Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 03-06-2014, 19:39   #94
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu


Rozdział II : Zaadaptuj się

22.11.2056
07:23

Nie kompletnym bezruchem. Nie odorem śmierci. Nie powyginanymi karykaturalnie ciałami. Czarna kraina przerażała już samą ciszą, jaka się nad nią roztoczyła. Ciszą absolutną, powalającą. Nawet deszcz przestał na chwilę padać, pozwalając Opadowi swobodnie zajmować coraz większe tereny dla swojego królestwa milczenia. Wdzierał się wszędzie, zarówno do umarłego już wraku transportera, jak i walącego się pod gradem pocisków domu. Nieliczne ludzkie sylwetki, porozrzucane jak zabawki po skończonej zabawie leżały bez ruchu, kończąc swoją szamotaninę w poszukiwaniu miejsca, w którym mogły skryć się przed swoim mordercą.


When we die
Your spirit don't leave knowing
Your face or your name
And the wind through your bones
Is all that remains


Królestwo zachwiało się w swoich posadach, gdy ciszę przerwały słowa piosenki, dochodzące z walącej się budowli. Zaraz za nimi, coś poruszyło się w ruinach i z budynku wyszło dwóch mężczyzn. Obydwóch od stóp do głów umorusani w czarnym pyle. Jeden z nich, trzymający się z tyłu niósł na rękach nieprzytomną dziewczynkę, kiedy drugi, wciąż śpiewając ściskał w garści metalową kulę – jedną z min, która wystrzeliła z rakiety walczącego transportera.

And we're all gonna be
We're all gonna be
Just dirt in the ground


Mężczyzna nagle zamilkł zwracając się do stojącego za nim kilka kroków murzyna.
- Znów zawiodłeś Kingi, znów wszystko się spierdoliło na twoich oczach. – King opuścił wzrok, przyglądając się swoim brodzącym po kostki w opadzie butom.
- No powiedz coś King! Czekam na twoje przemówienie na temat przedwojennych praw, zasad i konstytucji! – Ton mężczyzny był coraz bardziej agresywny. Nie czekając na odpowiedź odwrócił się i ruszył w stronę rozbitych maszyn.
- To nie moja wina… - Wyszeptał spec sam do siebie. Jego rozmówca, chodź był już ze kilkadziesiąt dalej odwrócił się i cisnął w niego metalowym ładunkiem. Ten przeleciał kilka metrów obok nauczyciela. King zanurkował na ziemię, kiedy mina w hukiem wpadła przez ostatnie okno w domu posiadające szybę. Mocna eksplozja targnęła parterem, na szczęście nie detonując min na piętrze.
- NIE PIERDOL MI TU KING! – Wykrzyczał tamten grożąc pięścią, powoli próbującemu wstać naukowcowi. Ten podniósł się do góry drżąc i przyciskając do klatki piersiowej wciąż nieprzytomną Irę. Po chwili jednak nogi ujechały mu w grząskim błocie i ponownie rozpłaszczył się twarzą do ziemi. Leżał tak przez chwilę zaciskając dłoń na karku nieprzytomnej dziewczynki. Nagle mocne kopnięcie szarpnęło jego obolałym ciałem.
- Spójrz na siebie – wycedził tamten. – Leżysz, jak ta świnia w gównie… Gównie, które sam spowodowałeś!
- Zostaw mnie. – Lekarz skrył twarz w dłoniach. – Słyszysz? Zostaw… - Jego głos łamał się. – Idź… Idź do Randalla.. on zaczął strzelać… To nie moja wina.
- Jemu to powiedz. – Wilgotny ochłap spadł lekarzowi na twarz. – No powiedz mu.
King otworzył oczy, choć doskonale domyślał się, co zobaczy. Zaraz przed nim leżała mała, powykręcana kukiełka. Najmłodszy syn Morganów – Thomas. W lekarzu wezbrała wściekłość. Szarpnął się do przodu z rękami wyrzuconymi przed siebie zrzucając z siebie małe ciałko. Doskoczył do swojego rozmówcy z rykiem, ale tamten skwitował to tylko pobłażliwym uśmiechem. Z Kinga momentalnie opadł cały zapał. Opuścił ramiona i znów opadł na kolana.
