Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-06-2014, 23:01   #121
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Niech to szlag… świr. W najlepszym przypadku nieuzbrojony świr. W najgorszym… Gregory’emu zostały cztery naboje. Uniósł broń i wycelował głowę kolejnemu „kojotowi.”
Po czym krzyknął głośno.- Zatrzymaj się, albo strzelę.
A odpowiedź na to była zaskakująca.
- Zatrzymaj się, albo strzelę - odpowiedział cień, a w jego rękach pojawia się coś na kształt rewolweru
Co do… ów osobnik reagował jak… lustro. Papugował wszystko co Gregory robił. Bezmyślnie. Jakby nie był czło…wie…kiem. Może w ogóle nie istniał. Może był halucynacją, albo trójwymiarowym odbiciem Walsha?
W każdym razie strzelanie do niego byłoby marnowaniem amunicji, a byś może nawet wyrafinowaną formą samobójstwa. Więc Gregory ruszył w jego kierunku z opuszczoną bronią. I będąc coraz bliżej zorientował się jednak, że coś tam jest, coś czarnego i gęstego, jak smoła albo wyjątkowo gęsty szlam.
To obudziło w nim ciekawość badacza. Przykucnął przy kucającym stworze i sięgnął do swej apteczki.
Założył niebieskie nitrylowe rękawiczki.



I spróbował pobrać próbkę materii do badań, zamykając ją w plastikowe torebce. Nie wziął pod uwagę przy tym kilku czynników. Że nie bardzo ma warunki do zbadania próbki. Przynajmniej nie na tym poziomie statku. Być może w ambulatorium okrętowym?
Drugim błędem Gregory’ego było zapomnienie o naturze stwora. Gdy Walsh spróbował pobrać próbkę szlamu… Potwór zrobił to samo.
Pochwycił za rękę lekarza. Ból i pieczenie wywołało głośny krzyk mężczyzny. Gregory jakoś się wyrwał bestii i odsunął od niego dysząc. Pobrana próbka tkanki była już w woreczku, który Gregory przyczepił do paska swych spodni, by w razie czego szybko odrzucić od siebie.
Po czym ruszył do swego pokoju, małpujący go szlamik próbował postąpić podobnie, ale Walsh zamknął mu drzwi przed nosem. Skierował kroki ku łazience, by przemyć ranę i oczyścić z śladów szlamu. Zerkając kątem oka… stwierdził, że nic tu się nie zmieniło od czasu jego opuszczenia tego miejsca. Przemywanie przebiegało dobrze, do czasu… gdy okazało się, że nie da się zmyć wszystkiego. Na skórze odciśnięty był ślad czarnej dłoni… niczym niezmywalny tatuaż. Cudnie.
Gregory obmył twarz i spojrzał w swe odbicie w lustrze. Zobaczył zmęczenie. Był… wykończony.
Już w ogóle nie myślał nad powodem dla którego tu wrócił. Nie był w stanie myśleć. Wraz z wodą, którą opłukał twarz, zmył z siebie resztki adrenaliny.
Potrzebował odpoczynku, potrzebował chwili drzemki... choćby tych piętnastu minut.
Dlatego ospale dowlókł się do łóżka i położywszy na nim przymknął oczy, by na chwilę odseparować się od koszmaru toczącego się dookoła niego. Kto wie… kiedy znów będzie miał okazję zregenerować siły.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 03-06-2014 o 11:39.
abishai jest offline  
Stary 03-06-2014, 12:57   #122
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

EDWARD TAKSONY


Ed wiedział, jak poruszać się cicho. Jego praca wymagała od niego niekiedy takiego zachowania. Kto by pomyślał, że te nawyki przydadzą mu się w tak niecodziennej sytuacji.

Im bliżej był zdewastowanego sklepu, tym większy czuł niepokój. Serce, nad którym panował z trudem, łomotało mu w piersiach niczym zapędzony do klatki szczur. Tłukło się, jak dzikie. Był coraz bliżej i coraz wyraźniej czuł smród, jaki unosi się nad brudnymi ciałami i gnijącym mięsem. Przez rozwaloną witrynę sklepową odważył się zerknąć do środka.

Ludzi w zdewastowanej galerii było co najmniej tuzin. W większości mężczyźni – brudni, ubrani w szmaty, uzbrojeni w prymitywną broń – przerobione kije do golfa, nogi od stołów lub krzeseł, noże kuchenne i tym podobne narzędzia ewidentnie służące do walki. Na pierwszy rzut oka widać było, że z tymi ludźmi też coś jest mocno nie w porządku. Biła z nich jakaś trudna do określenia aura degeneracji i agresji – przypominali stado hien zamkniętych w klatce. I bali się. Bali się do tego stopnia, że wszystkie wejścia, poza jednym, zablokowali barykadami zrobionymi z mebli, z elementów otoczenia i z wszechobecnego drutu kolczastego, który – nie wiadomo skąd – znalazł się na „DESTINY”. Bali się czegoś, co mogło przyjść z zewnątrz, spoza sklepu – bazy wypadowej czy też bardziej koczowiska.

Ed nasłuchiwał, szukał dróg wejścia do obozowiska i żadnego, poza głównym, mocno pilnowanym przez dwóch ludzi, nie dostrzegał.

Nagle ujrzał wynurzające się z boku galerii, mniej więcej z miejsca, z którego przyszli, dwie postacie. Szły ostrożnie, prosto w ich stronę, zachodząc ich od tyłu, jak wprawni myśliwi. Jeden z nich puścił krótki, urwany sygnał latarką, prosto w stronę wartowników przy wejściu.

Cholera!

Zostali namierzeni przez rezydentów galerii. Ed był tego pewny, kiedy zobaczył, jak trzech mężczyzn podnosi się z miejsc, zabiera swoją broń i rusza w stronę wyjścia z „koczowiska” z ewidentnym zamiarem odcięcia im drogi w bok.

CLEMENTINE MAY, MALCOLM GODSPEED

Huk rozrywanych drzwi rozbrzmiał w uszach ukrytych w łazience ludzi, niczym zapowiedź ostateczności. Odruchowo wstrzymali oddechy, próbując zapanować nad drżeniem ciała i rozszalałym biciem serc.

Usłyszeli bestię, która wdarła się do kabiny. Słyszeli, jak miota się, jak najwyraźniej w szale rozwala wszystko w swoim zasięgu. Trzask telewizora, łoskot pękających mebli. Stwór szalał w środku wydając z siebie przenikliwe, paskudne, gulgoczące, sykliwe, obrzydliwe dźwięki.

