Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-06-2014, 19:58   #131
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
EDWARD TAKSONY

Krzyki i smród palonego ludzkiego ciała poraziły zmysły Edwarda.

Widział, jak dwaj napastnicy miotali się, próbując nieskutecznie zgasić trawiące ich płomienie.

Jeden z płonących ludzi przechylił się przez barierkę chroniącą galerię i poleciał w dół. Krzyk ucichł.

Krzyk drugiego również, ale z innych powodów. Przeciwnik leżał teraz nieruchomo na podłodze, a jego ciało trawiły płomienie.

Fiolecik pędziła przed siebie, w wyraźnym przerażaniu. Wbiegła na zdewastowaną, ciemną odnogę galerii handlowej. Edward pobiegł za nią.
W uszach nadal słyszał krzyki płonących ludzi. W ustach czuł smak spalenizny, od którego … napłynęła mu ślinka do ust. Ten aromat! Ten zapach!

- Łapać skurwysyna – któryś z napastników próbował, chyba bezskutecznie, podnieść nadszarpnięte morale.

Patricia gdzieś znikła, ale Ed zauważył jakieś poruszenie w głębi korytarza. Najwyraźniej dziewczyna próbowała wydostać się z galerii. Rozsądnie, zważywszy na kilkunastu mściwych gnojków, którzy zapewne nie będą w nastroju do konwersacji, zważywszy na to, że Ed właśnie spalił dwóch spośród nich.

Na to wspomnienie Taksony poczuł, jak krew dudni mu w uszach. Znów poczuł tą siłę, te wszechogarniające go poczucie tryumfu.

Zatrzymał się, wślizgując do jednego ze zdewastowanych pomieszczeń – jakiejś kafeterii. Przykucnął przy ladzie, za którą – w normalnych okolicznościach – zapewne uśmiechnięta kelnerka wydawała parzoną przez baristów kawę.

Sam nie wiedział, jak kawałek szkła znalazł się w jego ręce, ani kiedy przeciął nim sobie skórę na przedramieniu.

Świadomość odzyskał dopiero wtedy, gdy zorientował się, że siedzi w swojej kryjówce i spija własną krew spływającą mu z otwartej rany.
Smak życiodajnego płynu w ustach napełniał go poczuciem spełnienia. Zabijanie. O tak! Zabijanie było tak cudownym uczuciem. Miał ochotę … zabić i zjeść każdego, kto stanie mu na drodze. A najbardziej tą małą, sukowatą smarkulę, która zadrwiła z niego na symulatorach. Miał ochotę ją zerżnąć, zarżnąć i zjeść! Niekoniecznie w tej kolejności.

Kiedy uświadomił sobie, co myśli i co robi, zatrzęsło nim, a fala obrzydzenia, jaką odczuł, pozwoliła mu zapanować nad tymi odrażającymi myślami.

Pozostało pytanie – na jak długo?


MALCOLM GODSPEED, CLEMENTINE MAY


Historia zatoczyła koło. Znów biegli korytarzem, znów ścigała ich bestia. Tym razem jednak Clementine była poważnie ranna. Traciła paskudnie dużo krwi, a ręka zwisała jej bezwładnie- bezużyteczna, przeszywająca potwornym bólem kończyna.

Wiedzieli, że ta zabawa w kotka i myszkę, w śmiertelnego berka, niedługo będzie musiała się skończyć. Potwór miał najwyraźniej niespożyte pokłady energii i – nawet z poparzoną mordą – nie miał zamiaru odpuścił łakomego kąska, jakim byli dla niego uciekający ludzie.

Było oczywiste, że z ciężko ranną May, Malcolm nie zdoła uciec zbyt daleko. Potwór był zbyt szybki, a rany, jakie mu zadali, zdawały się rozpalić w nim dodatkowe siły- zapewne zrodzone z nienawiści.

Nigdzie nie widzieli stalowych grodzi. Jedynie niekończące się rzędy takich samych drzwi prowadzących do kabin.

Bestia była tuż, tuż!

Nie pozostało im już nic innego, jak wskoczyć do jednej z kabin, zamknąć drzwi przed nosem poparzonego potwora.

Nie mieli innych możliwości. Odwlekli tylko nieuniknione o kolejne sekundy.

Może, gdyby wtedy zaryzykowali wejście po schodach, żyliby.

Drzwi zatrzęsły się pod uderzeniem paszczy. May osunęła półprzytomna na ziemię.