- Ja przecież… - odezwał się dopiero po kilku minutach. – Clyde przecież Ty wiesz, to najlepiej. – Stojący naprzeciw Kinga Clyde spojrzał na niego chyba z jakąś niezrozumiałą wyrozumiałością.


- Zawiodłeś ich wszystkich Kingi. Wszedłeś w te pieprzone ruiny z tymi durnymi hasełkami o byciu człowiekiem w trudnych czasach. Ja pieprze, może nawet część z nich zdołałbyś przekonać, gdyby pożyli kilka dni dłużej… Założyłeś na ten durny łeb hełm z pieprzonym czerwonym krzyżem i zabiłeś każdego na swojej drodze.
- Nikogo nie zabiłem. – Niespecjalnie żarliwie zaprotestował King. – Roadblocka… - Dodał po chwili. Ale to było ukrócenie cierpień.
- Najpierw padł na twoich rękach Joshua, a później gówno zrobiłeś, żeby Randall nie zastrzelił Chloe, ale powiedzmy, że tutaj naprawdę nie mogłeś nic zrobić. W domu, w którym pierwszy raz się spotkaliśmy, choć wszystko dookoła krzyczało, żebyś uciekał zabierając ze sobą pozostałych, ty zwyczajnie byłeś za bardzo zmęczony, żeby się tym zająć. Po prostu poszedłeś spać. W najlepsze przespałeś śmierć Ursuli, Nemroda i Marsa. Później nie ryzykowałeś u Larwy operowania tego młodego chłopaka, zająłeś się tym, który miał większe szanse się wylizać. W co on tam dostał ten postrzał?
- W płuco chyba... Nie pamiętam.
- No właśnie.. Bałeś się, że Larwa wpadnie w szał, jak dwóch jego chłopaków zejdzie ci na rękach. Ale tą szóstkę ci daruje. Nie wiedziałeś jakie są ruiny i nie znałeś brutalnych zasad na jakich toczy się w nich gra. Ale pozostałych... – Mężczyzna uśmiechnął się szpetnie. - Ten niewolnik na placu wymian, ten który miał cię wybebeszyć, jak siedziałeś przykuty do kaloryfera. Pamiętasz jeszcze? Czy dalej udajesz, że nic się nie stało? Myślisz, że jeżeli nikomu nie powiedziałeś, to jest to równoważne z tym jakby się nie wydarzyło?
- Nie zabiłem go…
- Wbiłeś mu tylko shiv w gardło. Na pewno przeżył. Gdzieś teraz chodzi po ruinach, pewnie zadowolony z dziury w tchawicy. Pokazowy numer, pali przez nią fajki i zarabia na tym gamble. Z pewnością, Kingi.
- Nie dałeś mi żadnego wyjścia… Nawet nie zapytałeś o zdanie. – Wycedził niezrozumiale King. Przez pobojowisko przebiegł wyliniały czarny kot. Zatrzymał swój znudzony wzrok na rozmawiających mężczyznach, a później przysiadł przy Marii. Tamci obserwowali go przez chwilę, po czym Clyde zaczął mówić dalej.
- Czarnuch, jeszcze w tunelu drogowym.
- Przecież on żyje! – Krzyknął już King.
- Może żyje, może nie. Jake go nie zabił, a nawet gdyby próbował, to byś nie kiwnął palcem. No ale niech będzie, ten jest na twoją korzyść, może Jake usłyszał twoją gadkę z Silnym i zreflektował się, że zabijanie jest złe. – Clyde prychnął śmiechem. – Mamy 1:1, bo tamtej szóstki nie liczę. Po drodze jeszcze Clarice, ale to też Ci odpuszczę, bo dla dziewczyny chyba nie było już ratunku od kilku lat, niezależnie co byś jej powiedział, choć trzeba przyznać, że mistrzem w delikatnym informowaniu o śmierci bliskiej osoby, to Ty nie jesteś.