Nagle usłyszeli, że dyszy przy drzwiach do łazienki. Czuli jego smród – gnijących wodorostów, duszący odór grzyba i mdlący ryb, wdzierający się przez szczelinę pomiędzy drzwiami i wykafelkowaną podłogę.

Dyszenie ucichło. Zamarło. Zza drzwi usłyszeli tylko dziwny świst, kojarzący się z parą wydobywającą się z gwizdka nasadzonego na czajnik.

A potem coś uderzyło w cienką deskę wyrywając w drzwiach potężną dziurę. Kolejny cios i kolejny zadane w błyskawicznych sekwencjach nie pozostawiło złudzeń, że potwór nie dał się nabrać na otwarte okno, że wiedziony jakimś zmysłem, wyczuł swoje ofiary. Kolejne dwa ciosy i drzwi puściły całkowicie, a w wejściu stanęła krwiożercza maszkara.

Goodspeed był jednak przygotowany. Cisnął w stronę paskudy zaimprowizowany koktajl mołotowa – niezbyt duży – bo buteleczki z minibarku nie miały nigdy znaczącej pojemności – ale, jak się okazało, dający im cień szansy.

Ogień zapłonął, bestia syknęła gniewnie, cofnęła się w głąb kajuty, miotając na lewo i prawo mięsistym ogonem. Teraz mieli szansę prześliznąć się obok niej i spróbować ratować się ucieczką przez okno lub na korytarz, gdzie jednak czyhać mogła druga ścigająca ich bestia.

Mieli krótką chwilę na ucieczkę i podjęcie decyzji. Nie wiedzieli, ile czasu zajmie potworowi zagaszenie płomieni.

ROBERT TRAMP

Bezpośrednie działanie kłóciło się z naturą Roberta, ale sytuacja w jakiej się znalazł wymagała zdecydowanych, nieszablonowych rozwiązań i decyzji.
Kierując się odgłosami rąbiącej siekiery Robert ruszył w stronę potencjalnych napastników. Gdzieś, w głębi ciemnego korytarza, ujrzał światło latarki i dwa cienie skaczące po ścianach korytarza.

- Hej! – krzyknął Robert upewniwszy się, że zrealizował wszystkie punkty ze swojej krótkiej listy ułożonego planu.

- Hej! – powtórzył, nie podchodząc zbyt blisko napastników.

Siekiera zamarła w powietrzu. Ucichła.

- Bonusowe mięsko – zarechotał ktoś w ciemności- Łap go, Henry!

Snop gwałtownie podniesionej latarki zaskoczył Roberta oślepiając go ułamki sekund. Przez chwilę poczuł się jak królik złapany w światła nadjeżdżającego samochodu. Potem rzucił się do ucieczki. Puszczone drzwi miały być wabikiem.
I zdały rezultat. Goniący go Henry otworzył drzwi na klatkę i wbiegł do środka. Robert ukrył się za zakrętem, tuż obok Beryl.

- Henry! – dało się słyszeć głos drugiego mężczyzny. – Henry!

Siekiera przestała uderzać w drzwi. Byli pewni, że jej właściciel idzie w ich stronę chcąc upewnić się, co stało się z jego kumplem.

Był coraz bliżej. Słyszeli jego oddech tuż obok zakrętu.

Beryl wyskoczyła i wystrzeliła flarę. Przestrzeń wokół nich zalało czerwone, oślepiające światło i gęsty dym.

Korytarz przeszył wrzask bólu – najprawdopodobniej facet od siekiery – oberwał tak, jak planowali.

- Zajebię cię, skurwieluuuuuuu – ostanie słowo zamieniło się w paskudny, przeszywający bębenki krzyk cierpienia, a potem dało się słyszeć łomot ciała walącego się na podłogę.

W czerwonym blasku ujrzeli kolejną sylwetkę – niewyraźną, rozedrganą.

- Dzięki, kimkolwiek jesteś. Zajebałam skurwiela.


JULIA JABLONSKY


Jej sztuczka zadziałała na Diego, nie do końca, tak jak chciała. Owszem, zareagował w sposób konkretny i zdecydowany – wziął ją na tym samym łóżku, na którym o mało nie została zbiorowo zgwałcona – ale wziął ją w sposób brutalny, ostry, niemal dusząc, nie reagując na protesty i sprzeciwy.

Sam akt nie trwał długo i pozostawił w niej mieszane odczucia, że potraktował ją jak zwierzę, lub jak seks – zabawkę. Znikły gdzieś uczucia, które zawsze odczuwała, kiedy z nim była. Był tylko seks. Sama potrzeba, którą zaspokoił nie bacząc na jej potrzeby.

Chciała mu to zakomunikować, kiedy po wszystkim naciągał spodnie, ale pojrzała mu w oczy i zrezygnowała, dostrzegając w nich coś paskudnego, coś mrocznego, jakąś wcześniej niedostrzegalną skazę. Diego ją przerażał.

- Ubierz się, chica – warknął na nią potwierdzając jej wcześniejsze obawy. – Poznasz resztę.

Drzwi otworzyły się i stanął w nich mężczyzna z zachrypniętym głosem.

Spojrzał na uwolnioną dziewczynę, podobnie drapieżnym wzrokiem, jak Rodriguez.

- Jest moja. Tylko moja, jasne. Aż mi się znudzi. – Diego zauważył wzrok zachrypniętego. – Do tego czasu, jeśli ktoś ją tknie, utnę mu fiuta i wyrucham nim w jego martwą dupę, jasne. Powiedz innym.

- Jasne, szefie.

- Czemu zawracasz mi dupę?

- Zwiadowcy namierzyli dwie apetyczne sztuki tuż obok naszej kryjówki. Młoda dziewczyna i jakiś złamas.

- Na co czekacie. Wiecie co macie robić. On na mięso, ona na kutasy, a potem się zobaczy.

Zachrypnięty uśmiechnął się i wyszedł.

- Świeże mięsko jest najlepsze – uśmiechnął się Diego w sposób, od którego ją zemdliło. – Sama zobaczysz. Zjesz kawałek i już nic nie będzie takie, jak wcześniej.


