Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 09-06-2014, 22:27   #32
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Oestegaard
Dzień po zaćmieniu, wczesne popołudnie


Gdy sześcioro śmiałków wyruszało z Ybn słońce było już w połowie drogi na szczyt nieba. Ku uldze Grzmota konie, które otrzymali nie były małymi wytrzymałymi zwierzętami, jakimi posługiwali się ludzie po drugiej stronie Gór, a zwykłymi wierzchowcami używanymi przez ybnijskich kupców i myśliwych. Mimo to pieszo poruszałby się zapewne z podobną prędkością co grupa, gdyż nie wszyscy trzymali się w siodłach tak pewnie jak, dajmy na to… no, w zasadzie to nikt nie trzymał się zbyt pewnie, więc o galopie nie mogło być mowy. Niemniej jednak, ze względu na towarzystwo niziołka i dziecka i tak poruszali się szybciej niż bez kopytnych pomocników. Niektórzy, jak Kostrzewa czy Burro, mieli ze sobą wypchane torby; inni, jak Mara, tylko derkę do spania, broń i żywność. Ta ostatnia zresztą na początku niechcący spowodowała nie lada problem, bo konie za nic nie chciały iść w towarzystwie wilka i w końcu dziewczyna musiała posłać go przodem by samej uniknąć wrzucenia na ziemię przez spanikowane zwierzęta.
- Zestrachani ludzie w chałpach siedzą, to nikt go nie ustrzeli - pocieszył ją Burro, ale marna to była pociecha, bo sam zestrachany był nie gorzej niż rzeczony wieśniak.

W końcu opanowano problemy logistyczne i Kostrzewa, jako najbardziej obyta w okolicy, poprowadziła drużynę na przełaj w stronę gródka Oestegaard. Stępa bez różnicy było czy jechali traktem, czy polami, więc jeźdźcy bujali się na wszystkie strony gdy konie pokonywały zaorane exodusem zmartwychwstańców łąki i orne pola. Nie natknęli się jednak na szczątki nieumarłych; przyjrzawszy się śladom druidka stwierdziła, że trupy poszły albo na Ybn, albo prosto na północ. Minęli kilka opuszczonych sadyb; spotkali kilka osób smętnie włóczących się po zniszczonych polach, lub wypasających bydło. Minęli Waterford - malutkie skupisko kilku domów nad strumieniem, gdzie właśnie kończono układać stos pogrzebowy, a tamtejszy “pustelnik”, jak go nazywano, wrzucał na mary wonne zioła. Potem znów jakieś chaty rolników; wszędzie na pytania odpowiadano podobnie: nikt o zaćmieniu ni umartych nic mądrego powiedzieć nie potrafił; wszyscy za to wychwalali pod niebiosa jakiegoś Tibora z Oestegaard, który poprzedniego dnia przeleciał jak wicher przez okolicę, ostrzegając wszystkich przed nadchodzącym kataklizmem. Dzięki niemu ludzie zdołali zabarykadować się w domach i uniknąć większego nieszczęścia - przynajmniej ci, którzy mu uwierzyli.

Do Oestegaard dotarli sporo po południu (na szczęście nie było kolejnego zaćmienia). Kilkanaście schludnych budynków otoczonych sporą dwurzędową palisadą, duża stodoła, chlew i obora świadczyły o zasobności wioski. Na ich spotkanie wyszedł postawny (żeby nie rzec - grubkawy) jegomość w otoczeniu młodzieńców jak dęby, ani chybi synów sądząc po rysach. Odd Oestegaard przedstawił się uprzejmie i zaproponował napitek, pytając przy tym o wieści z traktu.