ROBERT TRAMP

Ruszyli- tym razem we trójkę – przez korytarze, realizując wcześniej ustalony z Beryl plan. Szli w milczeniu, które brało się nie tyle ze strachu, lecz z braku zaufania. Widać było, że Beryl nie ufa Tarze. Zresztą i Robertowi impulsywna łatwość, z jaką kobieta odebrała komuś życie, wydawało się niepokojące.
Oboje z Beryl z ulgą przyjęli propozycję nowej towarzyszki, że pójdzie przodem.

- Jesteśmy na poziomie kanibali, tak sądzę – Tara szeptała pod nosem do samej siebie. – To dlatego chcę krwi. Tak. Ta dziewczyna wygląda smakowicie.

Tara chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że gada na głos.

- Gdybym dziabnęła najpierw ją, a potem …

Nie zdążyła skończyć.

Beryl doskoczyła do niej zza pleców i zdzieliła improwizowaną pałką w tył głowy.

Robert spojrzał na nią zdumiony.

- Nic jej nie będzie – powiedziała Bery. – Widzisz, rusza się. Tylko ją ogłuszyłam na chwilę. Myślę, że powinniśmy ją tutaj zostawić. Skierujmy się od razu do znaku. Co ty na to?



NORA ROBINSON

Cisza otaczająca Norę była przerażająca, ale ciemne korytarze okazały się być puste. Bez problemu dotarła do rotundy.

Na większej przestrzeni paliły się światła awaryjne.

Nora widziała w ich mdławym blasku unieruchomione windy i mroczną, równie pustą co reszta „DESTINY” galerię.

Przez chwilę wydawało jej się, że dostrzega kogoś przemykającego się po drugiej stronie, ale mogła to być jedynie gra świateł i cieni.

Ostrożnie podeszła do krawędzi zabezpieczającej rotundę przypominając sobie, jak eleganckie sprawiała ona kiedyś wrażenie.

Teraz, kiedy zerknęła w dół, widziała jedynie nieprzeniknioną ciemność.
Chociaż nie. Coś tam się poruszyło. Niewyraźny kształt, jakby pełznąca po ziemi postać.




HEATHER MOORE

Heather wybrała kabinę na chybił, trafił – jedną z pierwszych, które były otwarte - wpadając do środka i zamykając za sobą drzwi.

Serce bił jej szybko, dzikim, nieposkromionym rytmem. To, co działo się wokół, przekroczyło już granicę strachu. Teraz po prostu aktorka toczyła walkę o kolejny oddech, o kolejną chwilę cennego życia.

Kiedy udało jej się uspokoić oddech rozejrzała się po ciemnej, mrocznej kabinie, do której trafiła.

Kajuta była nieco mniejsza, niż ta, którą ona zamieszkiwała i znajdowała się w interiorze. Nie miała okien, lecz miała łazienkę, zamkniętą.

Wszystkie meble były całe i na miejscu, jedynie pościel na łóżku była skotłowana, jakby ktoś w niej stoczył ciężkie boje.

Poza tym jednym, niepokojącym szczegółem, kabina wydawała się być całkiem normalna. Chyba tym razem poszczęściło się jej. Miała chwilę na oddech, zebranie myśli i podjęcie jakiś działań. Lub po prostu czas na odpoczynek.

GREGORY WALSH JUNIOR


Ciężki pistolet trudno było ukryć, ale luźna koszula poradziła sobie z tym problemem. Najedzony Gregory ruszył w stronę, skąd słyszał odgłosy imprezy, na górny pokład, przy basenie.

Kolacja przyjemnie ciążyła mu w żołądku, kiedy wyszedł na pokład, skąd zresztą najłatwiej było mu się dostać na mostek, by porwać transantalntyk.

Otoczenie zmieniło się gwałtownie, kiedy wyszedł na pokład.

Ucichły śmiechy, odgłosy zabawy, wesołe okrzyki rozochoconych ludzi i rytmiczna muzyka. Oświetlony przed chwilą pokład stał się czarny, mroczny i cichy.

Znikli bawiący się ludzie, ale pozostały po nich ślady – potłuczone butelki, walające się resztki ubrań oraz ciemne, sugestywne plamy na pokładzie.
Wyglądało na to, że znów „przeszedł”.

Zimny wiatr przeszył go lodowatym dreszczem. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas, jakby łopotanie skrzydeł gdzieś, na zachmurzonym, zamglonym niebie.

- Hej – usłyszał męski głos dochodzący gdzieś z miejsca, gdzie trzymano sprzęt ratowniczy przy basenie na pokładzie.

- Zejdź z widoku, ale nie przechodź przez drzwi! Inaczej one cię zobaczą. Szybko!


CARRY MAY


Ostrożnie zaczęła schodzić po schodach w dół, trzymając się poręczy.
To, że rzeczywistość wokół niej znów dostała kopa, poznała właśnie po poręczach. W jednej chwili te przyjemne, pomagające w schodzeniu podparcia, stały się śliskim, klejącym się czymś, jakby ktoś wysmarował je lepką mazią.

