Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 08-06-2014, 23:44   #222
Warlock
Konto usunięte
 
Warlock's Avatar
 
Reputacja: 1 Warlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputacjęWarlock ma wspaniałą reputację


Najwyższa Wieża, Twierdza Tempelhof
32 Vorgeheim
Północ


Viktor von Carstein wyjrzał w zbierającą się ciemność i odczuł coś czego nigdy wcześniej za swego niezwykle długiego życia nie zaznał. Uczucie tak silne i pierwotne w swej naturze, że potrafiła ulec mu nawet najpotężniejsza z armii. Uczucie będące nieodłącznym elementem życia, które znał każdy śmiertelnik - strach.
Strach powinien być czymś obcym dla wampira; istoty cieszącej się nieograniczoną upływem czasu żywotnością, potwora będącego zaprzeczeniem wszystkiego co ziemskie. A jednak Viktor odczuwał strach, gdy spoglądał w dal ku ginącemu w mroku horyzontowi. Jego wampirze oczy widziały znacznie więcej i znacznie dalej niż śmiertelny człowiek mógłby sobie wyobrazić. Prawdziwa siła tych nieumarłych istot nie leżała jednak w ich nadludzkiej sile, charyzmie czy nawet zdolnościach magicznych. O potędze wampira świadczył jego umysł; im bardziej przebiegły i błyskotliwy tym większą władzą się otaczał.
Viktor von Carstein był mistrzem knowań; pociągał za sznurki w całej Sylvanii, a nawet wśród otoczenia Imperatora miał swoich ludzi. Jego sojusze były długowieczne, a sojusznicy wierni i wpływowi, ale po raz pierwszy od niezliczonych wieków władca Tempelhof dał się zaskoczyć. Tym bardziej upodlające to było zaskoczenie, gdyż Viktor aż do dnia dzisiejszego był szczerze przekonany, że ma nad wszystkim kontrolę. Nawet kiedy Lyndis wylała na niego wiadro ponurych wieści pan na zamku Tempelhof wciąż uważał, że jest jeszcze szansa pokrzyżowania planów przebiegłemu Vanhalowi. Niestety, kości zostały już rzucone…