Tibor również opuścił domostwo by przyjrzeć się nowoprzybyłym gdy tylko usłyszał, że podróżni jadą od strony Ybn Corbeth. Sam niedawno wrócił z Cadeyrn i siedział w izbie wraz z matką, siostrą i bratową opłakującymi Madoga. Jednakże w obecnej sytuacji siedzenie i rozpaczanie wydawało mu się - z całym szacunkiem dla brata - niedopuszczalną stratą czasu (wręcz brakiem szacunku dla jego poświęcenia), toteż z ulgą wyszedł na zewnątrz, mrużąc oczy. Zsiadająca z koni grupa była nader osobliwa: dwa półorki (w tym jeden na wpół ślepy z tego co kapłan zauważył), lekkostopy niziołek, wielkolud z ciężkim korbaczem i sięgający mu nieledwie do piersi ludzki podlotek oraz siwy ciemnoskóry wojownik, owinięty w zbyt ciepły jak na taką pogodę płaszcz. U boku dziewczynki ziajał spory wilk, wywołując nerwowe uśmiechy u naprawiających palisadę parobków. Ojciec Tibora huknął na nich, żeby się nie guzdrali tylko podstawili koniom wody, po czym gestem przywołał syna do ław, na których usadził gości.

Do podróżnych zbliżyła się również Luigsech, zwana Wiedzącą, która od czasu zaćmienia nieustannie przebywała w gródku pomagając w leczeniu rannych i prowadząc zabitych w ostatnią drogę. Najpierw długo wpatrywała się w gości, aż w końcu rzekła: Bądź pozdrowiona, Kostrzewo z mokradeł.



Kaledon
Dzień po zaćmieniu, wczesne popołudnie


Podróż Jehana w stronę Kaledonu byłaby całkiem przyjemna. Konik pożyczony od Colberta był posłuszną szkapą nie znęcającą się nad niewprawnym jeźdźcem. Towarzyszące amnijczykowi krasnoludy (i te z Mitrylowej Hali, które widział w gospodzie, i te mieszkające w Ybn, ale mające rodzinę wewnątrz góry) - całkiem uprzejmie, zwłaszcza gdy odkryły, że młodzieniec nieźle włada ich mową. Trakt był porządny, nie rozmokły po zimie, a pogoda rześka. Tyle że zniszczone chaty, spalone stodółki i leżące gdzieniegdzie zmasakrowane ciała mocno zaburzały sielskość krajobrazu. Brodacze chwilę debatowali nad zabitymi, uznali jednak, że nie mają czasu ani środków, by palić każdego znalezionego trupa, ruszyli więc dalej, a Jehan wraz z nimi. Chłopak czuł jednak niepokój zostawiając zwłoki za plecami; gdyby tak nie dotarli do Kaledonu przed zmrokiem…

Nagle Lachance poczuł, jak jego koń przyśpiesza. Krasnoludy pogoniły swe krępe kuce do kłusa, a chłopakowi, pozostawało tylko kurczowe trzymanie się łęku. Stukające o siebie zęby skutecznie uniemożliwiały konwersację, ale po jakimś czasie i on poczuł to, co zaniepokoiło jego towarzyszy: niskie dudnienie dochodzące gdzieś spod ziemi, wprawiające podłoże i - wydawałoby się - całą okolicę w drżenie. Kamienny lud poganiał konie, Jehan telepał się w siodle, ale efekt był przynajmniej taki, że do wielkich żelaznych bram Kaledonu dotarli na grubo przed zapadnięciem zmroku. Teraz amnijczyk wyraźnie poczuł, że drżenia nie są powodowane - jak mógłby sądzić - uderzeniami kilofów czy młotów, a głębokim brzmieniem dzwonów. Tubylcy zeskoczyli z koni ze zwinnością, o jaką człowiek nie podejrzewałby nigdy tego niskiego ludu i rzucili się do bram. Krasnoludy z Mitrylowej Hali ruszyły stateczniej, zaniepokojone i zmieszane.




Zanim Jehan zwlókł swój obolały zezwłok z końskiego grzbietu i dotoczył się pod bramę konwersacja z dwoma jej
strażnikami trwała w najlepsze. Krasnoludy mówiły tak szybko, że człowiek z trudem za nimi nadążał, przekaz był jednak jasny: wrota Kaledonu były dla nie-krasnoludów zamknięte. Umarł król. Niech żyje król - kiedy go w końcu odnajdą.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 10-06-2014 o 08:04.
Sayane jest offline