Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 08-06-2014, 19:58   #131
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
EDWARD TAKSONY

Krzyki i smród palonego ludzkiego ciała poraziły zmysły Edwarda.

Widział, jak dwaj napastnicy miotali się, próbując nieskutecznie zgasić trawiące ich płomienie.

Jeden z płonących ludzi przechylił się przez barierkę chroniącą galerię i poleciał w dół. Krzyk ucichł.

Krzyk drugiego również, ale z innych powodów. Przeciwnik leżał teraz nieruchomo na podłodze, a jego ciało trawiły płomienie.

Fiolecik pędziła przed siebie, w wyraźnym przerażaniu. Wbiegła na zdewastowaną, ciemną odnogę galerii handlowej. Edward pobiegł za nią.
W uszach nadal słyszał krzyki płonących ludzi. W ustach czuł smak spalenizny, od którego … napłynęła mu ślinka do ust. Ten aromat! Ten zapach!

- Łapać skurwysyna – któryś z napastników próbował, chyba bezskutecznie, podnieść nadszarpnięte morale.

Patricia gdzieś znikła, ale Ed zauważył jakieś poruszenie w głębi korytarza. Najwyraźniej dziewczyna próbowała wydostać się z galerii. Rozsądnie, zważywszy na kilkunastu mściwych gnojków, którzy zapewne nie będą w nastroju do konwersacji, zważywszy na to, że Ed właśnie spalił dwóch spośród nich.

Na to wspomnienie Taksony poczuł, jak krew dudni mu w uszach. Znów poczuł tą siłę, te wszechogarniające go poczucie tryumfu.

Zatrzymał się, wślizgując do jednego ze zdewastowanych pomieszczeń – jakiejś kafeterii. Przykucnął przy ladzie, za którą – w normalnych okolicznościach – zapewne uśmiechnięta kelnerka wydawała parzoną przez baristów kawę.

Sam nie wiedział, jak kawałek szkła znalazł się w jego ręce, ani kiedy przeciął nim sobie skórę na przedramieniu.

Świadomość odzyskał dopiero wtedy, gdy zorientował się, że siedzi w swojej kryjówce i spija własną krew spływającą mu z otwartej rany.
Smak życiodajnego płynu w ustach napełniał go poczuciem spełnienia. Zabijanie. O tak! Zabijanie było tak cudownym uczuciem. Miał ochotę … zabić i zjeść każdego, kto stanie mu na drodze. A najbardziej tą małą, sukowatą smarkulę, która zadrwiła z niego na symulatorach. Miał ochotę ją zerżnąć, zarżnąć i zjeść! Niekoniecznie w tej kolejności.

Kiedy uświadomił sobie, co myśli i co robi, zatrzęsło nim, a fala obrzydzenia, jaką odczuł, pozwoliła mu zapanować nad tymi odrażającymi myślami.

Pozostało pytanie – na jak długo?


MALCOLM GODSPEED, CLEMENTINE MAY


Historia zatoczyła koło. Znów biegli korytarzem, znów ścigała ich bestia. Tym razem jednak Clementine była poważnie ranna. Traciła paskudnie dużo krwi, a ręka zwisała jej bezwładnie- bezużyteczna, przeszywająca potwornym bólem kończyna.

Wiedzieli, że ta zabawa w kotka i myszkę, w śmiertelnego berka, niedługo będzie musiała się skończyć. Potwór miał najwyraźniej niespożyte pokłady energii i – nawet z poparzoną mordą – nie miał zamiaru odpuścił łakomego kąska, jakim byli dla niego uciekający ludzie.

Było oczywiste, że z ciężko ranną May, Malcolm nie zdoła uciec zbyt daleko. Potwór był zbyt szybki, a rany, jakie mu zadali, zdawały się rozpalić w nim dodatkowe siły- zapewne zrodzone z nienawiści.

Nigdzie nie widzieli stalowych grodzi. Jedynie niekończące się rzędy takich samych drzwi prowadzących do kabin.

Bestia była tuż, tuż!

Nie pozostało im już nic innego, jak wskoczyć do jednej z kabin, zamknąć drzwi przed nosem poparzonego potwora.

Nie mieli innych możliwości. Odwlekli tylko nieuniknione o kolejne sekundy.

Może, gdyby wtedy zaryzykowali wejście po schodach, żyliby.

Drzwi zatrzęsły się pod uderzeniem paszczy. May osunęła półprzytomna na ziemię.


ROBERT TRAMP

Ruszyli- tym razem we trójkę – przez korytarze, realizując wcześniej ustalony z Beryl plan. Szli w milczeniu, które brało się nie tyle ze strachu, lecz z braku zaufania. Widać było, że Beryl nie ufa Tarze. Zresztą i Robertowi impulsywna łatwość, z jaką kobieta odebrała komuś życie, wydawało się niepokojące.
Oboje z Beryl z ulgą przyjęli propozycję nowej towarzyszki, że pójdzie przodem.

- Jesteśmy na poziomie kanibali, tak sądzę – Tara szeptała pod nosem do samej siebie. – To dlatego chcę krwi. Tak. Ta dziewczyna wygląda smakowicie.

Tara chyba nie zdawała sobie sprawy z tego, że gada na głos.

- Gdybym dziabnęła najpierw ją, a potem …

Nie zdążyła skończyć.

Beryl doskoczyła do niej zza pleców i zdzieliła improwizowaną pałką w tył głowy.

Robert spojrzał na nią zdumiony.

- Nic jej nie będzie – powiedziała Bery. – Widzisz, rusza się. Tylko ją ogłuszyłam na chwilę. Myślę, że powinniśmy ją tutaj zostawić. Skierujmy się od razu do znaku. Co ty na to?



NORA ROBINSON

Cisza otaczająca Norę była przerażająca, ale ciemne korytarze okazały się być puste. Bez problemu dotarła do rotundy.

Na większej przestrzeni paliły się światła awaryjne.

Nora widziała w ich mdławym blasku unieruchomione windy i mroczną, równie pustą co reszta „DESTINY” galerię.

Przez chwilę wydawało jej się, że dostrzega kogoś przemykającego się po drugiej stronie, ale mogła to być jedynie gra świateł i cieni.

Ostrożnie podeszła do krawędzi zabezpieczającej rotundę przypominając sobie, jak eleganckie sprawiała ona kiedyś wrażenie.

Teraz, kiedy zerknęła w dół, widziała jedynie nieprzeniknioną ciemność.
Chociaż nie. Coś tam się poruszyło. Niewyraźny kształt, jakby pełznąca po ziemi postać.




HEATHER MOORE

Heather wybrała kabinę na chybił, trafił – jedną z pierwszych, które były otwarte - wpadając do środka i zamykając za sobą drzwi.

Serce bił jej szybko, dzikim, nieposkromionym rytmem. To, co działo się wokół, przekroczyło już granicę strachu. Teraz po prostu aktorka toczyła walkę o kolejny oddech, o kolejną chwilę cennego życia.

Kiedy udało jej się uspokoić oddech rozejrzała się po ciemnej, mrocznej kabinie, do której trafiła.

Kajuta była nieco mniejsza, niż ta, którą ona zamieszkiwała i znajdowała się w interiorze. Nie miała okien, lecz miała łazienkę, zamkniętą.

Wszystkie meble były całe i na miejscu, jedynie pościel na łóżku była skotłowana, jakby ktoś w niej stoczył ciężkie boje.

Poza tym jednym, niepokojącym szczegółem, kabina wydawała się być całkiem normalna. Chyba tym razem poszczęściło się jej. Miała chwilę na oddech, zebranie myśli i podjęcie jakiś działań. Lub po prostu czas na odpoczynek.

GREGORY WALSH JUNIOR


Ciężki pistolet trudno było ukryć, ale luźna koszula poradziła sobie z tym problemem. Najedzony Gregory ruszył w stronę, skąd słyszał odgłosy imprezy, na górny pokład, przy basenie.

Kolacja przyjemnie ciążyła mu w żołądku, kiedy wyszedł na pokład, skąd zresztą najłatwiej było mu się dostać na mostek, by porwać transantalntyk.

Otoczenie zmieniło się gwałtownie, kiedy wyszedł na pokład.

Ucichły śmiechy, odgłosy zabawy, wesołe okrzyki rozochoconych ludzi i rytmiczna muzyka. Oświetlony przed chwilą pokład stał się czarny, mroczny i cichy.

Znikli bawiący się ludzie, ale pozostały po nich ślady – potłuczone butelki, walające się resztki ubrań oraz ciemne, sugestywne plamy na pokładzie.
Wyglądało na to, że znów „przeszedł”.

Zimny wiatr przeszył go lodowatym dreszczem. Wydawało mu się, że usłyszał jakiś hałas, jakby łopotanie skrzydeł gdzieś, na zachmurzonym, zamglonym niebie.

- Hej – usłyszał męski głos dochodzący gdzieś z miejsca, gdzie trzymano sprzęt ratowniczy przy basenie na pokładzie.

- Zejdź z widoku, ale nie przechodź przez drzwi! Inaczej one cię zobaczą. Szybko!