- Co niby…? – Chciał mu przerwać King. Clyde splunął przez zęby.
- Przestań się tłumaczyć Kingi. Dziewczyna nie żyje, takie są fakty, a nie twoje kolejne przypuszczenia… Ale.. teraz przejdźmy do rzeczy. Pochód uchodźców, albo jak pozostali twierdzili karawana mutantów. Łatwiej się strzela jeśli tamten jest inny niż my, wiesz. No, ale dzięki niej właśnie przegrywasz jakieś, nie wiem pięćdziesiąt parę do jednego. – Mężczyzna roześmiał się. – Dobry wynik Kingi, dobry wynik. – Dodał klaszcząc.
- Co mogłem zrobić? Nie wysadziłem miny.. nie pozabijałem… - Tamten nagle z całej siły uderzył medyka w stalowy hełm. Specowi aż zabrzęczało w uszach.
- No wydurniaj się King. Zostaw tą gadkę „nie mogłem nic zrobić” pozostałym, a nie mnie. Masz pieprzony hełm z czerwonym krzyżem, kamizelkę para medyka i plecak sanitariusza i pytasz się, co mogłeś zrobić? Może wyjść w stronę przerażonych ludzi, zasłonić ich i krzyknąć do tych wszystkich pojebów czających się w oknach nie strzelajcie? Nie będziemy się tu zabijać bez powodu? Tam dalej nie ma żadnych min, sam was przeprowadzę? – Mężczyzna wziął głęboki oddech. – Jeden raz, jeden pieprzony raz, zaryzykować? Ale gówno King zrobiłeś. Bo Ty to Ty, a Ty chcesz żyć. Pozwoliłeś ich Nathanowi na spółkę z Lynxem rozstrzelać, bo ktoś krzyknął o dwa słowa za dużo.
King milczał grzebiąc obcasem buta w czarnym pyle. Wydawało się, że nie słucha, wpatrzony gdzieś w przestrzeń.
- A wiesz, co powiedział mi Wayland? – Nie czekając nawet na reakcje Kinga, Clyde kontynuował. – Że Cygan przesadził z jego rolą w całym tym wydarzeniu. Rozumiesz? Ten dobrotliwy skurwiel, zimny zabójca z zasadami nazwał wymordowanie bezbronnych wydarzeniem, a strzały, które oddawał w kotłujący się tłum rolą. A Cygan niby przesadził… Ja pieprze. – Clyde pokręcił głową z niedowierzaniem. – Jesteście pieprzonym pochodem morderców, którzy od czasu do czasu chcieliby poudawać, że co najmniej niosą zbawienie pustkowiom. No, może poza Randallem i może Ezechielem. Ci przynajmniej nie dopisują sobie żadnej durnej śpiewki do kolejnych ciał po drodze. Starego czasami łapie sentymentalizm, ale to wszystko. – Coś zawyło przeciągle na północy. – Szkoda tylko Marii. Zanim dotrzecie do Nashville, to dziewczyna będzie pewnie psychicznym wrakiem. O ile dotrzecie.
- To tylko halucynacja. – Wyszeptał King.
Mężczyzna nie odpowiedział, patrząc na niego kpiąco. W końcu podniósł głowę, wskazując dwa ptaki lecące wprost na chmurę pyłu. Nieświadome zagrożenia wleciały w Opad, zatrzepotały żałośnie skrzydłami i bez życia spadły na ziemię. Przez dłuższą chwilę nie mówili nic wpatrując się w ich pokryte sadzą truchła.
- Ira. – Odezwał się w końcu Clyde. King drgnął patrząc na niego.
- Co z nią?
Tamten nie zareagował wskazując tylko dziewczynkę kiwnięciem głowy. Zza za dużych szkieł maski widać było, że twarz dziecka przybrała nienaturalnego, bladego koloru. Jej malutka klatka piersiowa opadała i podnosiła się szybko, urywanie. Lekarz doskoczył do niej, chcąc zerwać ochronę z jej twarzy.