JOHANNA BERG

Johanna przeszukała pokój, starając się czas na przeszukiwanie poświecić również na uspokojenie rozkołatanych nerwów. W kabinie nie znalazła niczego konkretnego poza rzeczami osobistymi jakiegoś mężczyzny o dość mało wyszukanym guście i zdecydowanie walczącego z nadwagą. Minibarek był wyczyszczony, a w śmietniku znalazła papierki po batonikach i puste buteleczki.

Przeszukując szafki znalazła rzeczy osobiste „grubaska”, a w nich kosmetyczkę z … brzytwą. Elegancką, ostrą i gotową do golenia. Widać było, że człowiek z tej kabiny należał do tych udających eleganckich mężczyzn – prawdopodobnie jakiś prawnik lub ktoś zatrudniony w strukturach korporacyjnych średniego szczebla. Brzytwa mogła się przydać i jako jedyna stanowiła cenną zdobycz w pokoju.

Upewniwszy się, że niczego nie przeoczyła, Johanna otworzyła drzwi ostrożnie wyglądając na zewnątrz. Sama już nie wiedziała, co myśleć o tej całej sytuacji, która zmieniała się, jak w kalejdoskopie.

Korytarz był pusty, więc wyszła na niego powoli rozglądając się za robalami, potworami, zjawiskami nadnaturalnymi. Nic takiego nie zauważyła więc wyszła z kajuty.

Teraz pozostało jej zdecydować, gdzie chce się udać.


CARRY MAY

Carry szła powoli, trzymając się rękami ściany, czując, jak jej palce pokrywają się cienka warstewką jakiegoś śluzu. Wzdrygnęła się, ale nie mogła sobie pozwolić na utratę kontroli z otoczeniem. Przy wygaszonym świetle na korytarzach była całkowicie ślepa.

Nawoływała boya pokładowego cichym szeptem, ale nikt jej nie odpowiedział, nikogo nie słyszała, co pogrążało ją w coraz większej paranoi.

Bała się. Cholernie się bała.

Szła przed siebie, przywołując w myślach układ korytarzy, starając się odnaleźć najbliższe schody. Była coraz bliżej swojego celu, kiedy to usłyszała. Cichy szelest za jej plecami.

Wiedziona instynktem przywarła plecami do ściany i zamarła nasłuchując z bijącym sercem.

A potem usłyszała śmiech. Kobiecy śmiech – rozbawiony i radosny.

- Hej, mała – zapytał ją jakiś mężczyzna przyjacielskim głosem. – Wszystko w porządku?

I nagle dziewczyna usłyszała kolejne dźwięki – szum oceanu, granie orkiestry, śmiechy ludzi i odgłosy wesołej zabawy.

- Zostaw ją, Paul. Ktoś z załogi się nią zajmie.



NORA ROBINSON


Odczekała trochę czasu nim wyszła na ciemny korytarz, śmierdzący rybą i zgniłymi wodorostami. Przez chwilę wsłuchiwała się w złowrogą ciszę okrętu nim ruszyła dalej, do kabiny 7198. Powoli, gotowa w każdej chwili zawrócić, skryć się gdzieś przed potencjalnym zagrożeniem.

Okręt przerażał ją coraz bardziej, chociaż nadal starała się znaleźć wyjaśnienie dla tego, co się wokół niej wyprawiało.

Drzwi do 7198 były otwarte na całą szerokość.

A to, co tam ujrzała, spowodowało, że omal nie wrzasnęła.

Był tam Coroch. Czy raczej to, co z niego zostało. Głowa mężczyzny była zwrócona w stronę korytarza, martwe oczy lśniły w mroku, z ust wylewała się gęsta krew. Mężczyzna wisiał pod sufitem, zaplatany w jakieś dziwne linki czy pnącza. Dopiero po chwili Nora zrozumiała, że to nie pnącza, czy liny, a żyły nieszczęśnika.

Pod Corochem zgromadziła się wielka, czarna kałuża krwi, w której poruszały się jakież żyjątka, wyglądające jak półprzeźroczyste pająki, lekko fosforyzujące żyjątka wyraźnie zadowolone z tej makabrycznej kąpieli. Podobne stwory łaziły po ociekającym czarną krwią ciele szabrownika, a jeden nawet wystawał z ust nieszczęśnika.

Nora czuła, jak zaczynają uginać się pod nią nogi.


HEATHER MOORE

Jaszczur ruszył w jej stronę. Jego gadzie, nieludzkie oczy, nie odrywały się od jej ciała. Aktorka przez chwilę spojrzała w jego oczy i to był błąd.

Poczuła się, jakby ktoś wczepił jej haczyki prosto w mózg, wbił przez oczodoły ostre szpikulce docierając do najskrytszych zakamarków jej jaźni.
Szarpnęła się, jak ryba schwytana na haczyk, lecz nie dała rady uwolnić się od tej magnetycznej siły uroku stworzenia. Czuła się więźniem w swoim ciele – bezbronną, skazana na zagładę istotką.

W ślepiach jaszczura ujrzała swój los. Czymkolwiek był ten potwór była teraz pewna, że jest … potworem właśnie.

Jaszczurolud zbliżył się wolno, jakby delektując tą chwilą. W jego łapie pojawił się czarny, chyba wykonany ze szkła lub krzemienia sztylet. Długie ostrze skierowało się w stronę piersi kobiety, która nie była w stanie uciec.

- Sssskóra. Tak łatwo ssssię jej posssbyć. Tak łatwo ją sssssię zrzussssa – syczał stwór, a Moore zrozumiała już, kto oskórował nieszczęsną dziewczynkę. – Tylko wy lussssie nie rozumiesssie, jak to sssię robi i trzeba wam pomagać.

Stwór był tuż, tuż.

I nagle aktorka poczuła przy sobie obecność dziecka.

Jaszczur pchnął sztyletem, ale nie trafił aktorki, lecz … dziewczynkę, która pojawiła się nagle pomiędzy nią, a potworem.

- Uciekaj! – Moore usłyszała krzyk dziewczynki w uszach i nagle urok, którym związał ją jaszczur, puścił. Była wolna i mogła działać!


RICHARD CASTLE

Richard otworzył drzwi po kolejnym, dzikim „chcę wejść!” i wprowadził w życie swój plan.

Zdzielił ładującego się do środka mężczyznę prosto w głowę metalową rurką i za chwilę tego pożałował.

Owszem – uderzenie dosięgnęło celu.

Owszem – mężczyzna zachwiał się, ale tylko lekko, i odwrócił w stronę Richarda.