CARRY MAY


Ostrożnie zaczęła schodzić po schodach w dół, trzymając się poręczy.
To, że rzeczywistość wokół niej znów dostała kopa, poznała właśnie po poręczach. W jednej chwili te przyjemne, pomagające w schodzeniu podparcia, stały się śliskim, klejącym się czymś, jakby ktoś wysmarował je lepką mazią.

Ucichły wszystkie dźwięki „DESTINY” – gwar ludzkich głosów, odległe śmiechy, warkot silników. Wszystko.

Przez chwilę Carry znów poczuła się zagubiona, samotna i przerażona.

Ale tylko przez chwilę, bo wyraźnie usłyszała ludzkie głosy dochodzące z dołu.
Kobieta i mężczyzna. Spierali się o coś. O inną osobę.


RICHARD CASTLE

Ambiwalencja uczuć - wg jednej z definicji - objawiała się wtedy, kiedy teściowa spada twoim nowiutkim masserati w Wielki Kanion. Richard znalazł właśnie drugą z definicji. Plan udało się zrealizować, ale nic on nie dał. W zasadzie…

- Nie widzisz, co się tu dzieje? Potwory, wszędzie potwory!!! - wydarł się z nie do końca udawanym przerażeniem, ale w tej sytuacji dalsze okładanie mięśniaka nogą z krzesła było bezcelowe. Starał się ocenić jak szybko jest w stanie dopaść swojego dorobku życiowego i po jakiej trajektorii zwiać z kabiny. Czy może raczej - korzystając z bliskości drzwi porzucić wszystko i zwiewać? Obie opcje były lekko beznadziejne - obie bowiem obniżały jego szanse na przeżycie, które i tak były znikome na tym statku i w tej sytuacji… Pozostała jeszcze zupełnie szalona ucieczka przez balkon, ale biorąc pod uwagę doświadczenia z własnego balkonu… Chociaż to wcale nie musiała być prawda… Tu było inaczej.

Rozważając opcje wydostania się z matni Castle obserwował Mastodonta, może sterydy nie wyżarły mu jeszcze całości mózgu?

- Jakie, kurwa, potwory?! - odpowiedział mięśniak. - Co ty, kurwa robisz w kajucie Freda, mojego chłopaka, i czemu, kurwa, walisz mnie pałką w łeb, jak jakiś pojebaniec, zaraz po tym, jak otworzyłeś mi drzwi!? I co najważniejsze, gdzie do kurwy nędzy, jest Fred, złamasie? Bzykasz się z nim? On a tobą? Odpowiadaj, fiucie!

Potok słów wylał się z gardła rozwścieczonego intruza.

- Na statku! Wszędzie na statku są potwory! Zalane korytarze, żaby, meduzy! Wszędzie! Taki mnie gonił. A ta kajuta była otwarta... O Boże, one tu na pewno przyjdą... Ja sie chciałem bronić, myślałem ze to one... Wszędzie potwory! - "Castle nie wiem, co bierzesz, ale się podziel" pomyślał Richard usiłując zagrać dobrze zaćpanego czy innego średnio zrównoważonego psychicznie - Tu nie było żadnego Freda... Było pusto... Potwory one na pewno zaraz tu będą...

- Oj koleś, aleś się spruł - zarechotał mężczyzna, ale nadal podchodził do pisarza.

Krew kapała z jego rozciętej głowy pokazując, jak niefortunnie Castle zaczął tą znajomość.

- Gdzie jest Fred?!

- Nie wiem gdzie jest Fred! Pewnie też spieprzył przed potworami!!! - Richard zaczął się zastanawiać, czy “patrz ptaszek” na mięśniaka zadziała… Podchodzenie podchodzeniem, ale trzeba było przygotować się do ucieczki…

- Koleś, jebłeś mnie w łeb - potężnie zbudowany facet jakby sobie o czymś przypomniał.

Jego spojrzenie zatrzymało się na potężnym dildo stojącym na widoku.

- Waliłeś tym mojego Freda, złamasie - warknął. - Wepchnę ci to w dupę, skurwielu!

No tak. Najwyraźniej koleś wziął pisarza za kochanka swojego faceta lub coś w tym stylu. Sprawa nie wyglądała dobrze. Wyglądała nawet bardzo nie dobrze. Przynajmniej tak niedobrze na XXXL w skali niedobrze.

Castle rzucił się w bok, próbując wyminąć mastodonta, ale ten był nadzwyczajnie szybki i jednym, krótkim, ale precyzyjnym ciosem, posłał pisarza na deski.

- A teraz wepchniemy ci go w dupę – powiedział mięśniak, ujął w rękę potworne dildo i … znikł razem z seks – zabawką.

Castle leżał na podłodze, nadal oszołomiony po nokaucie.
 

Ostatnio edytowane przez Armiel : 09-06-2014 o 18:48. Powód: zmiana imienia bohartera co mi się pokałapućkało
Armiel jest offline  
Stary 10-06-2014, 00:04   #132
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
- A... Alee... Ale jak? Jak to się stało? - to była pierwsza myśl jaka zdominowała umysł Ed'a gdy się ocknął. Niby wszystko pamiętał a jednak i jakby urwał mu się film. A właściwie jakby ktoś wkleił mu w pamięć jakis obcy kawałek który był wyreżyserowany i nagrany gdzie i kiedy indziej. A jednak... A jednak wiedział, że to stało się naprawdę... Że te myśli stały się dla niego samego zupełnie obce. Jak jakaś schizofremia albo co... Tyle, że nigdy nie cierpiał na nic takiego. I nie był pewny czy chorując na to byłby świadomy takiej odmiany.

To jednak... Było... Przerażające! Bardziej niż ta banda obdartusów która ich zaatakowała. Nie wiedział jak to się stało ale stało się. I nie miał na to żadnego wpływu! Przez ten krótki wyrywek czasu nie był panem własnych poczynań ani nawet własnych myśli. To było... Straszne... Teraz był prawie pewny, że te prymitywy obok widocznie cierpieli na to samo tylko mieli bardziej zaawansowane stadium. - Jezuuu... Jak tu dłużej zostanę... Naprawdę będę taki jak oni... - od razu wiedział, że to nieuniknkione. A jednak... Przymus od razu wzbudził w nim potrzebę buntu i oporu. Nie! Musi być jakiś sposób! MUSI!

Wciąż siedział na podłodze za jakąś ladą. Chyba był w jakiejś kawiarni czy restauracji. Zarówno wcześniejsza akcja, jak i ucieczka i teraz gorączkowe niepokojące myśli rozorały mu nerwy. Także jego ciało reagowało na ten stres. Na przemian dostawał fal gorącego i zimnego potu. Trzęsły mu sie ręce. I miał cholerną ochotę wziąć prysznic i zmyć z siebie to wszystko. Zupełnie jakby bierząca woda mogła oczyścic nie tylko ciało ale i umysł a przede wszystkim pamięć. Ale prysznica nie było. Na tym cholernym statku nic nie było! Tylko śmierć, cierpienie, potwory i szaleńśtwo! I zezwierzęcenie.

Czuł sie przygnieciony beznadziejnościa swojej sytuacji. Chciało mu się wyć i płakać. Albo strzelić w łeb. Ale nie miał spluwy. Nie miał też pomysłu jak z tego wybrnąć. Szumiało mu w głowie i nie był pewny czy to mu sie wydaje czy faktycznie coś wilgotnego zbiera mu się w kąciku oczu. Odruchowo uniósł rękę by je przetrzeć. Wówczas pzobaczył swoje ramię. I poszarpaną ranę z półkolistymu krwistymi sladami. Przypomniało mu się jak się nabawił tego obrażenia. Nie rozdrapywał świeżego prawie że cudzego wspomnienia. Próbował je zepchnąć od razu w kąt świadomości ledwo tylko przywołał sobie jego cień. Raz przyzwany demon krązył jednak teraz gdzieś na pograniczu świadomości. Musiał czymś zająć myśli by mu nie ulec.

~ Jeeezzuuu... Żądza krwi tak wielka, że człowiek kaleczy samego siebie by ja zaspokoić... ~ pokręcił głową w zdumieniu i przerażeniu. Próbowął sięgnąć pamięcią czy kiedys czytał albo slyszał o czymś takim. Nie był pewny, zdawało mu się, ze tak. Ale nawet wówczas było to opisywane jako ekstramalnie rzadkie przypadki i piętnowane pod każdym względem. - Niee... Ja taki nie jestem... To nie może się tak skońćzyć... - wyszeptał cicho wraz z zaprzeczającym ruchem głowy. Dotarło do niego, że wciąż patrzy na tę pogryziona ranę. Rana wciąż krwawiła. I teraz jak powoli wychodził z szoku zaczynała piec. To pomogło mu wyjść ze stuporu i zabrał się za konkretne działanie: zdezynfekowanie i opatrzenie rany.

Nie spieszył się i starał robić to na tyle profesjonalnie na ile umiał. A poza tym mając do dyspozycji tylko jedną rękę to te całe bandażowanie naprawdę wymagało skupienia. Myśl, że jednak okazał się na tyle przewidujący, że zabrał ze soba apteczkę i teraz nie musi jej szukać ani jakoś improwizować opatrunku. To mu trochę poprawiło humor. Zaczynały mu też schodzić fizyczne objawy szoku. - No kurde... I gdzie są długonogie, seksowne ratowniczki chętne do pomocy i w ogóle chętne jak są potrzebne? - mruknął cicho próbując sobie podnieść nieco morale.