Pierścień Murów, Twierdza Tempelhof
32 Vorgeheim
Północ


Edmund Dashauer był w swoim długim jak na Sylvańczyka życiu świadkiem wielu przerażających wydarzeń, ale to było chyba najbardziej upiorne spośród wszystkich. Stojąc samotnie na wysokich murach Twierdzy Tempelhof obserwował w milczeniu jak położone poniżej miasto trawi pożoga. Jego lekko zarośniętą twarz chłostał przeszywająco zimny wicher, który niósł ze sobą zapach śmierci i rozkładu. Kapitan elitarnej gwardii drżał na całym ciele nie z powodu niskiej temperatury, a z własnej bezsilności. Każdy kto był kiedyś ze związanymi rękoma w ciężkiej sytuacji wie jak bardzo podłe było to uczucie. Kakofonia błagalnych okrzyków, agonii umierających i szczęku oręża sama w sobie potrafiła skruszyć zapał do walki nawet najmężniejszych z mężnych.
- Jest gorzej niż sądziłem - stwierdził na głos Edmund Dashauer, który wyczuł za swoimi plecami obecność tak subtelną, że aż niemalże nieuchwytną. Gdyby nie był kapitanem jednego z najbardziej tajemniczych zamków Starego Świata dałby się zaskoczyć jak każdy inny - nawet najbardziej czujny - śmiertelnik.
- Ludzie uciekają w stronę zamku, a bramę grodu przeforsowała właśnie armia przeciwnika - kontynuował swój wywód cały czas przyglądając się odległej plamie na horyzoncie, która wydawała się falować niczym flaga na wietrze. Było to istne morze żywych trupów. Żywioł tak potężny i nieokiełznany w swej chaotycznej naturze, że niejeden wojownik mając tą możliwość porzuciłby broń i uciekał jak najdalej.
- Nie sprawuję nad nimi kontroli… - z ciemności za plecami Dashauera wyłoniła się skryta pod kapturem postać, której niezwykłe oczy błyszczały niebieską poświatą. Długi płaszcz sięgający ziemi falował na wietrze.
- Nie chcą mnie posłuchać. W jednej chwili straciłem kontrolę nad wszystkimi wojskami - dla wampira pokroju Viktora von Carsteina był to cios porównywalny z utratą władającej bronią dłoni dla wojownika. Władca Tempelhof stracił całkowite panowanie nad swoimi ożywionymi za pomocą magii wojskami, które były jego główną siła uderzeniową. Poza nimi pozostała mu tylko garstkę wiernych śmiertelników służących wyłącznie do bezpośredniej obrony jego osoby.
- Uciekniesz panie? - zapytał kapitan, chociaż doskonale znał odpowiedź.
- Muszę ostrzec Mannfreda przed nowym zagrożeniem. Wspólnym wysiłkiem powinniśmy znaleźć sposób na Vanhala.
- Jakieś rozkazy, panie? Moja rodzina jest tam na dole… - wzdrygnął się na samą myśl. Kochał całym sercem uroczą Elisabeth i swoją małą radosną gromadkę. Wizja, że kiedyś ich straci nieodłącznie towarzyszyła mu przez ostatnie lata i nigdy nie była tak realna jak teraz.
- Zapomnij o nich i ratuj swoją skórę, Dashauer. Nikogo nie uratujesz, a jedynie zasilisz szeregi wroga - słowa Viktora były bolesne niczym chłosta na zimnym wietrze, ale tylko dlatego, że miały sens.
- Nie potrafię zostawić tych wszystkich mieszkańców na pastwę krwiożerczych ghuli. To są ludzie, których znałem całe życie i po prostu… nie potrafię.
- A więc głupcem jesteś, ale skoro tak bardzo chcesz tu zostać to mam dla Ciebie jedną radę. Nie szukaj swojej rodziny, bo najprawdopodobniej i tak jest już za późno. Jeśli chcesz ze swojej niechybnej śmierci zrobić jakiś pożytek to zostań na zamku i broń go do ostatniej kropli krwi. Wyślij w zaświaty jak najwięcej ożywieńców, każda ofiara osłabia Vanhala i może przeważyć nad ostatecznym zwycięstwie. Pole bitwy jest czymś nad czym nawet wampir nie ma kontroli. Jego natura jest tak chaotyczna, że nawet bogowie zrodzeni z mistycznej energii Chaosu nie są w stanie przewidzieć rezultatów. Czasem jeden przypadkowy incydent, a nawet jeden marny śmiertelnik potrafi przeważyć szalę zwycięstwa. Tak, to jest wojna, a jej burzliwy początek miał miejsce w Ponurym Lesie.
Edmund Dashauer długo zastanawiał się nad słowami Lorda Viktora. Nie ochodziły go polityczne zawiłości owego konfliktu, albowiem był tylko żołnierzem, który został wkręcony w intrygę uknutą przez najbardziej wpływowe istoty w całym znanym mu świecie. Znacznie bardziej przejmował się losem swych bliskich. Jeśli jego rodzinie udało się uciec z rąk potworów to z pewnością ruszą w stronę zamku, ale jeśli dali się zaskoczyć… to są już dawno martwi i już niedługo przyjdzie mu z nimi walczyć.
- A co z uchodźcami, którzy już teraz tłumnie dobijają się do bram? - odpowiedział po dłuższej chwili ciszy. Bramy Twierdzy Tempelhof były szczelnie zamknięte, ale spanikowani mieszkańcy starali się za wszelką cenę dostać do środka. Naporem własnych ciał daremnie próbowali sforsować bramę.
- Od teraz ty tu wydajesz rozkazy, decyzja należy do Ciebie - z tymi słowami Viktor von Carstein rozmył się niczym piasek na wietrze pozostawiając kapitana Dashauera samego na murach Tempelhof. Poniżej na dziedzińcu stał na baczność cały regiment doskonale uzbrojonych gwardzistów von Carsteina. Ich podstawowym orężem był długi miecz, krótka włócznia i dwa pistolety skałkowe, a do tego zasłaniali się sięgającymi ziemi trójkątnymi tarczami wykonanymi z podwójnej warstwy dębowego drewna i stali. Odziani w pełne zbroje płytowe i podłużne hełmy byli elitą spośród najbardziej zaprawionych w bojach wojowników Starego Świata.
W kontraście do nich, po drugiej stronie murów stało bezradnie przed bramą blisko trzy tuziny bezbronnych mieszkańców Tempelhof, a w oddali krętym i stromym gościńcem nadbiegali kolejni uciekinierzy gonieni przez spragnioną ludzkiej krwi hordę umarłych, która bezlitośnie rozrywała na strzępy wszystko co stanęło na jej drodze…