Owszem – pisarzowi udało się walnąć intruza drugi raz, rozcinając skórę na czole i zalewając krwią jego twarz.

Owszem – zdążył zamachnąć się kolejny raz, kiedy mężczyzna złapał za zaimprowizowaną pałkę i cisnął zarówno nią, jak i pisarzem w bok.

Richard upadł na podłogę, koło łóżka i spojrzał na przeciwnika. Strach ścisnął mu gardło.

Facet mierzył ponad dwa metry wzrostu i ważył ze sto pięćdziesiąt kilogramów samych mięśni.

Był potężny i na poważnie wkurwiony.

Napiął muskuły pokazując je w całej imponującej krasie.

- To teraz się zabawimy, złamasie – syknął przecierając krew z twarzy. – Wbiję ci tą rurkę w dupę.

Coś mówiło pisarzowi, ze ta chodząca, brodata góra mięśni, nie rzuca słów na wiatr.

GREGORY WALSH JR.

Zasnął nadspodziewanie szybko nie przejmując się piekłem, jakie zdawało się, ze rządziło niepodzielnie „DESTINY”. Sam był zdziwiony, jak szybko przeszedł ze stanu świadomości, do stanu, w której świadomość zanika, pogrążając się w królestwach snu.

Śniły mu się jakieś koszmary, ale kiedy obudził się, zupełnie ich nie pamiętał.
Przez chwilę leżała w łóżku, nie bardzo wiedząc gdzie się znajduje i co tutaj robi.

Aż w końcu usłyszał jakieś dźwięki. Śmiech, grającą muzykę, przytłumione odgłosy dobiegające go gdzieś z górnych pokładów – od strony basenu, gdzie najwyraźniej trwała w najlepsze jakaś impreza.

Zaskoczony umysł potrzebował chwili, by pojąć, co się dzieje wokół Gregory’ego. Najwyraźniej wszystko, co do tej pory przeżył, było zwykłym, paskudnym snem. Majakiem, z którego na szczęście się obudził.
 
Armiel jest offline  
Stary 05-06-2014, 15:23   #123
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Prawie jednocześnie gdy zorientował się, że go namierzono poczuł lekkie szarpnięcie dziewczynki za pasek. Tak jak się umawiali. Odwrócił się i zobaczył dwóch kolejnych obszarpanych oprychów. Fiolecik była na skaraju paniki zdaje się. On też się bał.

W tych kolesiach było coś... Coś złego. Nie, że jak zwykli huligani, że rozwalą śmietnik, wybiją szybę czy dadzą komuś w mordę kto się nawinie. U nich zmiany wygladały na głębsze i trwalsze. W ogóle nie przypominali turystów czy załogi jakimi pewnie byli wchodząc na pokład. ~ To przez ten statek. I te inne wymiary. Za chuja by tak się nie zmienili w parę godzin czy nawet dni... ~ przebiegła mu przez głowę szybka refleksja.

Dlatego ich się tak bał. Cokolwiek planowali ci odmienieni ludzie wątpił by zapraszali go na towarzyską pogawędkę. Julki nigdzie nie było widać, nawet tej kobiety którą tu niedawno przywlekli, jeśli gdzies była to głebiej. W sumie nadal nie był pewny czy to ona czy nie. A miał teraz Fiolecik pod opieką. Więc...

- Dawaj Fiolecik, spadamy. Biegnij! - zachęcająco klepnął ją w plecy i wskazał toporkiem kierunek. Był od niej większy i szybszy więc na pewno ją dogoni jesli będzie trzeba. Sam musiał zyskać trochę czasu. Ci ze środka mogli przeciąć im drogę odwrotu. Wracając po własnych śladach natknęliby się na tych dwóch zasadzkowiczów. Swoją drogą od kiedy tam byli? Musieli wracać do tego... Gniazda... Inaczej natknęliby się na nich już tam. Teraz w sumie nie było to ważne. Miał pomysł.

Kazał Małej biec w kierunku przeciwnym niż przyszli. W oczy rzuciły mu się jeszcze schody, te same którymi tu przybył. Ale prowadziły tylko w dół do tych cholernych zarażonych z mackami wyłażącymi na zewnątrz. Co prawda teraz rzut oka za balustradę powiedział mu, że i schody i ten dół co widać z góry był pusty ale tyle ich tam było, że musieli gdzieś tam być. A tu jakby zgubić pogoń tych prymitywów to na razie przynajmniej nie widać było innych zagrożeń.

Odpalił lont koktajlu już w biegu. Ci ze środka zdązyli już dobiec do drzwi wejściowych. Właściwie to nie zdążył obadać sprawy dokładnie ale żadnych innych nie widział. Na moment zatrzymał się by mieć pewniejszy rzut. W tych dwóch rzut byłby trudniejszy. Byli w ruchu i mieli sporo możliwiści ucieczki na stosunkowo szerokim korytarzu. Ci w przejściu byli bardziej kuszącym celem. Nadal mógł trafić paru z nich a dodatkowo musieli się ściasnić przebiegając przez przejście. No i płomienie mogli ogarnąć samo przejście. Wziął zamach. I zawahał się...

Miał tak rzucić butelką w żywych ludzi? Podpalić ich? Nagle spłynęła na niego wizja jak z innego świata. Rozprawa sądowa. Jakiś beztwarzowy koleś w tanim gajerze ze swoim prokuratorem. No i sam Ed na ławie oskarżonych.

-... i wówczas Wysoki Sądzie oskarżony zaatakował mojego klienta koktajlem z mieszanką zapalającą. W wyniku tego ataku osiem osób zostało poważnie poparzonych z czego dwie zmarły na miejscu a trzy w wyniku powikłań zaraz potem. Pozostali, w tym mój klient zostali powaznie poparzeni. Wnioskuję o nie wypuszczanie oskarżonego za kaucją. - skończył swoją mówke oskarżycielski prawniczyna.