Popatrzył na swój opatrunek. Jego zdaniem jak na tą sytuację wyszedł mu całkiem nieźle. Spróbował zastanowić się co się właściwie stało. Ochłonął już na tyle by spróbować sięgnąć pamięcią wstecz do ostatniego kwadransa. Szło im całkiem nieźle. Nawet w chwili zasadzki udało im sie wymknąć i zaskoczyć przeciwnika. Dopiero potem... Wpadł w ten... Amok. Wziął głebszy oddech i wolno go wypuścił. Samo wspomnienie wywoływało w nim niepokój i nie chciał do niego wracać. Zmusił się jednak. ~ To po tym wybuchu. Jak doszedł mnie ten zapach spalonego ciała. To musiał być jak katalizator. A potem... ~ ... potem miał konkretną jazdę na Fiolecik. Był teraz pewny, że jakby wówczas dziewczynka wpadła w jego ręce... To przy jego fizycznej przewadze i furii miała marne szanse wyjść z tego żywa... Ale dlaczego akurat Fiolecik a nie powiedzmy te gnojki co ich zaatakowały? Nawet chyba ci podchajcani nie wywoływali jego takiej agresji jak ta mała. Jakaś sugestia czy autosugestia? Jak w tych doświadczeniach CIA z działaniem podprogowym... Tylko, że tam potrzeba było hipnozy, prochów i generalnie specyficznych warunków a tu się to stało "na żywo" i bez przygotowania. A więc ów czynnik był o wiele silniejszy i zaawansowany. Ale jak? Zastanawiał się. Może jakoś dźwiękowo czy jakoś... Może tak jak się komunikował ten cały Wally? Do tej pory nie wiedział jak on to robi. Może ta sama droga? Musiał się stąd wydostać. Tamten koleś coś mówił w stylu, że każdy pokład to inny swiat czy co... Nie mógł tu zostać, musiał się stąd wydostać! A potem znaleźć drogę do domu z tego cholernego statku!

Rozważania przerwały mu mignięcia świateł, głosy i odgłosy. Pościg! Ale od razu zorientował się, że jeszcze trochę minie zanim tu dojdą. Odczuwał sprzeczne priorytety. Z jednej strony chciał zwiać stąd natychmiast by uniknąć spotkania z prześladowcami. Wcześniej jakoś nie sprawiali wrażenia zbyt skorych do dyplomacji to teraz pewnie zaserwowaliby mu coś ekstra. Z drugiej strony jego buntownicza natura kazała sobie samemu udowodnić, że się nie boi. Co prawdą nie było. Czuł strach, zwłaszcza strach przed wpadnieciem w ich łapy. Zostać tu sensownym nie było. Ale chciał też pokazać, że ma kontrolę nad samym sobą. A właściwie stanąć oko w oko z własnym strachem i sprawdzić kto wygra. Poza tym...

Poza tym przypomniał sobie okrzyk pewnie jakiegoś odważniejszegoalbo i ich szefa jak nawoływał kamratów do pościgu po akcji Ed'a. Wcale nie brzmiał pewnie. Dopiero teraz dotarło do niego, że zorganizowanie pościgu zajęło im z parenaście minut. Parenaście minut strachu przed jednym człowiekiem: Edem Taksony. To wywołało w nim mimowolne uczucie dumy i usmiech. ~ Nie dam wam się skurwysyny! Nikomu się nie dam! Nie bez walki... ~ Wziął głębszy oddech i ruszył w stronę rozwalonych drzwi na korytarz. Chwilę przystanął nasłuchując. W końcu wychylił się w stornę poscigu. Tu gdzie był światła prawie nie było więc był pogrążony w ciemności. Tamci jeszcze byli na tyle daleko, że jedynie przypadkowe muśniecę promieniem latarki mogło go wykryć. Chwilę obserwował, walcząc ze wzmagającą się potrzebą ucieczki, jak idą korytarzem przy świetle latarek i przeszukują kolejne pomieszczenia. Szukali go.

Ponownie znikł powoki za bezpieczną krawędzią framugi. Co teraz Rozejrzał się po półmrocznym wnętrzu kawiarni. Było zdemolowane i wybebeszone. Patrząc na nie poczuł się absolutnie wyprany z pomysłów. I nagle jakby z otchłani czasu dotarł go strzęp rozmowy...

- Ale będziesz tu? Nie zostawisz mnie tu samej? - fioletowowłosa dziewczynka tym razem spytała z widocznym zdenerwowaniem i przejęciem. Podszedł do niej szybko i kleknął prze dnią kładąc uspakajająco dłonie na jej ramionach.
- Pewnie! Spoko, nie zostawię cię. Gdzie ja znajdę takiego drugiego pilota do walk co? No ale pospiesz się nie mamy czasu za dużo. - rrrany to się wydawało w ogóle w innej rzeczywistości teraz. Ale to nic nie zmieniało. Mieli w Fiolecik umowę. A słowo jest słowo. Tylko, że za cholerę nie wiedział gdzie ona mogła teraz być! Nie miał jednak czasu.

Na wszelki wypadek przeszukał jednak kawiarenkę ale zgodnie ze swoim pierwszym wrażeniem nie znalazł tu nic ciekawego ani przydatnego. Pewnie ta Szarańcza wyszabrowała wszystko wcześniej przez ostatnie dni a może i więcej. Wciąż było to dość blisko ich gniazda. Nie było sensu tu więcej tracić czasu. Ujął w dłonie swój toporek i ruszył drugim wyjściem.

Przedzierając się przez kolejne sklepy i korytarze starał się zachować ciszę. Nawet kosztem prędkości poruszania się. Wiedział, że miał taką przewagę nad pościgiem, że wystarczyło mu nie stać w miejscu. A nie chciał się wpieprzyć w coś innego jak chocby tego jaszczura czy co. Ponadto przy okazji przeszukiwał pobieżnie miejsca pod kątem znalezienia dziewczynki. Miał nadzieję, że pamiętała o tym grafiti jakie jej pokazał. Sam w miedzyczasie walnął kolejne. Zastanawiał się przy okazji jak zareaguje na niego gdy się spotkają. ~ Widziała mnie? ~ wahał się. Myśl, że ktoś mógł go widzieć podczas tego napadu szaleńśtwa była dla niego wręcz paraliżująca. Od razu odczuwał wstyd już na samą myśl o tym. To chyba była najgorsza rzecz jaką zrobił w życiu i za cholerę nie chciał by ktoś się o tym dowiedział a już nie mówiąc, że miałby to widzieć. Co więcej... Nie był pewny czy znów mu nie odbije jak ją zobaczy... Miał jednak nadzieję, że jakoś to będzie. Poza tym nie mógł jej tak zostawić samej.

Przeszukując kolejne sektory statku tylko raz znalazł coś ciekawego. Wystarczyło mu z dziesięć minut mieszania tego i tamtego i znów trzymał w ręku butelczynę z łatwopalną mieszanką. Od razu poczuł się pewniej. Przemyslawszy sprawę postanowił spróbować się przedrzeć do tego radiowęzła. Z niego jeśli był sprawny mógł nadać komunikat. Mogła go usłyszeć Fiolecik albo inni ocaleni. Co prawda usłyszałaby go też i ta wściekła horda a w przeciwieństwie do jakiś jaszczurów czy zombiaków mogli zrozumieć treść komunikatu. Pewnie by to ich zwabiło tam. To nie byłoby dobre ani dla niego ani dla reszty ocalałych. Ale mieliby trochę czasu. Do radiowęzła trzeba było dotrzeć. No i wiedzieć gdzie jest. Jemu wpadł w oko bo z natury interesował się statkami i tym co jest na ich pokłdach ale większość ludzi to ignorowała. Mogło być różnie. Na razie jednak odłozył decyzję co robić z tym radiowęzłem do czasu aż się tam dostanie.
 
Pipboy79 jest offline  
Stary 13-06-2014, 15:48   #133
 
BoYos's Avatar
 
Reputacja: 1 BoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputacjęBoYos ma wspaniałą reputację
- Brzytwa, idealnie. Posłuży jako korkociąg, gdy znajdę jakieś dobre wino w tym bajzlu. - pomyślała kobieta chowając brzytwę w rękaw. Obejrzała jeszcze raz dokładnie całe pomieszczenie - może coś się znajdzie.

Podeszła do drzwi i ostrożnie je otworzyła. Wystawiła swoją głowę przez drzwi w celu sprawdzenia korytarzy. Nic nie było. Jedynie smród zgniłych ciał trochę ją niepokoił, ale nie tak, by podejrzewała, że coś jest nie tak.
Wyszła z pokoju.