- Czekaj. – Odezwał się stojący za nim Clyde. – Daj jej tylko trochę morfiny, jak ostatnio. I masz przyda się. Zabrałem z plecaka Nathana. – Powiedział podając mu nieużywany filtr. King pospiesznie zmienił filtr jej maski, oczyścił swój sprzęt, ramię dziewczynki i podał jej zastrzyk. Chwilę później dwaj mężczyźni znów siedzieli na progu domu wsłuchując się w ciszę poranka w ruinach.
- To jakaś kara? – Zapytał King wpatrując się w swoje odbicie.
- Nie pieprz.
- Umrę?
- A zależy Ci na odpowiedzi?
- Nie, chyba nie.
- Więc po co pytasz?
- Nie wiem. – Przyznał w końcu spec.
- Zresztą skąd taka myśl? – Odparł Clyde, kładąc mu rękę na ramieniu. King wzdrygnął się, ale nie odsunął. – Siedzimy, rozmawiamy, nie wygląda na to, żeby coś ci groziło. – Przez dłuższy czas King myślał nad tym, co powinien odpowiedzieć na te słowa.
- Ostatni raz chciałeś mnie zabić.
- Od ostatniego razu sporo się nauczyłem. Spójrz na to wszystko. Po co miałbym Cię zabijać? – Clyde uśmiechnął się złośliwie, pokazując ruchem ręki świat dookoła nich. Utopiony w opadzie dom, ciała Morganów, rozbite maszyny. – Kilka dni temu nie mogłem nawet podejrzewać, czego tu dokonasz. – Mężczyzna śmiał się długo, aż nagle umilkł. – I nie miałeś wtedy racji Kingi… Gówno, a nie Ty tu dowodzisz... Idziesz jak po sznurku od katastrofy, do katastrofy, rozumiesz? Nie masz na nic wpływu, kręcisz się dookoła próbując coś zmienić i nic, kompletnie nic Ci z tego nie wychodzi.
- Kim ty jesteś? – Zapytał King, czując jak zimny pot żłobi koryto w brudzie na jego karku.
- Sobą… Tobą. Irą, Roadblockiem, tymi maszynami.. Wszystkimi pozostałymi… Ruinami, które Cię otaczają. Nikim, Clyde, nikim.
Lekarz złapał się za twarz, głęboko wpijając palce w skórę. Przez chwilę szeptał coś po nosem, kręcąc głową.
- To, że jestem tylko w twojej głowie – Odparł Clyde –nie znaczy, że nie mogę mieć tam racji.
King wyszarpał Rugera z kabury i wycelował w postać. Jego własna twarz pojawiła się w kolimatorze.
- Nie radziłbym. – Lekarz nie posłuchał pociągając za spust. Pokryty opadem pistolet wydał dziwny dźwięk, by po sekundzie eksplodować w ręce doktora. Zamek uderzył go boleśnie w obojczyk, a ładunek prochu rozrywając korpus broni i okropnie skaleczył go w dłoń.
- A nie mówiłem. – Odparł Clyde współczująco przyglądając się swojej krwawiącej dłoni. – Przewiąż sobie to czymś czystym, zanim to zabrudzisz pyłem.
King nie patrząc już nawet na tamtego zdjął skórzaną rękawicę, zębami otworzył hermetycznie zapakowany opatrunek i przewiązał go sobie na rannej dłoni.
- Chodź, Kingi pokażę Ci coś na dowidzenia. – Powiedział Clyde idąc powoli w stronę komór z opadem. Spec bez protestu delikatnie ułożył Irę na progu budynku i ruszył za swoim rozmówcą w stronę wraku transportera.