Edmund Dashauer przez moment zawahał się. Mógł jeszcze uciec, ale musiałby zrobić to samemu, bez pasażerów na gapę. Zastanawiając się nad swoim losem spojrzał w dół na zrozpaczonych mieszkańców błagających go o litość. Wśród nich mogła być też jego rodzina…
Zdecydowanym ruchem ręki sięgnął po wajchę, a następnie szarpnął ją mocno do siebie otwierając bramę. Na dziedziniec wbiegł tłum ludzi dziękując Lordowi Viktorowi za łaskę, co tylko wywołało rozbawienie na twarzy kapitana, który wiedział doskonale, że wampir nawet nie kiwnąłby palcem w trosce o ich życie. Następni uciekinierzy, którym po piętach deptała armia umarłych, byli już straceni, choćby znalazła się wśród nich słodka Elisabeth...

Droga do zamku, Tempelhof
32 Vorgeheim
Północ

- Trzymaj się! Jeszcze chwila i będziemy na miejscu - wysapał wykończony dźwiganiem dziewczyny Walbrecht bardziej do siebie niż do Borysa. Obaj byli ranni, ale spoczywająca w ramionach szlachcica Lyndis była bardzo bliska śmierci.
Ostali przy życiu po masakrze pod świątynią Morra najemnicy biegli wąską uliczką wśród ogarniętych pożogą chat. Dookoła wszystko się waliło przy akomaniamencie spadających z rykiem kul ognia, a za ich plecami wdzierała się do miasta armia łaknących krwi żywych trupów.
W stronę Twierdzy Tempelhof uciekały tłumy ogarniętych paniką mieszczan. Ustał szczęk oręża i okrzyki bojowe - nikt nie starał się stawiać oporu wiedząc, że ich los został już przesądzony. Pozostała już tylko agonia rozrywanych na strzępy mieszkańców miasta oraz wszędobylski strach, który wydawał się nasycać z każdą niebłagalnie upływającą chwilą.




Wraz z resztą mieszkańców najemnicy wydostali się z murów okalających podgrodzie. Biegli ile sił w nogach krętą ścieżką prowadzącą w stronę ulokowanego na samotnej górze zamku, który strzegł wąskiej przełęczy prowadzącej dalej na zachód.
Umarli przywołani za pomocą potężnej magii do pozagrobowej służby deptali im po piętach zbliżając się coraz szybciej. Jedna z elitarnych grup składająca się wyłącznie z ożywionych jeźdźców na umartwionych koniach cwałem ominęła uciekinierów blokując przed nimi zachodnią przełęcz. Przerażeni mieszczanie skierowali się w stronę twierdzy, której bramy wciąż stały otwarte na oścież wpuszczając do środka ostatnich uchodźców.