Gdy podeszła do ciał, na początku przeszła jej przez myśl taka sprawa, że być może mają w kieszeniach klucze do swoich pokoi a w pokojach jakieś ciekawe...trunki? W sumie sama nie wiedziała czego szuka. Wiedziała, że ma przeżyć, ale co robić, gdy wszystko jest nierealne, wszystko jest w Twojej głowie? Używki? Pierwotne pragnienia? Póki co błąkała się i uciekała od skorpionów na przemian. Ciekawe jest to, że głębsze zastanowienie złapało ją dopiero teraz. Może lepiej byłoby przeczekać w pokoju? Albo zasnąć. Sen we śnie. To by była dopiero schiza.

Mimo wszystko Johanna nie zatrzymywała się na dłużej i ruszyła korytarzem na wprost. A nuż coś przykuje jej uwagę.
 
BoYos jest offline  
Stary 14-06-2014, 12:38   #134
Elitarystyczny Nowotwór
 
Zombianna's Avatar
 
Reputacja: 1 Zombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputacjęZombianna ma wspaniałą reputację
Julia potrzebowała nowego planu, bez dwóch zdań. Cholerny meks którego znała zniknął, przepadł bezpowrotnie. Przed nią stała jedynie pusta skorupa, karykaturalnie wypaczona i przepełniona gniewem, oraz czymś, co mroziło krew w żyłach dziewczyny ilekroć padał na nią wzrok ciemnobrązowych oczu. Wpierw miała nadzieję, że uda się mu się przypomnieć dawne życie, teraz nie była pewna czy to w ogóle możliwe.
Bezwzględność i okrucieństwo wypływały z Rodrigueza z każdym wypowiedzianym słowem, każdym gestem. Kanibalizm, morderstwa, gwałty, a wszystko doprawione torturami i brakiem jakichkolwiek hamulców moralnych. Mężczyzna zatracił się w szaleństwie, na bok odstawiając coś tak wyświechtanego i niemodnego jak człowieczeństwo. J.J nie chciała skończyć podobnie, nawet pomimo szerokiego wachlarza uczuć jakie do niego żywiła, oplecionych latami wspólnej historii.
~"A może z tym mięsem to tylko ściema?" - pojedyncza myśl zakołatała w obolałej głowie. Ostatnia deska ratunku przed przekreśleniem Diega.
- Szkoda marnować żarcia - warknęła na głos, zakładając koszulkę - Na razie nie dam rady nic przełknąć, bo się porzygam. Podziękuj temu skurwysynowi, który mnie zdzielił przez łeb. Cud że mi czaszki nie rozwalił. Wielu takich masz pod sobą, ilu osobom udało się przeżyć? Ten pierdolony statek miał ponad tysiąc pasażerów na pokładzie. Jak to wygląda teraz? - o mały włos nie dodała “ilu zdążyliście zjeść”, ale zdążyła ugryźć się w język. Spokój i opanowanie - tylko to mogło wyciągnąć Julię na powierzchnię bajora syfu, w którym taplała się reszta ludzi...o ile ludźmi wciąż można było ich nazywać.

- Tutaj dzieją się kosmiczne cuda, chica. Ludzie pojawiają się i znikają. Poza ludźmi pojawiają się i znikają różne potwory i dziwadła. My nazywamy je Bermudami. Ja mam pod sobą dwudziestu dziewięciu ludzi. Przynajmniej tylu miałem, bo stan osobowy zmniejsza się w tempie bzykającego piętnastolatka.

- Może zamiast urządzać barbecue warto dokooptować paru ludzi - dziewczyna rzuciła kąśliwą uwagę, stając przy meksie z rękoma skrzyżowanymi na piersi. Starała się wyglądać naturalnie i spokojnie, jakby nic niezwykłego się nie działo - Pogadać, ocenić przydatność, a nie od razu go gara. Byłoby więcej oczu do szukania Paavo, pomyślałeś o tym? O czymś w rodzaju amnestii dla szwedzkiego stołu? Zyskujemy dodatkowych ludzi to raz, dwa - w razie problemów większa masa mięsa odgradza nas od wroga. Mogą sprawdzać te...dziwne miejsca w których znikają ludzie. Gdzie one konkretnie są, masz tu jakiś plan statku?

- Wiesz. O tym Paavo to usłyszałem dopiero teraz. A tutaj nie ma nic do żarcia. Wszystko zgniło, nawet zapasy w magazynach restauracyjnych. Co mieliśmy żreć? Zdychać z głodu? łowić ryby? Byłaś na pokładzie?! Pozostało tylko jedno źródło żarcia. I trzeba było po nie sięgnąć. Tyle.

- Nie wiedziałeś, ale teraz już wiesz. To zmienia wszystko - ucięła. Nie miała najmniejszej ochoty wchodzić w szczegóły praktyk ludożerstwa. Temat był dla niej wielce niewygodny nie tylko ze względu na obrzydzenie. Rodriguez mógł się w końcu zorientować, że nie spędziła w tym koszmarze więcej niż jednego dnia.
- Nie dotarłam na pokład. Co tam jest? - spytała zrezygnowana, czekając na kolejną dawkę rewelacji. Jakby nie było wystarczająco źle.

- Piekło. Tak myślę.

- Wow, jeszcze myślisz. Świetnie
- Julia westchnęła ciężko - Skorzystaj z tego cariño i rozwiń myśl. Na pokładzie jest Piekło, super. Dużo mi to mówi...widziałeś zlot świadków jehowy czy co? Szczegóły, detale...każda informacja jest ważna. Myśl, przypomnij sobie.

Zmrużył oczy wpatrując się w nią nagle złym, jadowitym spojrzeniem. Oblizał końcówką języka usta. Było w tym odruchu coś złowieszczego, paskudnego.
- Piekło. Zimny wiatr. Mgła i coś, co w niej poluje. Zabija każdego, kto się tam pojawi.

- Widziałeś to na własne oczy? - spytała, odwzajemniając pełne jadu spojrzenie. Sztuczka ta udała się nawet bez zbędnego mrugania.

- Yep - widać było, że nie ma ochoty o tym rozmawiać.

- Czyli nie jest aż tak mordercze, skoro żeś wyszedł ze spotkania w jednym kawałku...chyba że podpisałeś jakiś cyrograf w zamian za wolność, sprzedałeś duszę. To by wiele wyjaśniało - burknęła, przecierając wierzchem dłoni piekące oczy - Dobra, pomówmy o czymś innym. Znikające miejsca to pewnie jakieś pieprzone bramy. Te, o których mówił Paavo. Znajdźmy mapę i zobaczmy jak to wygląda w praktyce. Może uda się ogarnąć jakiś schemat, klucz...cokolwiek kurwa. Nie zamierzam zdechnąć na tym statku, wolę się zaćpać na śmierć we własnym mieszkaniu. W komplecie do bram mamy jakieś liczby i ich wielokrotności. Ja pierdolę...będzie lipa. Przecież wyleciałam z liceum już w pierwszej klasie. Masz tu jakiegoś inteligencika na zbyciu?

- W sumie chica, to mi tutaj dobrze.

Julię zatkało, tak po prostu i najzwyczajniej w świecie. Stała nieruchomo w ciemnym, obskurnym pokoju gapiąc się z niedowierzaniem na Rodrigueza, a spodnie które próbowała założyć ponownie wylądowały na podłodze. Rzadko zdarzały się sytuacje, gdy nie wiedziała co odpowiedzieć i jak zareagować na usłyszane rewelacje. To była definitywnie jedna z nich.
Odchrząknęła, by ukryć zmieszanie i zyskać na czasie, zastanawiając się gorączkowo nad kontrargumentami, obalającymi idiotyczne stwierdzenie meksa.
- Pomyślałeś o tym, co będziesz jadł za te kilka tygodni? - odparowała w końcu zachrypniętym głosem, zwalczając chęć do uwolnienia z żołądka resztek wczorajszego obiadu. Nie było najmniejszego sensu odwoływać się do wyższych emocji. Tylko zwrócenie uwagi na najprostsze potrzeby mogło w tym momencie dotrzeć do kaktusiej jaźni - To nie jest tandetna gra, tutaj pasażerowie się nie respawnują. W końcu zostaniesz sam i co wtedy, będziesz obgryzał tynk ze ścian? Zastanów się do cholery, o czym ty w ogóle mówisz?! - sama nie wiedziała, kiedy podniosła głos i zacisnęła ze złości pięści - Spoko, rozumiem...tutaj masz władzę i wszyscy trzęsą przed tobą portkami, ale to da się załatwić w normalnym życiu. Nie lepiej wylądować gdzieś w meksykańskim kartelu, bez całej tej koszmarnej otoczki? Nawet, kurwa, pojadę z tobą i pomogę ci się ustawić. Rusz łbem, wiem że potrafisz i nie gadaj farmazonów, tylko dawaj tą pierdoloną mapę. Trzeba się stąd wydostać, dopóki nic nas nie zeżarło!

- Nie krzycz - oczy zwęziły mu się dziwnie. Przez chwilę miała wrażenie, że poruszyły się w jakiś nieskoordynowany, wręcz nieludzki sposób, jakby coś, gdzieś tam czaiło się pod nimi. Coś mrocznego, coś paskudnego i coś morderczego.
- Nie lubię tego.
Nieruchoma twarz wpatrywała się w Julię, niczym nagrobna rzeźba.
- I nie pouczaj mnie. Tego też nie lubię.
Zamilkł na chwilę.
- Możesz mi obciągać, to lubię. Możesz mi dawać dupy, to lubię. Ale jeśli zaczniesz na mnie podnosić głos, lub podważysz moją rangę wśród ludzi, trafisz na stół, chicka. Czy mnie rozumiesz?