- Facet nawet na ciebie nie liczył. – Rzucił Clyde mijając ciało Nathana. – Mimo tego, że tak bardzo się od niego odżegasz, to i tak ludzie kojarzą Cię z Randallem i jego metodami. – King chciał coś powiedzieć, ale tamten przerwał mu brutalnie. – Nie ma o czym mówić. Chciałeś przeżyć, a wiedziałeś że Randall da Ci maskę. Nathan poświęciłby każdego, nawet siebie bez zastanowienia, byle ratować dzieci. – Mężczyzna brutalnie podniósł za nogę małą Eve. Dziewczynka miała twarz zmiażdżoną kolbą karabinu. – W sumie dobrze wybrałeś. – Dodał z obrzydzeniem odrzucając od siebie truchło. – Szkoda trochę faceta. A jedyny gość z waszej zbieraniny, na którego mógł liczyć, uciekł tchórzliwie zostawiając go na pewną śmierć. – Clyde roześmiał się. – Ciekawe, jak tym razem będzie się tłumaczył. W sumie patrzył też na Marię, ale tą dziwnym trafem przy ziemi przytrzymałeś Ty. Dobrze, pozwoliłeś Frayowi i Deakinowi robić ich robotę.
King nie słuchał go, opierając się o pancerz transportera, spode łba przyglądając się pobojowisku.
- Sprawdź komory.
- Co? Po co?
- Kingi, zadajesz za dużo pytań, a za mało robisz. Po prostu sprawdź komory.
King ociągając się podszedł do kapsuł, które wyjechały z transportera. Uklęknął nad jedną z nich i bezskutecznie próbował zedrzeć z wizjera grubą warstwę opadu. Zza horyzontu powoli nad budynki wspinało się słońce, krwawo rozświetlając poranną szarówkę. Clyde wpatrywał się w wschód, kiwając się na palcach. W końcu odezwał się.
- Ten dzień się nawet dobrze nie zaczął, a zginęło już dwanaście osób. – King spojrzał na niego z niedowierzaniem. – No tak… Roadblock, Violet, Vincento, Cygan, Dzieciak.. a to tylko Tarczownicy. Nathan, Samantha, Jeff, Sharon, Shartlo i ta dwójka najmniejszych. Ewa i Thomas. Spieprzyliście to tak bardzo, jak tylko dało się spieprzyć. Weź pod uwagę, że coraz mniej osób jest tu, żeby bronić twoją dupę, Kingi. – Nie dodając nic więcej, podszedł do ciała Jeffa i wyciągnął zza paska jego nóż. Chłopak miał przestrzeloną kilkukrotnie głowę. Rzucił ostrze Kingowi pod nogi.
- Spróbuj tym.
Spec zdrapał w końcu opad z wizjera i zerknął do środka komory.
- Co widzisz? – Zapytał stojący nad nim mężczyzna.
- Nie ma opadu… Pewnie transporter przepompował wszystko do uszkodzonej komory. Wywalił w nas cały syf. – King poruszył się niespokojnie. – W środku jest jakieś ciało, mężczyzny. Podłączyli go do jakiegoś okablowania… - Nagle King wstał i rzucił się biegiem w kierunku uszkodzonej komory.
- Niemożliwe, niemożliwe. To niemożliwe… - Szeptał pod nosem grzebiąc zdrową ręką w resztkach opadu na dnie zbiornika. W końcu mocno ujął kształt, którego nie chciał znaleźć, zamierając.
- A byłeś tak blisko Kingi, tak blisko. – Powiedział Clyde znów uśmiechając się kpiąco. – Jak dziewczynka mogła przeżyć zatopiona w ciekłym opadzie? No jak, powiedz? Dlaczego się po prostu nie utopiła, co? Dlaczego nie wymiotowała, po wyciągnięciu ze zbiornika? Dlaczego się nie zachłysnęła, Kingi?
King wyciągnął na zewnątrz futurystyczną maskę tlenową podłączoną długą rurą do ścianki zbiornika. Ta akurat była zabrudzona i poszarpana, widomy dowód na to, że Nathan przez chwilę walczył zdejmując ją z córki. Spec wpatrywał się w nią, jak gdyby widział coś takiego pierwszy raz w życiu.
- Byłeś tyle – Clyde pokazał na palcach, jak mało – od uratowania życia dziewięciu osobom, a jedyne co przyszło ci do głowy to jakiś absurdalny pomysł o napiciu się Opadu. – Clyde wybuchł śmiechem. – Zastanawiające, jakie gówna przychodzą nam do głowy, wtedy kiedy naprawdę musimy działać. – Mężczyzna pokiwał głową, na chwilę przerywając. – To twój problem Kingi. Nie ryzykujesz. Nie zbliżyłeś się do komór, bo bałeś się Opadu. – King opadł na kolana, kuląc się obok kapsuły.
