Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 13-06-2014, 15:12   #95
Dziadek Zielarz
 
Dziadek Zielarz's Avatar
 
Reputacja: 1 Dziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemuDziadek Zielarz to imię znane każdemu
Okolica skąpana była w czarnym pyle. Deszcz przestał padać dobre kilka godzin temu, ale wilgotne błoto wciąż zalegało na ziemi. Płatki chemicznej sadzy oblepiały dokładnie każdy fragment otoczenia, kamienie, rzadkie drzewa, rozwleczone ciała, samotny dom… Nad tym wszystkim dojmująca cisza, nie mącona nawet podmuchem wiatru. Krajobraz po wybuchu bomby. Tylko kilka pojedynczych ludzkich kształtów brnęło przez morze czerni.

Gdzieś od strony ruin niosły się ludzkie wrzaski. Kilka razy ciszę rozdarł przytłumiony huk eksplozji. Musieli się spieszyć. Niewidzący Randall wlókł Ezechiela, Maria trzymała za rękę Irę, Clyde na wysuniętej pozycji prowadził pochód. Dopiero docierało do niego w jak opłakanym stanie się znajdują. Jak nikłe mają szanse na przetrwanie. Plan był prosty – dotrzeć do ruin pod osłoną zarośli i jeśli się uda, odszukać Lynxa. Linia gruzowiska znajdowała się stosunkowo niedaleko, ale przy ich tempie mogła równie dobrze znajdować się całe kilometry dalej. Mimo to brnęli w błocie. Po drodze mogło wydarzyć się wszystko.

I jak na złość właśnie się wydarzyło. Pojedyncza figurka wychyliła się w pobliżu zza osłony, a pod nogami Kinga z głuchym mlaśnięciem wbiła się strzała. W pierwszym odruchu Spec nie skojarzył co się dzieje, w drugim jednak spojrzał na karabin i dodał dwa do dwóch. W takiej chwili cała gadka o byciu humanitarnym idzie do piachu, a do oka podnosi się karabin.

- Ognia

Ostrzelali pozycję łucznika, jednak zatkane opadem karabiny były do niczego. Kule roztrzaskiwały się u gruz wzbijając kurz. Jedna kula chyba jednak sięgnęła celu, bo dzikus zawył, skulił się i ruszył do biegu. Pociski cięły powietrze, gdzieś z boku doszedł go głuchy trzask pękającego zamka i przekleństwo Ezechiela. Łucznik kluczył, zmieniał tor biegu i już po chwili dopadł do nich. W ręce błysnęło mu ostrze noża. King nie zdążył nawet zwyczajnie się skulić, kiedy broń rąbnęła w głowę. Ostrze zgrzytnęło o hełm krzesząc z snop iskier, a ogłuszony spec runął na ziemię. Świat zawirował przez chwilę, a nogi wypełniły się płynnym ołowiem. Clyde miał wrażenie, że zaraz zwymiotuje, jednak po kilku sekundach wizja wyrównała się, a ktoś ryknął jak zarzynany zwierz. Jakieś dwa ciała szamotały się na ziemi. Półnagi nożownik i sylwetka w sczerniałej od opadu kamizelce taktycznej. Randall. Siedział okrakiem na dzikim i metodycznie okładał go pięścią w zbrojonej rękawicy, rechocząc przy tym jakby oglądał komedię w telewizji. Sztuczny, chrapliwy śmiech. Widok przesłaniały jego plecy, ale krzyk przechodzący pomału w charkot i rzężenie wystarczył by w wyobraźni zarysował się widok miażdżonej twarzy.

King zerwał się na nogi, nie patrzył na dzieło Fraya. Już dość się naoglądał krwawych strzępów. Gdzieś z tyłu dobiegło ich dalekie ujadanie. W oddali zamajaczyły sylwetki ludzi, a wokół nich kilka mniejszych, zwierzęcych. Kilka sekund później czarne punkciki wystrzeliły jak z procy i pognały skowycząc.

- Cholera… – Clyde gapił się przez sekundę na pędzące psy. Omiótł spojrzeniem okolicę w poszukiwaniu jakiekolwiek kryjówki, miejsca do obrony, czegokolwiek. Jedynym co wypatrzył był płytki rów ciągnący się w poprzek zarośli. – Ukryjcie się tam, szybko!

Naukowiec przypadł do jednego z drzew myśląc gorączkowo. Mina! Ustawią ją i… nie, mina została w plecaku Cygana. Odpiął pierwszą lepszą kieszeń torby. Granat dymny… linka… cholera. Punkciki na horyzoncie rosły w zastraszającym tempie. Mieli niewiele czasu. Wystrzelają kundle, to właśnie zrobią. King podniósł karabin do oka i nacisnął spust, ale odpowiedziało mu głuche kliknięcie. Koniec amunicji… Spanikowany wsunął rękę do kieszeni, ale tam nie było magazynka, tylko kilka naboi luzem. Ręka natrafiała też na plastyczny kształt i wiązkę kabli. Nauczyciel z niedowierzaniem wyciągnął kawał semtexu i przewody. Brakowało tylko detonatora. Clyde wcisnął w wybuchową mieszankę garść naboi i łusek, po czym odpiął zasłonę krótkofalówki, w której były całkiem sprawne baterie, dość by podać impuls do ładunku.

Z boku huknął karabin Ezechiela. Starzec leżąc na brzuchu, oparty o krawędź rowu ciął serią po nadbiegających kształtach. Kilka sylwetek padło, ale reszta wciąż gnała na ich pozycję. Spec umieścił ładunek w bezpiecznej odległości i zaczął się cofać rozpuszczając wiązkę kabli. Wszystko szło gładko, musiał schować się w rowie przed eksplozją. Psy były już dobrze widoczne, ale po drodze zmiecie je wybuch. Niestety znowu wszystko się zesrało.

Był może kilkanaście metrów od rowu, gdy w ziemię z impetem wbił się drzewiec. Potem drugi. Kątem oka dostrzegł kolejnych dzikusów, tym razem uzbrojonych w prymitywne oszczepy. Bardzo ostre, prymitywne oszczepy, do tego w rękach ludzi ciskających nimi od zawsze. King zaklął pod nosem, ale nie mógł teraz przerwać. Był za blisko ładunku, z tej odległości odłamki zrobią z niego sito. Kryjówka była na wyciągnięcie ręki…

Jak na zwolnionym filmie widział Marię machającą by się pospieszył. Psy ujadały dziko. Dzicy wzięli zamach miotając drzewce. King połączył kable z ładunkiem baterii.

 

Ostatnio edytowane przez Dziadek Zielarz : 16-06-2014 o 02:07.
Dziadek Zielarz jest offline