- Nie chcę, żebyś tu zginął chico - dziewczyną zatrzęsło, jakby weszła nagle do chłodni. Puls przyśpieszył, na czoło wstąpił zimny pot, a w gardle poczuła nieznośną suchość i ucisk. Zupełnie jak wtedy, gdy patrzyła na postać utkaną z cienia. Wszystko działo się za szybko i za dziwnie, potrzebowała więcej informacji, faktów. Namacalnych dowodów, tyle że gadka z Rodriguezem, a raczej tym czym się stał, przypominała igranie z ogniem. Musiała uważać, jeśli nie chciała spłonąć - To twoja piaskownica plus grabki, nie mam najmniejszego zamiaru się wpierdalać między ciebie i Bandę Drombo. Jestem po twojej stronie, zawsze byłam...już od cholernego Detroit. W przeciwieństwie do reszty ocalonych nie wbiję ci noża w plecy, przy pierwszej sposobności. Dużo się zmieniło, ale nie wszystko - odetchnęła głęboko, nabierając powietrza nosem i wypuszczając z cichym sykiem przez zaciśnięte zęby - Nie potrafię tak po prostu się poddać i pozwolić, by potwory i zwidy śmiały się nam szyderczo w twarz, kisząc dupska na wygranej pozycji. Teraz wreszcie pojawiły się wskazówki, ten cały Paavo. Cień szansy jest lepszy niż brak szans.

- Paavo to może być jedna wielka ściema. Jakieś brednie, chica. Nic więcej. Albo pułapka Stukaczy.

- Stukaczy? - Julia jęknęła w reakcji na kolejną rewelację - Jakiś następny rodzaj demonów, albo morskich potworów? Ile tu tego mieszka i skąd na Boga powypełzało? Jest coś, co nie ma w zwyczaju mordować, dźgać i miażdżyć ludzi? Tak tylko pytam, eh.

- Dobra, chica, czas jeść.Chodź. - Meks spojrzał na Julię spode łba. - Najesz się i zrozumiesz w czym rzecz.

Wszystko się pieprzyło, z każdą sekundą coraz bardziej i bardziej. Im dłużej J.J. pozostawała przytomna, tym mocniej docierały do niej poszczególne detale, budząc mgliste i niepokojące skojarzenia. Te przekształciły się finalnie w pojedynczą, natrętną myśl. Wpierw odrzuciła ową ideę jako coś niemożliwego i absurdalnego, lecz zbieżności faktów nie dało się zignorować. Niesiona falą czarnego humoru wyszeptała pod nosem:
- Była to chwila tryumfu dziczy, jej gwałtowne, mściwe najście, które - tak mi się zdawało - musiałem sam odeprzeć dla zbawienia czyjejś dusz.
Powolnym krokiem ruszyła za Rodriguezem. Jądro Ciemności nie mogło czekać wiecznie.
 
__________________
Jeśli w sesji strony tematu sesji przybywają w postępie arytmetycznym a strony komentarzy w postępie geometrycznym, prawdopodobieństwo że sesja spadnie z rowerka wynosi ponad 99% - I prawo PBFowania Leminkainena
Zombianna jest offline  
Stary 14-06-2014, 16:02   #135
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Koszmar zatoczył koło. Znowu znajdowali się w jakiejś kabinie, a po drugiej stronie wątłych drzwi szalała bestia. Znowu mieli sekundy na decyzję. Cholerne Deja vu. Tym razem jednak Clementine była paskudnie ranna, bezwładna ręka zwisała smętnie przy boku znacząc podłogę strugą krwi. Smętne rozwiązanie z toaletą było szaleństwem, na które teraz nie mogli sobie pozwolić. Jedynym wyjściem wydawały się drzwi na balkon w przeciwległym końcu pomieszczenia.

- Rusz się, no! - Malcolm szarpnął za zdrowe ramię ratowniczki. Tamta wybełkotała coś niezrozumiałego. Nie stawiała oporu, ale sam jej ciężar był dostateczną przeszkodą.

Teraz rozbiję barek, podpalę kabinę, uciekniemy przez balkon i... Pomysły przelatywały przez głowę hazardzisty jak oszalałe, ale na wszystko nie starczyło im czasu. Nie te kilka kradzionych sekund jakie kupowały im drzwi pękające pod naporem dzikiej siły mięśni. Kiedy Godspeed jedną ręką podtrzymywał ranną May, a drugą szarpał się z drzwiczkami od barku do kabiny wleciały strzępy drzwi, a za nimi wparował jaszczur.

Uciekaj, uciekaj, uciekaj!!!

Zdrowy rozsądek tłukł mu do głowy jedyne słuszne rozwiązanie. Po cholerę ciągniesz za sobą tę bezużyteczną dziewczynę? Tak bardzo chcesz postawić na swoim, że jesteś gotów umrzeć?

Potężne szczęki kłapnęły rozbryzgując wokół gęstą ślinę. Stwór sprężył się do skoku, po czym wystrzelił jak pocisk.

Zostaw ją! Ratuj się! Żyj!

Malcolm zdołał tylko rzucić się w tył ciągle ściskając rękę lodowatą rękę Clementine. Czekał aż ciepła posoka zbryzga mu twarz. Czekał na wiotkość w dłoni, sztywność palców konającej dziewczyny.

Wtedy powietrze wokół nich jakby zgęstniało, zafalowało, a atakująca bestia między jednym a drugim zmrużeniem powiek znikła zupełnie. Usłyszeli szum prysznica z łazienki. Spod szczeliny w drzwiach przesączało się światło. Gdzieś, za ścianą, w przyległej kabinie, słyszeli stłumione odgłosy telewizora. W powietrzu unosił się przyjemny zapach damskich, dość drogich perfum.

Malcolm gapił się oniemiały w punkt, gdzie jeszcze przed chwilą była paszcza pełna zębów. W jego ramionach trzęsła się Clementine, półprzytomna od strachu, zmęczenia i upływu krwi. Blada twarz otoczona aureolą rozrzuconych ciemnych włosów. Wokół nich rosła szkarłatna plama.

Godspeed zerwał się na nogi nie wiedząc co w zasadzie ma uczynić. Choć trudno było w to uwierzyć, najwyraźniej trafili do właściwej rzeczywistości. Przez ścianę w telewizji właśnie obwieszczano pogodę na nadchodzący tydzień. Toaletka obok nich zastawiona była zdobnymi flakonami.

Przystojniak dopadł do telefonu. Spodziewał się, że usłyszy znajome potępieńcze wycie, ale musiał zaryzykować. Wykręcił numer oznaczony na rozpisce hasłem "EMERGENCY" i prawie wykrzyczał w słuchawkę:

- Halo, obsługa?! Dzwonię z pokoju... - rzucił okiem na rozpiskę i podał właściwy numer - Zdarzył się wypadek, są ranni. Proszę natychmiast o pomoc! - po czym rzucił słuchawką na widełki.

Gdzieś od strony toalety dało się słyszeć przytłumione hałasy. Chyba lokatorzy ich usłyszeli. Teraz jednak nie dbał o to.

Malcolm dopiero poczuł jak bardzo zaschło mu w gardle. W innym wymiarze o tym nie myślał, ale był kompletnie wycieńczony i spragniony. Chwycił butelkę wody stojącą koło łóżka i łykał chciwie całe hausty. Zaraz jednak dopadł do Clementine. Nie wiedział jak postępować w takim momencie. Złapał koc leżący na łóżku i przycisnął go do wciąż krwawiącej ręki, by zatamować krwawienie.

- Żyjesz? Możesz mówić?
 
Dziadek Zielarz jest offline  
Stary 14-06-2014, 17:31   #136
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Cholera…
Gregory spoglądał z rozpaczą na walające się pozostałości zabawy.
Cholera, cholera, cholera…
Pomylił się. Myślał że się cofnął w czasie, ale chyba nie. Bo jeśli by się cofnął zanim wpłynęli do trójkąta, zanim rozpoczęło się to piekło, to… czyż wszystko nie powinno być normalnie do czasu wpłynięcia? Czyż nie powinna działać elementarna zasada przyczyny i skutku?
A jeśli nie wpłynięcie na mroczne wody było przyczyną, to co?
Gregory usiadł na przewróconym leżaku wpatrując się w pozostałości balangi. Wiedział, że swym działaniem złamał zalecenia które usłyszał. Wiedział jednak też przechodząc na inny pokład znalazł nowy obszar do eksploracji. Szkoda tylko, że nie zabrał ze sobą apteczki. No cóż. Za to w rewolwerze znowu było sześć kul.
Walsh spojrzał w niebo i uśmiechnął się. Dalsze załamywanie się nie miało sensu. Równie dobrze mógł rozejrzeć się tutaj, za drzwiami będącymi wielokrotnością „11” i być może nowych wskazówek dotyczących tego co się tu stało. Siedzenie w pokoju i czekanie na cud… nie leżało w naturze Amerykanina. Był wszak twardzielem z Kentucky a niewymuskanym garniturkiem z L.A.