- Nie wiadomo… - zaczął - Nie wiadomo, czy maszyna nie puściła by z tych masek więcej Opadu, w momencie, w którym byśmy je założyli. – Clyde spojrzał na niego z niedowierzaniem.
- Cóż Kingi.. jeśli to sprawi, że będziesz mógł spać po nocach… To rzeczywiście. Niewiadomo.
Clyde przysiadł na kapsule, wystawiając twarz w kierunku promieni wschodzącego słońca.
- Prawie ich uratowałeś, ale znów „nie mogłeś nic zrobić”. – Cień znów zaczął mówić. – A wiesz co jest w tym najgorsze? – Nie czekał, aż tamten odpowie. – Że znów, kolejny raz przeżyłeś.
Kingiem wstrząsnął dreszcz. Powoli zamknął oczy.
- Idź spać Kingi. Później pogadamy.
Śniło mu się, jak na wychudłym koniu przemierza swoją czarną krainę.




22.11.2056
08:13


- Clyde, Randall. Zgłoście się. – Lynx co pięć minut wciskał guzik interkomu, próbując połączyć się z pozostałymi. Ich, albo jego łączność trafił szlag. Wierzchem dłoni przetarł zmęczone oczy. Słyszał za wiele opowieści o Opadzie, żeby nie zdawać sobie sprawy z tego, że tamtym mogło odbić tak, że nawet byli zdolni powystrzelać się nawzajem. Ludzie podobno wdychając to gówno wpadali w szał i rzucali się na siebie nawzajem. Morganowie opowiadali mu o samookaleczeniach i samobójstwach, które widzieli w Pineville. Larwa wspomniał kiedyś o mutku, który w opadowym szale wyrwał gościowi rękę i zatłukł go na śmierć. Ale to akurat mógł być stek bzdur.
Zacisnął pięści myśląc o Marii i Nathanie. Wiedział, że na razie nie mógł nic zrobić. Może za kilka godzin, kiedy Opad przestanie się unosić w powietrzu. Nie wiedział ile tamci mogli wytrzymać w chmurze nawet schowani w transporterze, czy budynku, ale był pewien, że nie pomoże im sam będąc martwym. Usiadł na zniszczonej kanapie wzbijając dookoła tumany kurzu. Rozejrzał po pomieszczeniu. Był na najwyższym piętrze chylącego się ku upadkowi dwudziestopiętrowca, dawno nieodwiedzanego przez żadnego poszukiwacza. Większość mebli stało, dokładnie tak samo, jak wtedy kiedy opuścił to miejsce ostatni mieszkaniec. Dwudzieste piętro nie sprzyjało wynoszeniu ich, czy w ogóle wdrapaniu się tu w poszukiwaniu bezpiecznego noclegu, mimo tego był to doskonały punkt obserwacyjny. Lynx dokładnie przeszukał cały apartament, jednakże nie natknął się nic, co mogło mu się przydać w dalszej drodze. W jednej ze ścian wmurowany był nawet sejf, ale znalazł w nim tylko plik przedwojennych banknotów i papierów wartościowych. Przejrzał je pobieżnie i stwierdził kwaśno, że przed wojną byłby właśnie naprawdę bogaty.
Ściągnął na chwilę hełm i położył się na starej skórze, przymykając oczy. Zastanawiał się, co zrobi jeżeli na miejscu nie znajdzie nikogo żywego. Spędził z tymi ludźmi zaledwie kilka dni, ale jakoś dziwnie zależało mu na tym, żeby chociaż Maria i Morganowie przeżyli i wspólnie dotarli do Nashville. Być może dotarła do nich jego wiadomość i zdołali się schronić w transporterze, czy piwnicy. Tylko dlaczego strzelali?
Po kilku minutach podniósł się i ponownie nacisnął uruchomił krótkofalówkę.
