotowa w każdej chwili zawrócić, skryć się gdzieś przed potencjalnym zagrożeniem.

Okręt przerażał ją coraz bardziej, chociaż nadal starała się znaleźć wyjaśnienie dla tego, co się wokół niej wyprawiało.

Drzwi do 7198 były otwarte na całą szerokość.

A to, co tam ujrzała, spowodowało, że omal nie wrzasnęła.

Był tam Coroch. Czy raczej to, co z niego zostało. Głowa mężczyzny była zwrócona w stronę korytarza, martwe oczy lśniły w mroku, z ust wylewała się gęsta krew. Mężczyzna wisiał pod sufitem, zaplatany w jakieś dziwne linki czy pnącza. Dopiero po chwili Nora zrozumiała, że to nie pnącza, czy liny, a żyły nieszczęśnika.

Pod Corochem zgromadziła się wielka, czarna kałuża krwi, w której poruszały się jakież żyjątka, wyglądające jak półprzeźroczyste pająki, lekko fosforyzujące żyjątka wyraźnie zadowolone z tej makabrycznej kąpieli. Podobne stwory łaziły po ociekającym czarną krwią ciele szabrownika, a jeden nawet wystawał z ust nieszczęśnika.

Nora czuła, jak zaczynają uginać się pod nią nogi.


HEATHER MOORE

Jaszczur ruszył w jej stronę. Jego gadzie, nieludzkie oczy, nie odrywały się od jej ciała. Aktorka przez chwilę spojrzała w jego oczy i to był błąd.

Poczuła się, jakby ktoś wczepił jej haczyki prosto w mózg, wbił przez oczodoły ostre szpikulce docierając do najskrytszych zakamarków jej jaźni.
Szarpnęła się, jak ryba schwytana na haczyk, lecz nie dała rady uwolnić się od tej magnetycznej siły uroku stworzenia. Czuła się więźniem w swoim ciele – bezbronną, skazana na zagładę istotką.

W ślepiach jaszczura ujrzała swój los. Czymkolwiek był ten potwór była teraz pewna, że jest … potworem właśnie.

Jaszczurolud zbliżył się wolno, jakby delektując tą chwilą. W jego łapie pojawił się czarny, chyba wykonany ze szkła lub krzemienia sztylet. Długie ostrze skierowało się w stronę piersi kobiety, która nie była w stanie uciec.

- Sssskóra. Tak łatwo ssssię jej posssbyć. Tak łatwo ją sssssię zrzussssa – syczał stwór, a Moore zrozumiała już, kto oskórował nieszczęsną dziewczynkę. – Tylko wy lussssie nie rozumiesssie, jak to sssię robi i trzeba wam pomagać.

Stwór był tuż, tuż.

I nagle aktorka poczuła przy sobie obecność dziecka.

Jaszczur pchnął sztyletem, ale nie trafił aktorki, lecz … dziewczynkę, która pojawiła się nagle pomiędzy nią, a potworem.

- Uciekaj! – Moore usłyszała krzyk dziewczynki w uszach i nagle urok, którym związał ją jaszczur, puścił. Była wolna i mogła działać!


RICHARD CASTLE

Richard otworzył drzwi po kolejnym, dzikim „chcę wejść!” i wprowadził w życie swój plan.

Zdzielił ładującego się do środka mężczyznę prosto w głowę metalową rurką i za chwilę tego pożałował.

Owszem – uderzenie dosięgnęło celu.

Owszem – mężczyzna zachwiał się, ale tylko lekko, i odwrócił w stronę Richarda.

Owszem – pisarzowi udało się walnąć intruza drugi raz, rozcinając skórę na czole i zalewając krwią jego twarz.

Owszem – zdążył zamachnąć się kolejny raz, kiedy mężczyzna złapał za zaimprowizowaną pałkę i cisnął zarówno nią, jak i pisarzem w bok.

Richard upadł na podłogę, koło łóżka i spojrzał na przeciwnika. Strach ścisnął mu gardło.

Facet mierzył ponad dwa metry wzrostu i ważył ze sto pięćdziesiąt kilogramów samych mięśni.

Był potężny i na poważnie wkurwiony.

Napiął muskuły pokazując je w całej imponującej krasie.

- To teraz się zabawimy, złamasie – syknął przecierając krew z twarzy. – Wbiję ci tą rurkę w dupę.

Coś mówiło pisarzowi, ze ta chodząca, brodata góra mięśni, nie rzuca słów na wiatr.

GREGORY WALSH JR.

Zasnął nadspodziewanie szybko nie przejmując się piekłem, jakie zdawało się, ze rządziło niepodzielnie „DESTINY”. Sam był zdziwiony, jak szybko przeszedł ze stanu świadomości, do stanu, w której świadomość zanika, pogrążając się w królestwach snu.

Śniły mu się jakieś koszmary, ale kiedy obudził się, zupełnie ich nie pamiętał.
Przez chwilę leżała w łóżku, nie bardzo wiedząc gdzie się znajduje i co tutaj robi.

Aż w końcu usłyszał jakieś dźwięki. Śmiech, grającą muzykę, przytłumione odgłosy dobiegające go gdzieś z górnych pokładów – od strony basenu, gdzie najwyraźniej trwała w najlepsze jakaś impreza.

Zaskoczony umysł potrzebował chwili, by pojąć, co się dzieje wokół Gregory’ego. Najwyraźniej wszystko, co do tej pory przeżył, było zwykłym, paskudnym snem. Majakiem, z którego na szczęście się obudził.
 
Armiel jest offline