" Hej… Zejdź z widoku, ale nie przechodź przez drzwi! Inaczej one cię zobaczą. Szybko!"

Zadziałał odruch. Gregory nawet nie pytał się przed kim się chowa i dlaczego.
Za dużo już widział. Od razu doskoczył do skrzynek na leżaki i schował się za nimi. Wyciągnął broń odwiódł kurek. Ręka mu drżała… nadal. Pomimo, że już użył broń. Pomimo, że… zabił.
Ukryty za skrzyniami ostrożnie rozglądał się, próbując wzrokiem przebić ciemność. I nie odzywał się. Nie widział potrzeby zdradzać pozycji, tym bardziej że nie zamierzał w żadnym wypadku używać rewolweru. Poza dwoma… broniąc swego zdrowia i życia… lub w obronie innych.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 14-06-2014, 18:46   #137
 
Ravanesh's Avatar
 
Reputacja: 1 Ravanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputacjęRavanesh ma wspaniałą reputację
Nora błyskawicznie zawróciła i wbiegła z powrotem na korytarz. Dopadła pierwszych z brzegu drzwi, tych po lewej stronie, tam gdzie znajdowały się pozbawione okien pokoje wewnętrzne. Nacisnęła klamkę napierając ciałem na drzwi.

Drzwi puściły. Ze środka uderzył w jej nozdrza mdlący odór gnijącej materii, w tym mięsa.

Wycofała się nie zwlekając ani chwili. Popędziła do kolejnego pokoju, szarpnęła za klamkę, ale drzwi ani drgnęły. Usłyszała za sobą szelest, jakby coś przesuwało się po podłodze. Blisko, zdecydowanie zbyt blisko.

Pobiegła do następnych drzwi, pchnęła je i wpadła do środka. Wewnątrz było ciemno i cicho, a do tego nic nie śmierdziało.

Zamknęła za sobą drzwi, oparła się o nie i się zaparła się z całej siły nogami. Znieruchomiała nasłuchując odgłosu przesuwającego się ciała zza drzwi i ewentualnych dźwięków dochodzących ze środka pokoju, w którym się znalazła.

W środku nadal panowała cisza i ciemność. Jej wejście nie wywołało żadnego efektu. Na korytarzu też zrobiło się bardzo cicho. Po chwili była pewna, że to coś odpuściło sobie lub popełzało dalej.

Pierwsze, co zrobiła to znalazła włącznik światła, ale naciśnięcie go nic nie dało.

Zaczęła powoli obchodzić pomieszczenie, poruszała się po omacku, więc wyciągnęła przed siebie ręce tak żeby nie wpaść na nic i żeby poprzez zmysł dotyku rozeznać się w otoczeniu.

Żadne nawet najmniejsze źródło światła nie ułatwiało jej zadania.

Kiedy przesuwała dłonie wzdłuż ściany coś musnęło jej palce. Kontakt był krótki, gdyż Nora szybko cofnęła rękę, ale wyraźnie poczuła dotyk zimnego ciała, muśnięcie czyichś lodowatych palców.

Kobieta wydała z siebie zduszony krzyk i rzuciła się stronę wyjścia. Uderzyła nogą w jakiś mebel, który był dla niej tylko ciemniejszą plamą pośród innych cieni. Zahaczyła ramieniem o ścianę, a potem wpadła na zamknięte drzwi i zaczęła się przesuwać dłońmi żeby odnaleźć klamkę. W końcu znalazła ją i wypadła na korytarz.
 
Ravanesh jest offline  
Stary 14-06-2014, 22:30   #138
 
Cold's Avatar
 
Reputacja: 1 Cold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputacjęCold ma wspaniałą reputację
Heather upewniła się, że drzwi za nią są zamknięte. Od dłuższego czasu, w końcu, poczuła się bezpieczna. Wiedziała, że to tylko chwilowy stan, jednak zamierzała cieszyć się nim do ostatniej sekundy.
Pierwszym, co zrobiła, to usiadła na miękkim łóżku, ledwo co powstrzymując się od położenia się i zaśnięcia. Dopiero wtedy poczuła zmęczenie, kiedy cała adrenalina z niej wyparowała. Westchnęła ciężko, musiała zebrać siły i zaplanować swoje następne kroki.
Utkwiła wzrok w skotłowanej pościeli. Wyglądało to tak normalnie, że aż nie pasowało do całej sytuacji, w jakiej się znalazła.
Potrzebowała planu. Musiała spróbować przeanalizować sobie wszystko to, czego do tej pory się dowiedziała. Jednak nie była najlepsza w organizacji. Od tego miała swojego menadżera. Zaczęła zastanawiać się, co się z nim stało. Jak również co stało się z jej partnerem z planu, a jednocześnie przyjacielem - Ellisem?
Ile by dała, żeby z powrotem znaleźć się na pokazie sztucznych ogni w jego towarzystwie, w zupełnie normalnym świecie, pozbawionym potworów i ciemnych korytarzy.
Uniosła wzrok na drzwi do łazienki. Były zamknięte i coś kusiło Heather, by zajrzeć do środka. Jednak postanowiła odwlec to na później. Najpierw zdecydowała się przeszukać pomieszczenie. Miała nadzieję na znalezienie nie tylko potencjalnego narzędzia obrony własnej, ale także jakiejś butelki czystej wody mineralnej.
 
__________________
Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska.
Cold jest offline  
Stary 14-06-2014, 23:15   #139
 
kanna's Avatar
 
Reputacja: 1 kanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputacjękanna ma wspaniałą reputację
Dialog wspólny z Gryfem

Od razu wiedziała, że przerzuciło ją z powrotem do tego koszmaru - zapach bagna i zgnilizny. Dotarły do niej, zanim palce zarejestrowały lepkość poręczy. Jęknęła. Poczucie straty było dojmujące. Gdyby po prostu została na tamtym pokładzie! Nie, musiała wykazać się prospołeczną postawa, pokręciło ich w szkole z tym wolontariatem, zawsze mówiła, że to porąbany pomysł, ale nie, punkty dodatnie za wolontariat. Indoktrynacja społeczeństwa zaczynała się już w szkole. Masowa indoktrynacja, w placówkach, w filmach…

Weszła z powrotem kilka kroków, starając się dotrzeć do ”swojego” wymiaru. Czy ten głos w jej głowie nie mówił, że przejścia są między pokładami? Powinna była zostać tam, na pokładzie basenowym, przykuć się do balustrady, czy coś…

Niestety, im wchodziła wyżej, tym powietrze robiło się coraz bardziej zimne, wręcz lodowate. Weszła na pokład, gdzie poczuła tylko podmuchy wiatru. Trzęsąc się z zimna i zbyt mocno zaciskając palce na śliskiej poręczy zaczęła na powrót schodzić w dół.

I wtedy je usłyszała. Głosy. Mężczyzna i kobieta, kłócili się o coś… o kogoś.
Przez chwilę stała nieruchomo, rozdarta pomiędzy lękiem a potrzebą spotkania kogoś...normalnego, kto zrozumie całą sytuację. I jej pomoże zrozumieć.

I choć rozsądek podpowiadał, ze powinna uciekać, nie posłuchała go tym razem. Najciszej jak potrafiła zeszła kolejne dwa kroki. Chciała usłyszeć, o czym rozmawiali.

- Masz rację. Idziemy - zgodził się jakiś mężczyzna.
- Poczekaj. Sprawdzę tylko, czy wszystko z nią będzie dobrze i zostawię trochę wody - odpowiedziała kobieta.
Widać kończyła ten sam college, co Carry. Lub bardzo podobny. Pierwsza pomoc, wzajemna troska i zrozumienie. Masowa indoktrynacja w instytucjach totalnych.

Głosy brzmiały normalnie, był w nich niepokój, trochę lęku i troska. Tak to odebrała.
Zeszła więc dwa stopnie niżej.
- Dzień dobry - powiedziała, choć już w momencie wypowiadania słów dotarło do niej, że w obecnej sytuacji brzmią kretyńsko.
Odchrząknęła, zażenowana. Głupio by było wyjść na idiotkę.
- Płynęliście do Rio?

- A widzisz. To jednak nie takie proste gdy to ty musisz...
- mężczyzna o bezbarwnym głosie księgowego wyzłośliwiał się w kierunku rozmówczyni, która najwyraźniej w tej chwili wskazała mu na wchodzącą ze schodów May. - Pięknie. - podjął męski głos. - Lepszego miejsca nie mogliśmy znaleźć, wiesz że zamiast tej małej, mógł tędy zleźć psychol z siekierą, albo... - chyba dopiero w tej chwili zorientował się że "ta mała" coś powiedziała. Poczuła na sobie analizujące spojrzenie. W końcu się odezwał.

