Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2014, 06:46   #81
Campo Viejo
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację





Arno biegł na Kitajców drąc się basem jak najgroźniej potrafił i tak też chcąc wyglądać. Stroił groźną minę strosząc włosi czub na głowie, gdy przebierał krótkimi, mocarnymi nogami wznosząc wysoko nad głową sigmarycki młot.

Kitajec zatrzymał się od razu, gdy tylko zobaczył szarżującego khazada. Niezwłocznie obrócił się na pięcie rzucając do ucieczki.Chyba tym przypieczętował swój los, bo pokazując plecy krasnoludowi, Arno ledwie trafił końcem obucha w lewą piętę wojownika, czując, że niechybnie nie zrobiłby mu krzywdy większej gdyby tamten nie serwował się ucieczką. Kitajec zawył i upadł w błoto. Kolejny cios Khazada ugrzęzły w miękkich gruncie wzniecając brud dookoła, bo wróg przeturlał się pod wóz nie wypuszczając z ręki miecza.

Jost z utrudnieniem cisnął z procy ołowiem i choć miał nadzieję na trafienie Kitajczyka okładającego Manfreda pięścią, to zdawał sobie sprawę, że jedną ręką to najlepiej wychodzi podcieranie rzyci. Pocisk świsnął i chyba sam Ranald zaniósł go do celu, bo trafiony w prawą nogę cudzoziemiec aż przyklęknął na nie. Rybaczy kalosz kopnął pochylonego napastnika prosto w szyję. Mężczyzna opadł pośladkami na ziemię. I on dobył miecza próbując wstać.

Bert zaś robił to co umiał najlepiej. Zdzierał gardło starając się nawet w krzyku zawrzeć pasję i melodyjność, jakby mogło mieć to lepsze efekt, lub z przyzwyczajenia.

- Raaatunku! Straż! – zamilkł na chwilę z trwogą.

Na wozie, z którego właśnie schodził wielki rybak, pod płachtą, co zsunęła się na ulicę, leżały nieruchome ciała. Zobaczył to również Jost. Czyjaś blada ręka zawisła bezwładnie ponad krawędzią pokładu wozu. Szeroko otwarte oczy młodego mężczyzny wpatrywały się nieruchome prosto w Schlachtera. Arno wzdrygnął się będąc najbliżej wehikułu. Nie trudno rozpoznać żyjącego od trupa. Zwalone na deskach ciała były pozbawione w członkach życia.

- Na Sigmara... – szepnął Winkel. – Straaaaaż! – krzyczał jeszcze głośniej.

Stukot ciężkichh butów i pobrzękiwanie zbroi stało się ledwie słyszalnym. Ktoś zbrojny nadbiegał z daleka w kierunku skrzyżowania będąc wciąż jeszcze niewidocznym dla obecnych na ulicy.
Schlachter niezgrabnie ładował drugą kulkę a Kitajec trafiony przez Arno wydostał się po drugiej strony wozu i kuśtykając uciekał mimo przetrąconej stopy imponująco szybko.

Tymczasem drugi z cudzoziemców, który wcześniej związał się rozmową z Bertem, podobnie jak jego kompan próbował zbiec w bezpieczniejszą dla siebie okolicę.
Manfred zatoczył się przy wozie i złapał za głowę jedną ręką, a drugą oparł o burtę. Brodacz miał na czole dużego guza i skrzep krwi.
Arno był najbliżej biegnącego cudzoziemca, który trzymał się dłonią za grdykę.
Uderzył na odlew. Młot trafił w plecy i zagłębił sie w ciele człowieka gruchocząc kości i grzęznąc między nimi a mięsem i mięśniami. Cudzoziemiec upadł na ulicę drgając konwulsyjnie.
Drugi Kitajczyk zniknął za rogiem biegnąc ulicą na północ od skrzyżowania.

- Ale mnie urządzili... – narzekał Mannfred niskim głosem. – Gdybyście nie wy... To by mnie niechybianie, jak tych... – popatrzył z niesmakiem i trwogą kilkanaście męskich trupów.

Rybak był wysokim, szerokim w barach, krótko ostrzyżonym facetem w skórzanej kapocie, rybackich butach i zalatywało od niego rybami. Tak samo jak Franc, obie poły płaszcza zdobiły dziesiątki różnorakich haczyków. Kilkudniowy, gęsty zarost był czarny choć głowa oprószona była pierwszą, wychodzącą siwizną. Manfred był szpakowaty.










W Żelaznej Koronie uratowany rybak z ulgą gasił poranienie i głód. Franc ożywiony szczerzył się czarno-żółtym uzębieniem, pełnym ubytków, w szerokim, szczerym uśmiechu.

Przygoda w dystrykcie magazynowym skończyła się szybko i szczęśliwie dla zaginionego jegomościa. Nim Chłopcy z Biberhof zdążyli dorwać cudzoziemca, a dokładniej jednego z nich, gdyż drugi gryzł już błoto, straż miejska aresztowała Kitajczyka. Jako, że Worlitzcy stróże prawa o dziwo byli człekami sumiennie wypełniającymi swe zawody; nie jak w większych miastach Imperium; i spośród mieszkańców miasteczka sie wywodzili, to wysłuchawszy zeznań znajomego im Manfreda, nie robi problemów i nie ciągali Stirlandczyków po lochach do wyjaśnienia.