Ucichły wszystkie dźwięki „DESTINY” – gwar ludzkich głosów, odległe śmiechy, warkot silników. Wszystko.

Przez chwilę Carry znów poczuła się zagubiona, samotna i przerażona.

Ale tylko przez chwilę, bo wyraźnie usłyszała ludzkie głosy dochodzące z dołu.
Kobieta i mężczyzna. Spierali się o coś. O inną osobę.


RICHARD CASTLE

Ambiwalencja uczuć - wg jednej z definicji - objawiała się wtedy, kiedy teściowa spada twoim nowiutkim masserati w Wielki Kanion. Richard znalazł właśnie drugą z definicji. Plan udało się zrealizować, ale nic on nie dał. W zasadzie…

- Nie widzisz, co się tu dzieje? Potwory, wszędzie potwory!!! - wydarł się z nie do końca udawanym przerażeniem, ale w tej sytuacji dalsze okładanie mięśniaka nogą z krzesła było bezcelowe. Starał się ocenić jak szybko jest w stanie dopaść swojego dorobku życiowego i po jakiej trajektorii zwiać z kabiny. Czy może raczej - korzystając z bliskości drzwi porzucić wszystko i zwiewać? Obie opcje były lekko beznadziejne - obie bowiem obniżały jego szanse na przeżycie, które i tak były znikome na tym statku i w tej sytuacji… Pozostała jeszcze zupełnie szalona ucieczka przez balkon, ale biorąc pod uwagę doświadczenia z własnego balkonu… Chociaż to wcale nie musiała być prawda… Tu było inaczej.

Rozważając opcje wydostania się z matni Castle obserwował Mastodonta, może sterydy nie wyżarły mu jeszcze całości mózgu?

- Jakie, kurwa, potwory?! - odpowiedział mięśniak. - Co ty, kurwa robisz w kajucie Freda, mojego chłopaka, i czemu, kurwa, walisz mnie pałką w łeb, jak jakiś pojebaniec, zaraz po tym, jak otworzyłeś mi drzwi!? I co najważniejsze, gdzie do kurwy nędzy, jest Fred, złamasie? Bzykasz się z nim? On a tobą? Odpowiadaj, fiucie!

Potok słów wylał się z gardła rozwścieczonego intruza.

- Na statku! Wszędzie na statku są potwory! Zalane korytarze, żaby, meduzy! Wszędzie! Taki mnie gonił. A ta kajuta była otwarta... O Boże, one tu na pewno przyjdą... Ja sie chciałem bronić, myślałem ze to one... Wszędzie potwory! - "Castle nie wiem, co bierzesz, ale się podziel" pomyślał Richard usiłując zagrać dobrze zaćpanego czy innego średnio zrównoważonego psychicznie - Tu nie było żadnego Freda... Było pusto... Potwory one na pewno zaraz tu będą...

- Oj koleś, aleś się spruł - zarechotał mężczyzna, ale nadal podchodził do pisarza.

Krew kapała z jego rozciętej głowy pokazując, jak niefortunnie Castle zaczął tą znajomość.

- Gdzie jest Fred?!

- Nie wiem gdzie jest Fred! Pewnie też spieprzył przed potworami!!! - Richard zaczął się zastanawiać, czy “patrz ptaszek” na mięśniaka zadziała… Podchodzenie podchodzeniem, ale trzeba było przygotować się do ucieczki…

- Koleś, jebłeś mnie w łeb - potężnie zbudowany facet jakby sobie o czymś przypomniał.

Jego spojrzenie zatrzymało się na potężnym dildo stojącym na widoku.

- Waliłeś tym mojego Freda, złamasie - warknął. - Wepchnę ci to w dupę, skurwielu!

No tak. Najwyraźniej koleś wziął pisarza za kochanka swojego faceta lub coś w tym stylu. Sprawa nie wyglądała dobrze. Wyglądała nawet bardzo nie dobrze. Przynajmniej tak niedobrze na XXXL w skali niedobrze.

Castle rzucił się w bok, próbując wyminąć mastodonta, ale ten był nadzwyczajnie szybki i jednym, krótkim, ale precyzyjnym ciosem, posłał pisarza na deski.

- A teraz wepchniemy ci go w dupę – powiedział mięśniak, ujął w rękę potworne dildo i … znikł razem z seks – zabawką.

Castle leżał na podłodze, nadal oszołomiony po nokaucie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 09-06-2014 o 18:48. Powód: zmiana imienia bohartera co mi się pokałapućkało
Armiel jest offline