- Dobry wieczór. Tak płynęliśmy do Rio, choć lepsze pytanie to 'kiedy opuściliście Miami'. Berryl skończyłaś? Szybciej dziecko, nie stój jak kołek, schody nie są bezpieczne. Korytarz zresztą też nie, musimy ruszać.
- Nie jestem dzie..
- zaczęła odruchowo, ale przerwała, poczucie ulgi było przytłaczające. Wypuściła wstrzymywane od jakiegoś czasu powietrze. - Carry May. Jak długo jesteście w tym...wymiarze?
- Jedno godziny, drugie tygodnie. Dość by poznać zagrożenie
. - padła pospieszna, rzeczowa odpowiedź. - Będzie czas na opowieści. Możesz iść?
- Tak, oczywiście
- zeszła na dół schodów. - Macie kryjówkę? spotkaliście kogoś.? Widziałeś galaretę.? A kanibali? Myślałeś, jak wrócić? - zarzuciła mężczyznę pytaniami.

- No właśnie, w temacie kanibali, naprawdę powinniśmy już iść.
- Czy ona...?
- cichy, zaniepokojony głos kobiety.
-Tak, ślepa jak kret. - mężczyzna nie był typem dyplomaty, i chyba naprawdę mu się spieszyło - I sądząc po stanie ciuchów, chyba jest z mojej linii czasowej. Mieliśmy szukać i trzymać się normalności, a każdy pasażer, który nie planuje mnie zjeść to jakiś jej objaw. Zabieramy ją ze sobą. Straciliśmy dość czasu. Jesteśmy prawie na miejscu. Ruszamy. Carrie, podam ci rękę, tak będzie szybciej.
- Kabina 2222?
- Upewniła się Beryll.
- Wiem, gdzie to jest. Mam w głowie cały plan statku, wszystko, co było w necie. Znam drogę do dowolnego miejsca. - powiedziała Carry, wyciągając dłoń. - Poza tym, używamy raczej słowa “ociemniała”. Choć w gruncie rzeczy ja widzę całkiem sporo, jak dobrze ustawie głowę.
- Dlaczego właśnie ta kabina?


Carry nie widziała tego, ale Beryl spojrzała na Roberta, jakby chciała się upewnić, czy ma opowiedzieć na to pytanie. Zapanowała krótki, niezręczny moment ciszy.
Nie mogła zobaczyć spojrzeń, które wymienili jej nowi towarzysze, ale wyczuła napięcie, które zawisło w powietrzu. Stężała.
- Może być tam dryf. - odparł w końcu mężczyzna enigmatycznie , biorąc Carrie za rękę. Nie mówiąc nic więcej ruszył w kierunku wspomnianej kajuty.

Kiedy chwytał ją za rękę, jej dłoń obtarła się o skraj mankietu koszuli. Wyczuła sztywny, gładki materiał, bez jednego zagniecenia. Starannie wyprasowany, materiał gęsto tkany, bardzo dobrej jakości. Dziwnie … schludny ubiór, nie pasujący do okoliczności, w których się znaleźli.
Odruchowo pociągnęła nosem – lawenda? Perfumy Beryll? Nie, od niej wyraźnie czuć było pot, strach, bagno i bród – musiała spędzić wiele dni na błąkaniu się po statku.
I wtedy rozpoznała zapach – zawieszka na mole, które babcia wieszała zawsze w szafie z futrami. I coś jeszcze… mydło? Nie ostry dezodorant, nie żel pod prysznic, ale mydło. Mdły, ledwie wyczuwalnym zapachu, bez żadnych dodatkowych aromatów. Mydło antyalergiczne?
Potrząsnęła głową.

- Dryf? - dopytała. - Przejście? Raz mnie przerzuciło na pokładzie z basenami, teraz, chwilę temu, na schodach.
- Schodów trzeba unikać, jeśli nie ma się innego wyboru. Tak mówił ten głos. Nadal jednak mam za mało danych by to przeanalizować. Za dużo zmiennych. Poza tym to nie prognozy ekonomiczne, nie syntetyczne prognozowanie lecz ... no nie wiem, coś zupełnie innego, przy czym normalne równania, rachunek marginalny czy też programowanie liniowe wydają się być niezastosowalne.
- Słyszałam głos. Ale byłam pewna , że schody są bezpieczne, przecież wróciłam.
- O.. tych wszystkich, prognozach i innych syntetycznych jeszcze nie mieliśmy. Ale jestem pewna, że jak zbierzemy fakty i je porównamy, to znajdziemy rozwiązanie. Jaki masz numer kabiny? A ty?
- spojrzała na kobietę.

- 2241 - wtrącił się mężczyzna. - Zresztą zaraz przy 2222 do której idziemy, gdy opuściłem ją kilka godzin temu była zupełnie normalna i jest szansa, że taka pozostała.
- Moja nie była normalna
– szepnęła Carry. - Jak się nazywasz?

Mężczyzna pociągnął ja za sobą, szli korytarzem, dość szybko, szybciej niż dziewczyna się zwykle przemieszczała, kierując się do kajuty 2222. Kobieta podążała pół kroku za nimi.
 
__________________
A poza tym sądzę, że Reputację należy przywrócić.
kanna jest offline  
Stary 15-06-2014, 19:36   #140
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację
EDWARD TAKSONY

Światła, których używali napastnicy, pozwalały Edwardowi lepiej się im wymykać, ostrzegając przed zbliżającym się wrogiem. Wtedy wystarczyło tylko przyczaić się gdzieś, wstrzymać oddech i poczekać, aż zbiry przejdą gdzieś dalej.

Widać było też, że nie przykładają się oni do swojej roboty, jak należy. Że zdecydowanie wolą trzymać się z dala od kogoś, kto przed chwilą upiekł żywcem dwóch ich kumpli.

Jednak przejście przez galerię, koła zdewastowanych kasyn i barów, było dość ryzykownym posunięciem, bo jedyną drogą była odkryta przestrzeń , co prawda skryta przez ciemności, ale jednak narażająca na atak z różnych stron.

Ed nie był jednak głupcem. Szedł więc ostrożnie, zawsze starając się mieć za sobą jakąś przeszkodę i alternatywną drogę ucieczki.

W końcu, mokry z wysiłku i napięcia, dobrnął do drzwi prowadzących do sekcji dla personelu, za którą spodziewał się znaleźć radiowęzeł.

Ostrożnie uchylił drzwi, upewniając się, że nic nie czyha za nimi i wszedł na wąski, pachnący spalenizną korytarz. Ruszył nim ostrożnie, nasłuchując i wstrzymując oddech.

Zajrzał przez pierwsze drzwi, po lewej, prowadzące chyba do małego punktu opatrunkowego lub czegoś podobnego.

Atak przyszedł niespodziewanie. Zza pleców.

Ktokolwiek go dopadł, był cholernie cichy, szybki i skuteczny.

Ted poczuł jedynie uderzenie czymś ciężkim w potylicę, a potem stracił przytomność.


JOHANNA BERG

I znów ciemny, mroczny korytarz, na którym zdawało się czyhać nieznane zagrożenie. Johanna szła przed siebie, wytężając wszystkie zmysły, licząc na to, że trafi na coś lub kogoś, kto okaże się pomocny lub przydatny.

Czuła, jak drżą jej ręce – efekt zbyt długiego narażania się na stres. Czuła, – że serce bije jej, jak oszalałe, a gardło ściska lęk.

Szła przed siebie, aż nagle usłyszała jakiś dźwięk, gdzieś za swoimi plecami. Przeszywający boleśnie ciszę. Dźwięk otwieranych drzwi.

Zamarła. Wstrzymała instynktownie oddech.

Z miejsca, gdzie przed chwilą usłyszała ten dźwięk, dobiegł ją kolejny hałas. Stukniecie czymś metalowym o inny metal.

ŁUP!

I po nim kolejne.

ŁUP!

Johanna odwróciła się za siebie i wydawało jej się, że dostrzega tam jakąś potężną postać, która wydawała się mieć na twarzy maskę przeciwgazową lub coś podobnego.


JULIA JABLONSKY

Wyszła na zewnątrz, do zrujnowanego salonu, sklepu lub czegoś podobnego. Śmierdziało w nim spalenizną i czymś, co pachniało jak przypalony kurczak.
W zdewastowanym pomieszczeniu ukrywało się kilkanaście osób – głownie mężczyzn, ale chyba też dwie wynędzniałe, ubrane w zdewastowaną odzież kobiety. W ich oczach Julia nie potrafiła dopatrzeć się śladów człowieczeństwa.

- Jakiś skurwiel spalił Andyego i Garciję – powiedział na ich powitanie mężczyzna z ochrypłym głosem.

- Dobrze się upiekli? – zapytał Diego. – To na stół z nimi. Przecież nie mogą się zmarnować.

Jedna z kobiet zachichotała szaleńczo, zwierzęco, jak hiena, ale Diego szybko uciszył ją wzrokiem.

- Co z tym kutasem?

- Znikł. Antonio mówi, że chyba widział kogoś wchodzącego d sektora obsługi.

- No to pozamiatane. Szkoda mięska. Gdzie Cappy i jego gromadka.

- Facetowi towarzyszyła jakaś małolata. Cappy poszedł jej tropem. Pewnie ją dorwali i ruchają na zmianę.