- Clyde, Randall. Zameldujcie. – Ponownie odpowiedziała mu cisza. Wstał więc i postawił kilka kroków po rozbitym szkle, które przykrywało podłogę. Podszedł do jednej ze ścian i bez sensownie poprawił przekrzywiony obraz, przedstawiający kobietę w tańcu. Jej krwisto czerwona suknia wirowała wraz z jej ruchami. Lynx odwrócił się i ruszył w stronę tarasu widokowego. Wielkie mieszkanie, wypełnione dotkniętymi zrębem czasu przedmiotami przytłaczało go w jakiś niezrozumiały sposób.
Kiedyś musiał być tu ekskluzywny penthouse, jeden z tych, których właściciel mógł wziąć kąpiel w swoim prywatnym basenie obserwując panoramę przedmieść. Widział kiedyś coś takiego w magazynie, który miał w podróży z jedną z karawan na południe. W wolnych chwilach czytał go nie mogąc się nadziwić jakimi bzdetami zajmowali się ludzie przed wojną. Podszedł do krzesła, które ustawił obok jednego z okien. Przeklął jeszcze raz na myśl o stracie lornetki, którą miał w plecaku i zaczął obserwować horyzont. Deszcz przestał padać jakiś czas temu pozwalając roznieść się opadowi po całej okolicy. Lynx odszukał charakterystyczny punkt na horyzoncie. Wybrał ocalałą latarnie, stojącą kilkaset metrów od niego. Dokonał w głowie kilku obliczeń, ze zmęczenia, by się nie pomylić część musiał zapisać palcem na kurzu zebranym przez lata na szybie. Był jakieś dwa kilometry od epicentrum. Przed nim roztaczała się czarny okrąg z tej odległości przywodzący na myśl Pogorzelisko, które zostawili za sobą. Opad zatrzymał się jakieś pięćset metrów od jego pozycji. Strzelec pokręcił głową z niedowierzaniem. Na Północy widział działanie wielu gazów bojowych, części z nich doświadczył na własnej skórze, ale pierwszy raz spotkał się z czymś co roznosiło się tak szybko.
Z zamyślenia wyrwały go sylwetki ludzkie przemykające przez ruiny. Czyżby…
- Randall, jeżeli mnie słyszycie, coś zbliża się w waszą stronę. – Givens pospiesznie policzył skradających się w stronę opadu. – Kilkunastu. Idą z zachodu.
Nagle Lynx zamilkł zwracając się w stronę drzwi. Z kabury wyciągnął pistolet, odbezpieczył granatnik. Nie miał wątpliwości. Coś idzie po niego.


22.11.2056
08:22

Maria otworzyła sklejone ropą oczy. Przez chwilę nie mogła sobie przypomnieć, co właściwie się z nią wydarzyło i jak się stało, że przeżyła. Podniosła głowę i próbowała sięgnąć, po leżący obok niej karabin Fraya, ledwo wystający znad grubej warstwy opadu. Jej poszarpana ręka zdobyła się jednak tylko na nieznaczny ruch palcami, a przeszywający ból sprawił, że nie miała sił zawalczyć o więcej. Dziewczyna zrezygnowana z powrotem oparła głowę o miękką sadzę. Zamknęła oczy, otwierając je za chwilę w walce z ogarniającą ją sennością.
Próbowała wziąć głęboki oddech, ale zatkany filtr nie pozwalał jej najwięcej niż krótkie oddechy. Powoli odpływała, kiedy czyjś brutalny uścisk szarpnął ją do góry.
- Musimy iść. – Zniekształconym przez maskę głosem rozkazał Clyde. – Musimy iść. – Powtórzył beznamiętnie. Dziewczyna uklęknęła z trudem, czując że jej ciałem wstrząsają mdłości. W ostatnim momencie poderwała maskę i zwymiotowała pod siebie czarną mazią. King przez chwilę wpatrywała się w nią bez słowa, aż w końcu brutalnie poderwał do góry.