Wizja była jak mignięcie oka ale bardzo realistyczna. Zupełnie jakby już to Ed kiedyś przeżył. A jak do tego dojdzie? Jak go postawią przed sądem za atak na tych chujków? ~ A walić to! To jest kurwa samoobrona życia skurwysyny! ~ Był o tym przekonany. W tych kolesiach, ich wyglądzie i zezwierzęcemu zachowaniu nie ufał ani na trochę. I bał się tego. A najbardziej bał się tego, że jesli tu zostanie stanie sie taki jak oni. ~ To szarańcza. Ludzka szarańcza. A ja tępie szarańczę. Ja tylko tępie szarańczę... ~ uspokoił gasnący przebłysk wyrzutów moralności i sumienia. Wykonał zatrzymany na ułamek sekundy zamach i widział jeszcze jak butelka z zapalonym lontem szybuje w powietrzu. Zamierzał trafić w sam środek tłumu przy drzwiach. Ale w same okolice progu i tych pierwszych Szarańczarzy przy nich też by było nieźle.

Każda sekunda obecnie była cenna i Ed czuł to całym napiętym nerwem swojego ciała. Ale zimna krew płynąca z gorącego serca pozwalała mu zapanowac nad odruchem ucieczki. Poza tym był świetnym biegaczem a na krótkich odcinkach w biegach ciężko byłoby skrócić komuś dystans do niego a na dłuższych w grę zaczynała wchodzic jego wytrenowana kondycja. Więc... Miał szansę. Czekał więc w napięciu tą cała długa sekundę gdy butelka najpier wznosiła się a potem opadała łukiem by w końću rozbić sie u celu. Trafił!

Jego wrogowie mogli sie domyślec co zamierza bo podpalanie lontu w butelce było dość oczywistym sygnałem co może zrobić jej operator. Zdążyli nawet krzyknąć coś z zaskoczenia czy niedowierzania a może i strachu gdy zorientowli sie, że Ed naprawde podpalił i rzucił w nich pocisk. Może sądzili, że za cel wybierze tych ich kolegów na zewnątrz albo spudłuje a może, że w ostatniej chwili stchórzy i rzuci się do ucieczki.

Pierwszy, ten z kijem od golfa, zdołał się nawet schylić i skulić by stanowic mniejszy cel. Miał najlepszą perspektywę z tych w środku to i zdązył jakoś zareagować. Reszta nie miała takiej szansy. Bytelka trafiła o framugę drzwi i rozbryzgła się w kawałkach szkła. Wraz ze szkłem rozsiewając wokół gęstą substancję o konsystencji kiślu czy galarety. Pęd nadany ramieniem Ed'a wciąż jednak działał i cały ten rozproszony już pocisk poszybował dalej w głąb pomieszczenia. Teraz jednak do akcji włączył się lont w właściwie płonący na nim ogień. Pod wpływem pędu był jak zamazana niewyraźnie świecąca smuga gdy tak leciał wraz z butelką. Teraz jednak gdy po uderzeniu wytracił na prędkości a w powietrzu zaroiło się od drobinek łatwopalnej substancji.

Teraz cała ta łatwopalna konstrukcja działała na zasadzie bomby paliwowo powietrznej choć w porównaniu do niej brakowało jej impetu i tego elementu z zasysaniem powietrza. No ale cóż, jej twórca miał tylko kilkanaście minut w składziku dla sprzątaczy i to co tam znalazł... Płomień nagle rozbłysk prawie momentalnie objął wszystkie gęste elementy spreparowanej mikstury. W efekcie powstała chmura ognia która dzięki wypadkowej wciąż odczuwalnego oryginalnego pędu i sile grawitacji zaczęła się gwałtownie powiększać pochłaniając wszystko na swej drodze.

Gdyby Ed użył tylko rozpuszczalnika jaki znalazł wcześniej ogień po sekundzie czy dwóch straciłby na intensywności i przygasł do niewielkich i raczej niegroźnych rozmiarów o ile nie natrafiłby na coś łatwopalnego. Ale dla Ed'a rozpuszczalnik był tylko bazą. Dzięki różnym dodatkom zagęścił tą bazę. W efekcie powstała mieszanka która płonęła dłużej, wydzielała więcej ciepła a więc istniała znacznie większa szansa na dalsze rozprzestrzenienie się ognia. Do tego była gęsta i lepka a więc świetnie przylegała do wszystkiego czego dotknęła. Jeśli ktoś trafiony nią odruchowo usiłował ją gasić rękoma to zaczynały mu płonąć również i te ręce.

Ed jednak odkrył, że jego sprokurowana broń ma jednak pewien drobny efekt uboczny. A mianowicie wybuch i ogień w przejściu nie pozwoliły mu ocenić co się stało wewnątrz i czy kogoś z tej zarazy trafił jeszcze czy nie. Ale przynajmniej oberwali ci w wejściu i samo wejście które chajcało się aż miło. Jak w środku zajmie się coś jeszcze a nie ma innych wyjść to skurwysynom zrobi się naprawdę gorąco.

- Nie zadzierajcie ze mną skurwysyny! Mam tego więcej i nie zawaham się tego użyć jak mi będziecie wchodzić w drogę! - wrzasnął poddając się fali choć chwilowego entuzjazmu. Po częsci było to jednak skalkulowane. Nie blefował, zamierzał się bronic przed tymi degeneratami i właśnie mieli namacalny dowód jego możliwości. Ponadto liczył na efekt zaskoczenia. Szli po niego jak po jakieś cholerne jabłko do zerwania. Najwyraźniej byli pewni, że go dorwą i już po nim. Takiego obrotu spraw się nie spodziewali więc przynajmniej chwilowo mieli szansę wpaść w panikę a Ed był górą. Chciał to wykorzystać póki mógł bo nie wiedział czy jeszcze taka okazja się powtórzy. Nie zlekając dłużej ruszył w ślad za Fiolecik. Zdziwił się trochę, że wcale daleko nie odbiegła. Widocznie cały jego akcja tylko w jego oczach i pod wpływem chwili wydawała mu się długa. Einstein miał chyba rację z tym czasem.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 06-06-2014, 15:48   #124
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Fortel z zamknięciem się w łazience okazał się bezowocny. Musieli być naprawdę zdesperowani, żeby próbować ukryć się za sedesem i liczyć na łut szczęścia. Bestia zwietrzyła ich bez problemu, a drewniane drzwi powstrzymały ją jedynie na dostatecznie długo, by zdążyli napatrzeć się na ogromną szczękę najeżona ostrymi kłami. Dopiero teraz dostrzegli gabaryty stwora, który wielkością dorównywał rosłemu bernardynowi, albo innemu przerośniętemu zwierzakowi.