- Pewnie tak – Diego splunął na brudną, pokrytą niepokojącymi plamami, podłogę.

- A co z nią? – właściciel ochrypłego głosu spojrzał na Julię.

- Dajcie tutaj Garciję.

Dwaj kanibale poszli wypełnić polecenie i po chwili u stóp Julii wylądował spalony człowiek.

Diego wcisnął jej nóż do ręki i spojrzał prosto w oczy. Ponownie Julii wydawało się, że jego oczy zmieniły się i poruszyło się w nich coś, niczym czarne, atramentowe wstęgi.

- Serce. Wytnij je i zjedz.

- Zjedz! Zjedz! Zjedz!

Degeneraci wokół niej zaczęli wrzeszczeć – jeden przez drugiego –wskazując trupa.

Z ich ust kapała ślina, a w oczach poruszały się te same wstęgi ciemności, co w oczach Diego.


MALCOLM GODSPEED, CLEMENTINE MAY

Zabiegi Malcolma dały oczekiwany rezultat i krew przestała płynąć tak szybko, jak wcześniej. Co nie oznaczało oczywiście tego, że Clementine jest bezpieczna. Nadal potrzebowała dobrego opatrunku i szwów.

Czekając na pomoc oboje zorientowali się, że odgłosy z zamkniętej łazienki ucichły. Możliwe, że właściciel kabiny zastanawiał się, co też dzieje się po drugiej stronie drzwi i przezornie postanowił nie ujawniać swojej obecności.
Clementine udało się usiąść, opierając plecami o ścianę. Czuła się naprawdę kiepsko. Straciła sporo krwi i ostro kręciło się jej w głowie, a kończyny miała jak z waty. Oddychała ciężko, pocąc się przy tym obficie.

Pomoc nie nadchodziła.

Malcolm postanowił wyjrzeć ostrożnie na korytarz, lecz zaraz tego pożałował.
Ujrzał tylko ciemność i koszmarny, opuszczony statek.

Wrócił do Clementine.

Telewizor, zawieszony na ścianie kajuty, włączył się niespodziewanie. Ekran zasypały wirujące czarne i białe plamki, jak przy braku sygnału. Jednak po chwili ujrzeli oboje jakiś przerażający, sugestywny obraz.

W dziwnym pomieszczeniu, po podrapanej i popisanej różnymi znakami podłodze, siedział mężczyzna w kaftanie, z raną na karku, a do niego zbliżała się jakaś zezwierzęcona postać – kobieta, niosąca klucz w zębach.

Obraz zatrzymał się i teraz mogli podziwiać stop-klatkę – przerażający moment złapany na dłuższy czas.


GREGORY WALSH JUNIOR

Na pokładzie panowało przeraźliwe zimno. Gregory kucał skryty za skrzynką na leżaki wsłuchując się w dziwny szum wiatru.

Dziwny, bowiem nieregularny i urywany przypominający oddech!

Tak właśnie! Oddech.

Czegoś gigantycznego, potężnego i cuchnącego zgniłymi wodorostami.
Od tych rozważań oderwał go jakiś hałas w powietrzu. Przez chwilę wydawało mu się, że dostrzega jakiś kształt przecinający mgłę – coś, niby gigantyczny nietoperz.

I wtedy Gregory ujrzał, że z boku skrada się jakiś mężczyzna. Szybko pojął jego intencje – człowiek nie skradał się do niego, lecz starał się nie zwrócić na siebie uwagi tego, co latało w powietrzu.

W końcu przykucnął jedną skrzynię od Gregoryego.

- Jestem Joshua – powiedział przyjacielskim tonem. – Joshua Henderson. Przed tym wszystkim, jeden z kucharzy.

Uśmiechnął się ponuro.

- Próbuję przedostać się na mostek i wezwać pomoc, ale utknąłem na pokładzie. Dostać się na mostek nie da, bez przejścia przez otwartą przestrzeń. A to, jak mi się wydaje, zbyt duże ryzyko.

Mężczyzna pokręcił głową w nerwowym odruchu.

- Cholera, bracie, masz może papierosa?


NORA ROBINSON

Nora wrzasnęła i wybiegła na korytarz, uderzając się boleśnie biodrem o krawędź jakiegoś skrytego w ciemnościach obiektu, najpewniej walizki ustawionej blisko drzwi.

Drzwi zamknęły się za nią z trzaskiem, ale nim to zrobiły, Norze wydawało się, że dostrzega kogoś lub coś w środku, jakiś bezkształtny cień – przerażający i groźny.

Odbiegła na oślep, kawałek, byle dalej od feralnej kabiny, zapominając o pełzającej po ziemi postaci. Zapominając o ostrożności. Zapominając o wszystkim.

Zreflektowała się, że w ten sposób może narażać się na niebezpieczeństwo zbyt późno.

Oparta o ścianę korytarza, zorientowała się, że z obu stron korytarza zbliżają się do niej dwie ciemne postacie.

W jednej rozpoznała pełzającą kobietę. Druga była niezwykle podobna.

Nora zamarła, zbyt przerażona, by się ruszyć.

I wtedy, tuż przed nią, z podłogi wynurzył się kolejny kształt przyjmując niewyraźną, nieludzką postać dziwnego potworka. Stworzenie miało chude ciało, przypominało dziecko, a jego twarz pozbawiona była jakichkolwiek rysów i przypominała bardziej gumową maskę naciągniętą na czaszkę.

Puste oczodoły stworzenia spojrzały prosto na przypartą do ściany kobietę.


HEATHER MOORE

Woda smakowała aktorce, jak nigdy w życiu. Koiła rozdygotane nerwy, spłukiwała strach i zagubienie. Tak właśnie. Strach i zagubienie. To właśnie czuła Moore od czasu, kiedy zaczął się ten koszmar.

Bała się, jak nigdy w życiu. To, co się tutaj działo nie dało się wyjaśnić niczym, nie miało punktu odniesienia, nie dawało wskazówek. Było niczym niekończący się koszmar, którego nie potrafiła pojąć, zrozumieć.

Chciało jej się płakać, ale zabrała się w sobie i zajęła przeszukiwaniem pomieszczenia.

W podróżnej walizce znalazła ciężką suszarkę do włosów i lokówkę – jedyne rzeczy, które mogły posłużyć za zaimprowizowaną broń. Kiepską broń – nieporęczną i zapewne nietrwałą, ale były to jedyne przedmioty, które można było – przy wysileniu wyobraźni – uznać za namiastkę broni.

Telewizor, zawieszony na ścianie kajuty, włączył się niespodziewanie. Haetcher stłumiła okrzyk przerażenia.

Ekran zasypały wirujące czarne i białe plamki, jak przy braku sygnału, jednak po chwili ujrzała jakiś przerażający, sugestywny obraz.

W dziwnym pomieszczeniu, po podrapanej i popisanej różnymi znakami podłodze, siedział mężczyzna w kaftanie, z raną na karku, a do niego zbliżała się jakaś zezwierzęcona postać – kobieta, niosąca klucz w zębach.
Obraz zatrzymał się i teraz mogła podziwiać stop-klatkę – przerażający moment złapany na dłuższy czas.




ROBERT TRAMP, CARRY MAY


Do kajuty 2222 dotarli bez problemu przemykając wilgotnym korytarzem, pachnącym pleśnią i wodorostami.

Carry dopiero teraz zorientowała się o kolejnym niewyjaśnionym wydarzeniu. Zeszła tylko pół kondygnacji po schodach, a jednocześnie … kilka pokładów niżej. To było przerażające. Już nic na tym piekielnym okręcie nie wydawało się być stałe.

Beryl wysunęła się do przodu szepcząc w stronę Roberta.

- Zajmij się dziewczynką.

W jej głosie dało się wyczytać naprawdę ciepłe emocje, co uspokajało oboje.

- I trzymaj się blisko.

Robert pokiwał głową. Carry mocniej chwyciła jego ramię wyczuwając szczupłość ciała. Mężczyzna zdecydowanie nie był typem kulturysty.

- Wow! – usłyszeli głos Beryl, w chwilę po tym, jak wśliznęła się do kabiny. – Chodźcie ….

Nie zdążyła skończyć.

Oczy Carry poraził gwałtowny, szmaragdowy rozbłysk światła – którego Robert nie widział – i głos Beryl ucichł, a kiedy Robert zajrzał do środka, ujrzał tylko pustą kabinę i wielki, pulsujący czerwienią znak na ścianie.


- Ty kurwo! – usłyszeli oboje głos dobiegający z korytarza.

Robert rozpoznało. Głos należał do Tary.

- Wypruję wam flaki, jebane cioty!

Alogiczne przekleństwa poraziły Roberta bardziej, niż wściekłość w głosie zbliżającej się kobiety. Bardziej nawet, niż tajemnicze zniknięcie Beryl.

Carry May spojrzała na ścianę i ujrzała coś – niczym miraż dżungli, z ruinami, posągami i jaskrawą zielenią.

- Wy zjeby! Wypatroszę was, obsrane ścierwa. Wypatroszę i zeżrę wasze pojebane serca!

Wrzeszcząca wściekle Tara był coraz bliżej.
 
Armiel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 16:24.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172