Borys powoli wykrwawiał się na śmierć w szaleńczym pościgu. Jego oczy powoli zachodziły mgłą - myśliwy skupiał się już tylko na drodze starając się dotrzymać kroku innym. Przetrwanie przestało już mieć dla niego jakiekolwiek znaczenie, biegł instynktownie ile sił w nogach zostawiając po sobie długą smugę szkarłatnej krwi. Nie zastanawiał się nad sensem swych czynów, ani nad ich szansami - po prostu uciekał, tak jak wszyscy inni.
Lyndis, która teraz spoczywała przerzucona przez ramię Walbrechta, powoli zaczęła wracać do zmysłów. Jej oczy otworzyły się szeroko, ale zaraz zmrużyła je rażona ostrym światłem płonącego miasta. Wszędzie unosił się swąd spalonych ciał i rój wściekle gryzących much, które nieustannie atakowały przywykłą do wygód życia arystokratkę w podartej sukni. W końcu otworzyła oczy i zobaczyła coś co zaparło jej dech w piersiach i wykrzywiło usta w niemym krzyku.
Tuż za nimi biegł tym samym gościńcem legion umarłych rycząc złowieszczo. Ich głód ludzkiego mięsa był niepohamowany, a jedyny cel, którym im przyświecał było zniszczenie Twierdzy Tempelhof i zgładzenie wszystkich jej mieszkańców.

Morze ciał spragnionych krwi ożywieńców wydawało się przyśpieszać z każdą mozolnie upływającą chwilą powoli skracając dzielący ich dystans od uciekinierów. Najemnicy wraz z tuzinem innych mieszczan dotarli pod bramę zamku Tempelhof, ale ta zamknęła się dosłownie przed ich nosem. Przerażeni próbowali wyważyć ciężarem własnych ciał wrota, lecz te nawet nie drgnęły.
Walbrecht ułożył Etsy na ziemi cofając się o kilka korków w tył.
- Edmundzie! Jam Walbrecht z rodu Tarashoffer! Otwórz bramy i pozwól nam wejść! - krzyknął w stronę zgromadzonych na murach gwardzistów. - Usłysz to ty stary psie! - wycedził przez zęby bardziej do siebie niż do kogokolwiek innego.
Po krótkiej chwili na blankach pojawił się wysoki mężczyzna w okazałej zbroi płytowej. Na jego smutnej twarzy malował się gniew i upór.
- Przykro mi… - powiedział, a zgromadzeni pod bramą mieszczanie padli na kolana błagając go o litość niczym niewinny zarzuconej mu zbrodni więzień tuż przed egzekucją. - Jest już za późno. Wszyscy zginiemy, ale wam przynajmniej oszczędzę niepotrzebnych cierpień.
- Oszalałeś psi synu! - ryknął w odpowiedzi szlachcic, ale szybko zmienił retorykę - Mam tutaj rannych, proszę cię… oszczędź chociaż ich.
Ostatnią nadzieję na ratunek przekreślił zimny głos Edmunda - Wybacz mi, decyzję już podjąłem - po czym odwrócił się i zniknął za plecami gwardzistów.
- Niech cię diabły pochłoną, Dashauer! - ryknął za nim Walbrecht, ale kapitana już tam nie było.
Roztrzęsiony oparł się plecami o wrota cały czas głośno dysząc. W oddali, jakieś dwieście jardów za zgromadzonymi przy bramie uciekinierami, zbliżała się pagórkowatą ścieżką niezliczona horda umarłych. Wysokie na kilka metrów sztandary wykonane z ludzkiej skóry zdobiły symbole przedstawiające dłoń ociekającą krwią.

Koniec był już bliski...


 
__________________
[URL="www.lastinn.info/sesje-rpg-dnd/18553-pfrpg-legacy-of-fire-i.html"][B]Legacy of Fire:[/B][/URL] 26.10.2019

Ostatnio edytowane przez Warlock : 09-06-2014 o 02:20.
Warlock jest offline