W tym momencie zadziałał instynkt. Nim jaszczur uporał się z resztkami drzwi, błysnęła zapalniczka i płonąca butelka pofrunęła w jego kierunku. Podmuch gorąca i dziki skrzek. Bestia cofnęła się chwiejnie do tyłu zgarniając łapą gorące szkło z łba.

Mieli tylko chwilę na reakcję. Malcolm rzucił się pierwszy do biegu. Przemknął obok potwora, który gwałtownie odwrócił się w jego stronę z dzikim rykiem. Godspeed wybiegł na korytarz szykując się do kolejnego zrywu. Clementine ruszyła za nim, ale miała mniej szczęścia. Bestia była już przygotowana i nie pomogła nawet dywersja związana z rzuconym na pysk ręcznikiem. Na filmach to działało, jednak rzeczywistość ponownie zadała kłam stekom bzdur, które serwuje się publice. W połowie drogi do drzwi maszkara skoczyła wpadając na ratowniczkę i obalając kobietę na ziemię. Clementine w desperackiej próbie ratowania życia chwyciła bestię pod brodę z tytanicznym wysiłkiem przytrzymując zębatą szczękę z dala od ciała.

Hazardzista stanął w pół kroku. Był spięty, napompowany adrenaliną i strachem. Pierwszym co przyszło mu do głowy było po prostu biec dalej, ale nie po to ciągnął za sobą ratowniczkę, żeby teraz zwyczajnie ją zostawić.

- Zakryj twarz!

Iskrownik błysnął po raz kolejny. Przystojniak rzucił butelkę w pysk stworzenia. Płomienie wybuchły w środku, wypełniając płynnym ogniem mordę potwora. Clementine zasłoniła twarz, puszczając na moment pysk bestii. Płonąca paszcza na kilka chwil zacisnęła się wokół ręki dziewczyny, lecz potwór nie zdołał zbyt mocno zacisnąć szczęk. W furii lub strachu, jaki wywołały płomienie, odskoczył w głąb kajuty. Malcolm chwycił dziewczynę, pomógł jej wstać z przerażeniem dostrzegając,że zraniona ręka ocieka krwią i wisi bezwładnie. Przerzucił zdrową rękę towarzyszki przez ramię. Clementine szarpała głową bezradnie na lewo i prawo, jakby nie do końca pojmując co się dzieje. Zmagając się z ciężarem jej ciała Godspeed rzucił okiem na korytarz po czym wybiegł za drzwi, zastanawiając się kiedy ten koszmar wreszcie się skończy.

Teraz albo nigdy.
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 07-06-2014, 00:41   #125
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
- Robert. - bąknął Tramp w niezrozumiałym dla samego siebie odruchu zasłaniając Beryl przed nieznajomą własnym ciałem. Ofiara czy nie, kobieta była uzbrojona w siekierę, której użyła z niepokojącą wprawą. Starał się ocenić potencjalne zagrożenie. - Nie ma za co.

- Dzięki. Wielkie dzięki. Te skurwysyny polowały na mnie od kilku dni. Uparli się. Jestem Tara. Świetny numer z tą rakietą. Macie więcej takich? Może uda się wyjść na pokład i odgonić paskudztw, które na nim się zalęgły.

- Za wcześnie. Nie wiemy gdzie nas przeniesie. - Odparł Robert pospiesznie przetrzasając kieszenie zabitego. Siekiera, nóż-szpikulec, dwie rolki bandaża. Nie dość by we trójkę toczyć wojny, ale być może dość by skutecznie się obronić. - Musimy się gdzieś schować, korytarz to fatalne miejsce na rozmowy, tych półmózgów może być więcej. Ruszamy.
 
__________________
Show must go on!
Gryf jest offline  
Stary 07-06-2014, 18:54   #126
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Nora czekała. Nasłuchiwała przy drzwiach czy mężczyzna, ten cały Ian poszedł już sobie. Na statku było bardzo cicho i wszystkie głośniejsze dźwięki powinna usłyszeć bez trudu. Wcześniej Coroch ją zaskoczył, bo szum oceanu zagłuszył absolutnie wszystko, ale teraz, kiedy stała tuż przy uchylonych drzwiach powinna usłyszeć odgłos jego oddalających się kroków. Nie usłyszała. Czas mijał.

Urządzenia elektroniczne nie działały wiec nie miała nic, co pozwoliłoby jej odmierzać czas precyzyjnie. Musiała się zdać na instynkt. Po dość długim czasie oczekiwania odważyła się wyjść na korytarz, nadal pogrążony w ciemnościach, i przemknąć do kolejnej kajuty.

Na miejscu szybko przekonała się, dlaczego nie usłyszała kroków Iana i raczej już nigdy ich nie usłyszy.

Nie odwróciła się plecami tylko ze wzrokiem utkwionym w tych stworzeniach powoli, na ślepo zaczęła cofać się, jak najdalej od numeru 7198. Krok za krokiem oddalała się od tego wszystkiego. Minęła drzwi wejściowe własnej kajuty, potem wejście do znanej już jej kabiny 7188 i dalej poza część z apartamentami do miejsca gdzie zaczynały się mniejsze kajuty z balkonami. Minęła pokoje o numerach: 7182, 7178, 7174, 7172 aż przy pokoju 7170 wyszła na szeroką rotundę, z której można było przedostać się na inne pokłady.

Zatrzymała się na tej dużej przestrzeni, chociaż w słabym oświetleniu ledwie mogła dostrzec zarysy ścian. Cofnęła się z powrotem na korytarz i dopadła drzwi do wewnętrznego pokoju, ostatniego umiejscowionego przed rotundą. Nacisnęła klamkę.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 07-06-2014, 19:20   #127
 
Cold's Avatar
 
Reputacja: 1 Cold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputację
Aktorka stała jak wryta, zdając sobie sprawę, że nadchodził jej koniec. Bolesna, niesprawiedliwa śmierć z rąk okropnego potwora wyciągniętego prosto z horrorów klasy B.

Dotarło do niej, kto okaleczył dziewczynkę, którą spotkała wcześniej w kajucie, obok której stała. Skurwysyn wykorzystał naiwność dziecka, by zaspokoić swoje fetysze i teraz miał zamiar zrobić to samo z Heather!

Chciała walczyć, chciała coś zrobić, ale nie mogła. Nie panowała nad swoim ciałem, jakby była zaczarowana. Próbowała krzyczeć, nic to nie dało. Mogła jedynie patrzeć, jak jaszczur zbliża się ku niej z ostrzem.