Teraz rybak wciąż nie mogąc zrozumieć dlaczego właśnie jego upodobali sobie skośnoocy, gromkim głosem, zamawiał piwo swoim wybawcom, wielce rad, że uszedł z życiem. Nie trzeba było długo czekać, nim rybak zszedł na jak sie okazało, ulubioną jego opowieść. Po minach karczmarza, sąsiadów przy stoliku obok i nawet samego Franca, wszyscy tutejsi, znający Manfreda, słyszeli też i umieli na pamięć jego wielką historię z przeszłości.

- Wiele lat temu, kiedym młody był, jak wy świnki moje kochane – wzniósł kielich do góry w toście do Chłopców z Biberhof. – razem z tatkiem mym łowiliśmy w naszym ulubionym miejscu przy Tronie Mannana.

Widząc zaciekawione spojrzenie zwłaszcza Winkela, który zawsze do intrygujących szczegółów tudzież lokalnych legend miał dobre ucho, Manfred wszedł w dygresję.

- To posąg boga. Mannan siedzi na morskim tronie pośrodku Reiku. – wyjaśnił oczywistość. – Rybki tam biorą przednio, zwłaszcza nagłady. Słonko już zachodziło, zbieraliśmy się do domu, kiedy nagle, bez żadnego ostrzeżenia, rzeka czarna się zrobiła jak smoła. W życiuśmy nie widzieli niczego takiego! I wtedy, nagle, wieki, ogromny, do ryby podobny behemot wynurzył się z głlębin! Był przeogromny, szaroczarny

Potwór miał zęby jak u rekina, tylko dziesięć razy większe i ostre jak brzytwy! Behemot cielskiem uderzył o bok łodzi mało nie wywracając łajby. Trzeci na statku, to jest po tatku mymi i po mnie, Svein, uczciwy Averlander, wypadł za burtę i spienioną wodę. Załoga próbowała go ratować, ale gdzie tam... Już nie wypłynął a Bestia zniknęła pod gęstą wodą. Rzeka tak gęsta była, że łódź nasza w miejscu stała niezdolna do ruchu. – otarł pot z czoła i ciągnął emocjonalnie przeżywając wspomnienia. – Nagle behemot zaatakował po raz drugi. Wyskoczył z rzeki i cielskiem runął na dziob statku zanurzać go pod wodę. Rufa uniosła się do góry. Ja... złapałem się głównego masztu ściskając go rozpaczliwie jak nogi samego Mannana… Ojciec mój jednak upadł na plecy i zjechał po śliskim pokładzie wprost ku bestii... Walczył z potworem gołymi ręcami. Wymierzał solidne ciosy i kopaniami, nożem orał jej cielsko lecz to wszystko nawet zadrapania większego nie zrobiło na twardych niczym żelazo łuskach potwora..... Behemot obrócił łeb i kłapnął paszczą chwytając tato w pół wielkimi zębiszczami... Przegryzł tatko na połowę a on wcale małym był człekiem!

Pamiętam te oczy. Czarne jak najmroczniejsza noc bez gwiazd, obróciły sie na mnie. Ociekające juchą zęby kłapnęły w oczekiwaniu. Wtedym zobaczył pochodnię, co płonęła mając wskazywać nam w ciemnościach drogę do domu... Nie namyślając się wiele, rzuciłem się ku niej i cisnąłem w potwora. Ku memu zdziwieniu stwór zawył srogo długim, głośnym skrzekiem i rzucił się w fale. Nie pamiętam wiele z tego co sie potem działo i jak długom i jakem w ogóle do domu wrócił, ale stwór nie atakował już. Przepadł, bo go chyba przestraszył. – pokiwał głową.

Do karczmy wszedł Eryk. Widząc przyjaciół zatrzymał się na chwilę, lecz nie podszedł do stołu. Jedynie uniesioną ręka pozdrowienia i uśmiechem, krzywym w oczach obcych, lecz szczerym dla nich, zaakcentował iż dostrzegł ich obecność w tłumie gości, po czym schodami wszedł na górę sprężystym krokiem.










Eryk Bauer z Biberhof pojawił się po kwadransie w ubraniu podróżnym i plecakiem przerzuconym przez ramię.
Na zdziwione spojrzenia ziomków z sioła odpowiedział uprzedzając pytania wszystkich.

- Koniec nadszedł wspólnego szlaku dla nas bracia. – powiedział głośno, choć ani wesoło, ani smutno, to mimo wszystko jakoś tak uroczyście, co do wiecznie sprawiającego wrażenie kpiarza, pasowało potęgując wrażenie czegoś doniosłego, ważnego, co udziałem się stało Bauera.

Manfred, który ani nie znał, ani nie słyszał nic o Eryku, lecz po minach reszty widząc, że to przyjaciel ich bliski, rybak wzniósł dzban piwa.

- Napij sie na pożegnanie! Na drogę!

- Dziękuję. Nie piję do odwołania. – powiedział dumnie. – Kochani. – zwrócił sie do wszystkich. – Za głosem Sigmara idę. Powołanie obudził w mej duszy i głos jego słyszę wezwania do służby. Jak Młotodzierżca da, to się spotkamy jeszcze. Wszak niezbadane są ścieżki przeznaczenia. Zostańcie w zdrowiu chłopaki. - szeroko otwartymi ramionami szczerze uściskać chciał każdego z osobna.





 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 15-06-2014 o 06:50.
Campo Viejo jest offline