- Załóż maskę. – Powiedział naciągając jej gumę osłony na twarz i wpychając w kieszeń kamizelki taktycznej kolejny filtr. – Idziemy. – Dodał próbując poranioną dłonią załadować magazynek do MP5 Violet. Dziewczyna szybko obtarła rękawem strużkę wymiocin spływających jej z ust i naciągnęła z powrotem maskę.
- Co z pozostałymi? – Wskazała na leżącego nieopodal Ezechiela. Mężczyzna wciąż ściskał w ręce pistolet. Obok niego czaił się czarny kot z zakrwawioną mordą. Widząc, że Maria obserwuje go zasyczał bojowo.


Kobieta próbowała go odgonić futrzaka prychnięciami i nagłymi ruchami zdrowej ręki, ale bestia nie odpuszczała, strosząc ogon i kręcąc się dookoła Ezechiela.
- Zostaw i tak nie żyją. – Rzucił Clyde, nawet się nie odwracając. Ira trzymała się rękawa jego kurtki, próbując nadążyć za odchodzącym medykiem.
- A Fray? – Zapytała niepewnie.
- Fray też.
Maria spojrzała na jego plecy przerażona sama nie wiedząc czym. Tym, że mówi o tym tak obojętnie? Tym, że tamci wymordowali dzieci, całą rodzinę, bez najmniejszego sensu? Tym, że zostali kompletnie sami w ruinach, które z dnia na dzień zabijały kolejnych podróżników? Chciała coś powiedzieć, być może zaprotestować, ale uprzedził ją łamiący się głos.
- Nie zostawisz nas King. –Fray osadził speca w miejscu. Clyde odwrócił się w stronę, z którego dochodził. Nadzorca ledwo stał na nogach, opierając się o wrak transportera. W rękach miał karabin Jeffa, wodząc nim po sylwetce lekarza.
- Bo mnie też zabijesz? – Odparł gniewnie medyk, zasłaniając sobą Irę. Karabin Fraya powędrował zza jego głosem i zatrzymał się trochę na lewo od speca.
- Byłbyś martwy, jak cała reszta, gdyby nie ja. – King przyjrzał mu się uważnie. Randall nie celował w niego, wciąż kierując karabin w przestrzeń obok.
- Ty nie widzisz Fray… Oślepłeś. – Powiedział raczej sam do siebie medyk.
- Nie trzeba widzieć wiele, żeby przestawić karabin na automat i pociągnąć za spust, Clyde. – Wycedził Nadzorca. Nagle Maria ruszyła biegiem w stronę Ezechiela. Mężczyzna podniósł do góry dłoń cicho charcząc. Przyglądający mu się kot, uciekł w panice. Dziewczyna uklękła obok niego, walcząc z wypełniającym ją uczuciem odrazy. Brat jej ojca był mordercą. Nie miała żadnych wątpliwości. Jednakże dalej był jej jedyną rodziną.
Ezechiel starał się coś powiedzieć, ale przez maskę Maria usłyszała tylko niewyraźne mamrotanie.
- Nie słyszę. – Powiedziała dziewczyna, próbując pomóc mu wstać. Mężczyzna jednak ciężko upadł na ziemię.
- ..nóg… Nie czuje nóg… - Zdołał wydusić starzec.
Nagle w tym samym czasie odezwały się radia Kinga i Fraya.
- Randall – Głos Lynxa ledwo przebijał się przez zakłócenia. – jeżeli mnie słyszycie, coś zbliża się w waszą stronę... Kilkunastu. Idą z zachodu.
King słysząc to mocno uścisnął pistolet maszynowy i przyciągnął do siebie Irę. Gdzieś z głębi ruin dobiegły ich zbliżające się ludzkie krzyki. Słowa Roadblocka kotłowały się specowi w czaszce.
…do Misji to najbliżej będzie wam cofnąć się na drogę przelotową i dalej na północ. Łazikiem dojedziecie w dzień, może więcej…
Jego przekrwione oczy nie wyrażały żadnych emocji poza jedną, ledwo widoczną, tlącą się gdzieś głęboko w środku.
Szaleńczą determinacją.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 03-06-2014 o 19:43.
Lost jest offline