W ostatniej chwili, już kiedy potwór miał zadać cios, bezimienna dziewczynka o niebieskich oczach pojawiła się pomiędzy nim a aktorką.
Kobieta odzyskała panowanie nad własnym ciałem i już chciała pochwycić dziecko, by zabrać je spod rąk okropnego stwora, kiedy to powiedziało
- Uciekaj!

Heather wyminęła więc zaskoczonego potwora i zaczęła biec przed siebie, ile sił w nogach. Nie patrzyła po czym biegnie, ani nawet gdzie. Nie było to najważniejsze. Jej celem było uciec jak najdalej.
Popędziła przed siebie w panicznej próbie ucieczki. Przez ciemność i plątaninę korytarzy, byle dalej od syczącego stwora. Po kilku chwilach zorientowała się, że ta taktyka daje jej przewagę, lecz nie rozwiąże całości problemu. Potrzebowała planu.

Pierwszym, co jej przyszło na myśl, to skryć się. Tylko jak długo mogła siedzieć w ukryciu? Prędzej czy później kryjówkę będzie musiała opuścić.
Nie mogła też ryzykować zejścia poziom niżej czy też wyżej, kiedy istniała możliwość, że przejść będą strzegły jeszcze gorsze bestie.

Zatrzymała się w końcu. Pogrążona w ciemnościach zorientowała się, że kompletnie nie ma pojęcia, gdzie jest. Pokonała istny labirynt korytarzy, nie zwracając większej uwagi na ich rozkład. Przeklęła samą siebie w myślach.
Jednak nie zatrzymała się bez powodu. Potrzebowała broni. Czegoś, czym będzie mogła obronić się przed ewentualnymi atakami, coś, co pozwoli jej poczuć się bezpieczniej.

Rozejrzała się dookoła i postanowiła wejść do najbliższej kajuty, by ją przeczesać w poszukiwaniu cennych łupów. Liczyła też, że prędzej czy później uda jej się znaleźć jakąś mapę statku.

Powoli opuszczała ją nadzieja, na spotkanie kogoś przyjaznego. Miała wrażenie, że była tylko ona i koszmary. Jedyne co jej pozostało, to walczyć o przetrwanie, o wolność.

Zanim jednak weszła do kajuty, spojrzała w ciemność roztaczającą się stamtąd, skąd przybiegła.
- Dziękuję – wyszeptała, kierując swe słowa do dziewczynki, która uratowała jej życie.
 
__________________
Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska.
Cold jest offline  
Stary 07-06-2014, 21:26   #128
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
To tylko sen. To był tylko sen.
Te złudzenie prysło kilka sekund po obudzeniu. Kilka sekund po tym jak zobaczył czarne odbicie dłoni na swym przedramieniu.
To jednak nie był sen. Gregory… cofnął się w czasie. Na ile ?
Tego wiedzieć nie mógł. Co powinien zrobić?
Na to pytanie była prosta i trudna odpowiedź. Nie mógł powiadomić nikogo o tym co się zdarzyło, bo nikt by mu nie uwierzył. Walsh sam zresztą nie wierzył i gdyby nie odbicie łapy… uznałby ostatnie wydarzenia za sen.
Gregory zsunął się z łóżka i zajrzał do swych pakunków. Broń tkwiła przywiązana do drewnianej tabliczki. Naboje też.
A więc miał rację. Powinien więc zapobiec wydarzeniom, tylko jak ?
Walsh uwalniając rewolwer z przywiązujących go drucików rozważał w myślach różne możliwości.

Zażądanie zmiany trasy? Niemożliwe do wykonania. Symulowanie poważnej choroby? Jeden przypadek to za mało. Epidemia jednak mogła zmusić statek do zmiany kursy tyle że…jej wywołanie było pobożnymi życzeniami. Zresztą pewnie i tak nie zdążyłby jej wywołać na czas. A i pogróżki o bombie umieszczonej w maszynowni miałyby sens, gdyby nie były mówione przez słuchawkę telefonu umieszczonego na pokładzie.
Nie… musiał zrobić coś innego. Musiał dotrzeć do mostka statku, przystawić rewolwer do skroni sternika i zawrócić statek.

Póki co zamówił posiłek do pokoju, by zaspokoić głód. I zaczął się ubierać. A potem sięgnął po laptopa. Sprzęt działał, choć nie łapał zasięgu. Nie miało to znaczenia.
Prosta aplikacja kalkulatora działała i to było ważne.
“2255”. Numer jego kajuty musiał być wielokrotnością, tylko… czego?

"... te numery są ważne. Mają znaczenie. Szukajcie możliwie największej wielokrotności właśnie tej liczby."


Jakiej liczby? Czekając na kolację Gregory Walsh postanowił rozgryźć ten temat. Oczywistym było że 2255 jest wielokrotnością wielu liczb. Od 1 do 1127,5. Niemniej należało odrzucić zbyt duże liczby. Wszak… liczyły tak naprawdę liczby mające znaczenie symboliczne. A tych było niewiele, 0… od 1 do 9 oraz 10, 11, 12 i pechowa trzynastka na koniec. Dlatego Gregory ograniczył się do sprawdzenia liczb, które mają znaczenie. I uzyskał ciekawe wyniki. Oczywistym było że drzwi jego kajuty to wielokrotność 5-tki, ale też i jedenastki. Czyżby o nią chodziło? Bez innej bezpiecznej kajuty dla porównania nie będzie miał pewności.
Przyniesiono kolację, którą zjadł szybko i łapczywie. Kto wie kiedy znów przeniesie się do piekła.

Po spożyciu której Gregory wyszedł z pokoju. Na początku kierował się słuchem w kierunku przyjęcia. Potrzebował kilku drinków dla kurażu… Bowiem nie mógł całkiem na trzeźwo udać się na mostek i za pomocą rewolweru, który wsunął sobie do kieszeni zmusić ich do zmiany kierunku w którym płynęli. I którego obecność sprawdzał co chwila. Nigdy jeszcze bowiem nie porywał statku! Ba, nigdy nie złamał żadnego prawa… nawet drogowego. Nic dziwnego, że był trochę spięty.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 07-06-2014, 23:46   #129
 
Proxy's Avatar
 
Reputacja: 1 Proxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputacjęProxy ma wspaniałą reputację
Od momentu bliskiego kontaktu z potworem dziewczyna mogła jedynie oglądać to, co działo się z nią samą. Pod wpływem wszystkiego świadomość odkleiła się od ciała i stanęła obok. Trzymać bestię pod pyskiem, która z łatwością pożarła dorosłą osobę, było czymś co zgasiło w niej wszelkie nadzieje. Wykonywała właśnie swoją ostatnią czynność a pogodzenie się z tym faktem rosło razem z błyskawicznie momentalnym zmęczeniem. O towarzyszącym mężczyźnie zapomniała całkowicie. Przecież mógł uciekać, miał drogę wolną… Sama by tak zrobiła, bo przecież nie było innego wyboru. Mimo wszystko został - czemu?

Będąc na ostatnich metrach swojej ścieżki nie miała do wyboru żadnych opcji. Bezwiednie wykonała polecenie, które pojawiło się gdzieś z eteru.

- nnn-gh~! - wydobyło się z jej ust zamiast krzyku. Próg bólu nie przygotowany na tak drastyczny skok pozbawił kobietę powietrza omijając nawet nerwy. Poczuła drętwy zacisk na swojej ręce. Nie czuła jej tak samo jak nie czuła reszty ciała. Postawiona w szoku i bez powietrza nie mogła nawet krzyknąć.

Z wybauszonymi oczami i niemym krzyku została podniesiona na nogi przez bliżej nieokreśloną siłę. Zachwiała się i przymroczyło ją. Mimowolnie robiła to, co wymuszało na niej otoczenie a Godspeed wcale nie miał łatwego zadania. Zagrał ryzykownie i mimo takiego wyniku można było powiedzieć, że wygrał - choć nie wiele. Najgorsze było to, że przegrać jeszcze mógł w każdej chwili. Nie dając za wygraną z dziewczyną na szyi rzucił się w poszukiwaniu swojego asa, którym były jakiekolwiek stalowe drzwi przez które stwór tak łatwo się nie przebije. Nie było znaczenia, czy będzie to para ewakuacyjnych, kuchennych, czy personelu Destiny. Miały być blisko. Musiały być blisko...
 
Proxy jest offline  
Stary 08-06-2014, 00:38   #130
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
“Wymiary się nałożyły”.

Carry pamiętała takie słowa jednego z bohaterów filmu, który kiedyś oglądała. Alternatywna linia czasowa, czasem się nakładały, wtedy przebijała rzeczywistość. Jak ją zatrzymać? Ten facet ją widział… Jak go zatrzymać?

- Słabo widzę, proszę pana - uniosła nieco laskę. - Mam wadę wzroku. Zgubiłam się.. gdzie jestem?

- Pokład ... kurde. No ten, wyższy czy jakoś tak. W sumie to nie wiem. Jaki ma panienka numer kabiny. Niech panienka pójdzie z nami, znajdziemy kogoś z obsługi to panienkę odprowadzi.


Mężczyzna miał głos taki, jak wielu innych ludzi, którzy dowiedzieli się o jej niepełnosprawności. chęć bycia empatycznym za wszelką cenę podlana odrobiną sztucznej, wymuszonej życzliwości i nieudawanej niepewności.

- Dziękuję bardzo
- powiedziała, starając się brzmieć bardziej jak zagubiona nastolatka niż młoda kobieta. Ludzie obcując z niepełnosprawnymi lubili, żeby im powiedzieć, co mogą zrobić.- Czy… czy może mi pan dać rękę? - wyciągnęła dłoń. Nie potrzebowała pomocy, ale musiała sprawdzić, czy jest realny. - To ten pokład z basenem? czy z recepcją?

- Ten niżej tych z basenami
- poczuła jego dłoń wokół swojej. Była ciepła i miękka. - Zaraz kogoś znajdziemy, proszę się nie martwić.

Ruszyli przed siebie i szli tak przez jakąś chwilę w milczeniu. May była pewna, że jej przewodnik i jego towarzyszka wymieniają się teraz porozumiewawczymi spojrzeniami - biedactwo, dramat, ale kicha - coś w tym stylu. Dziewczyna wsłuchiwała się w dobiegające zewsząd dźwięki, zapachy, łowiła strzępy rozmów, muzykę.

- Proszę pana - odezwał się w końcu mężczyzna do kogoś. - Spotkaliśmy na pokładzie dziewczynę, jest śle .. znaczy jest niewidoma. czy mógłby pan jej pomóc, zaprowadzić do kabiny, czy coś.

- Oczywiście
- odpowiedział jakiś mężczyzna. - W czym problem?

Pytanie zostało chyba skierowane do niej.

Carry była prawie pewna, że przerzuciło ją z powrotem. Zapachy, dźwięki, temperatura.. wszystko było takie, jak być powinno.

Ulga była tak wielka, że przez moment zakręciło się jej w głowie. Odetchnęła głęboko, próbując się pozbierać.
- Villem Paavo – powiedziała. – Szukam go. Można ustalić numer jego kajuty?
- Tutaj nie będę w stanie uzyskać tej informacji. Proszę zjechać do lobby i zapytać w recepcji transatlantyku. Jeśli pani chce, zaprowadzę panią do windy.
- Transatlantyku?
-dopytała Carry niepewnie. Coś.. nie pasowało. Nie potrafiła określić, co. - Na którym pokładzie jesteśmy?
- Na Upper Decku. Okręt “DESTINY”. Rejs Miami - Rio de Janeiro. Dobrze się pani czuje? Może posłać po personel medyczny?
- Może zaćpała?
- dodała kobieta, towarzysząca mężczyźnie, który jej pomógł. Carry usłyszała, jak mężczyzna ucisza ją nerwowym szeptem.

-Nie, wszystko ok- Carry odzyskała równowagę. Ludzik Google wylądował na upper decku w jej pamięci.- Windy na lewo, basen za nami, schody tam? - wskazała dłonią.
- Tak, Dokładnie tak - potwierdził członek załogi.
- Dziękuję za pomoc - uśmiechnęła się do mężczyzny i jego partnerki. - Miłego dnia.
Ruszyła w stronę schodów. Z windy wolała nie korzystać.

Walczyły w niej sprzeczne uczucia. Z jednej strony chciała jak najszybciej uciekać z tego przeklętego statku. Z drugiej – jak miała to zrobić? Kto jej uwierzy? A inne osoby? Pamiętała stewarta, on był realny. Może uda się to jakoś odkręcić... jeśli spotka kogoś, kto doświadczył tego samego.

Weszła na schody.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 14:57.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172