Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2014, 20:02   #2
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Max Gibson




Śnieg. Znów padał. Padał jeszcze w nocy, kiedy przestał nie wiadomo. Przynajmniej nie wiedział tego Max ani jego kumpel Rob. Wydawało im się, że ledwo co się spotkali. Delikatny poszum w głowie wciąż był wyrazem tego radosnego spotkania. Tak samo jak przyschnięte do podniebienia języki. Oj, tak, na pewno radość ze spotkania była wielka i szczera i dali to odczuć reszcie świata. W tym wypadku jego niewielkiej części jaka było to zdemolowane podczas wojny a zamieszkałe obecnie w niewielkiej części miasteczko przycupnięte nad brzegiem jeziora.

Tak dokładniej to własciwie dali to odczuć innym gościom “Wesołego Łosia” oraz być może mieszkańcom okolicznych domów gdu brnąc przez snieg wracali do wynajętego lokum. Teraz pokonywali tę samą drogę tylko w dzień, wolniej, mniej raźno i zdecydowanie ciszej no i w odwrotną stronę oczywiście. Ciało domagało się uzupełnienia płynów dla odzyskania równowagi a i żołądek też przypominał o swoim istnieniu. Max był świadom, że zapłacił za pokój do dzisiaj więc przed wieczorem albo znów by musiał zabulić co nieco albo się wynieść. Pokój drogi nie był. Co innego drewno do pokojowego kominka. Jak tak dalej pójdzie to spłuka się w tej dziurze jeśli czegoś nie wymyśli…

- Max! Zobacz! Jest tutaj… Mówilem ci, że duży jest… - Rob złapał go za ramię i wskazał na śnieg. Faktycznie na nim było odciśniete mnóstwo śladów butów ale dało się dostrzec i specyficzne, nietypowe ślady dużych, szponiastych łap. Jak od jakiejś wielkiej kury albo jaszczurki. Ślady byłu już zdrowo zadeptane przez inne i zostało ich tylko kilka. W końću byli na głównej ulicy tej dziury i przed zdaje się “głównym miejscem odwiedzin wycieczek w ich programie” jak to się kiedyś mówiło. No i wyglądało na to, że stworzenie które je zostawiło chyba kręciło się obok tego lokalu a moze nawet i było w środku.

Rob splunął na śnieg i wydobył kolejnego papierosa. Wpatrując się w drzwi wejściowe spokojnie go zapalił. Następnie równie beznamiętnie przekierował swoje spojrznie na towarzysza. - No to co Młody? Co proponujesz? - spytał uśmiechając się półgębkiem.



John Doe



Śnieg. Z każdym dniem go więcej i więcej. Jakby ten kto tym sterował uparł się by kazdego dnia czy nocy sypnąć choć trochę. Choć póki się było w środku, w cieple, świetle było całkiem przyzwoicie a czasem nawet całkiem przyjemnie.

Miał tu spotkanie. No a przynajmniej gdzieś tu. Tak dokładnie jeszcze nie wiedział ani gdzie ani kiedy. Ale wiedział, że się dowie. To tylko kwestia czasu. Teraz siedział w tym całkiem suchym i przyjemnym cieple i popijał jakieś miejscowe piwo. Skończył już posiłek to i pić się po nim chciało. Spokojnie sącząc piwko mógł poobserwować innych gości. Przegląd był krótki bo o tej porze dnia i roku bar świecił pustkami. Większąść albo opuściła go z rana albo wróci popołudniu czy wieczorem. Obecnie było mało intersujące towarzystwo. Trochę inaczej rzecz miała się z ich zachowaniem. Bo John znał się na ludziach. I ich zachowaniach.

Barman na ten przykład przejawiał trochę zdawał się czymś zaabsorbowany. Wykonywał swoją pracę machinalnie myśląc zapewne o czymś innym. Przy barze siedział jakiś koleś ale był tyłem. Ten również był zamyślony choć widać było, że właśnie używa do czegoś swojej łepetyny. Akurat ten mężczyzna wzbudzał ciekawość obserwatora. Informacje jakie zebrał do tej pory mówiły mu, że może wiedzieć coś interesującego o poszukiwanym. Jego uwagę zwrócili dwaj kolesie na zewnątrz których widział przez okno. Sprawiali wrażenie twardzieli z południa. Ale tu w tej dziurze jak ktoś nie był stąd to i tak był z południa. Ci dwaj rozmawiali o czymś a może o kimś kto chyba był w barze. W końcu jeden z nich zapytał drugiego o coś i spojrzał wyczekująco.

Usłyszał odgłos kroków i spojrzał na nadchodzącego. Nadchodzącą właściwie. Kelnereczka zaś, całkiem niezła sztuka, zupełnie nie pasująca do tej dziury, szła właśnie w kierunku John’a całkiem fachowo kręcąc bioderkami przy okazji. Po niej widział, że się spieszy i że też jest zainteresowana tym facetem przy barze ale w zupełnie innym sensie. To pewnie by wrócić do baru i z nim pogadać tak się śpieszyła. Choć jak już się zatrzymała przy nim i posłała mu całkiem sympatyczny uśmiech to wiedział, że raczej szczery. Najwyraźniej nie miała z nim jakichś negatywnych skojarzeń.

- Zamawia pan jeszcze coś? - spytała zbierając naczynia i zostawiając tylko trzymane przez niego piwo.



Scott Sanders



Śnieg. Śnieg okazał się tym razem jego sprzymierzeńcem. Co prawda spowalniał go i utrudniał marsz a także warunki bytowe ale poszukwani przez niego mężczyźni zostawiali ślad. Jeśli nawet śnieg je zasypał to wystarczyło iść wzdłuż drogi by znów się na nie natknąć prędzej czy później. W ten sposób dotarł do osady jaką miejscowi nazywali Cheb. Przedwojenne miasteczko zamieszkałe w niewielkiej części. Jedną z enklaw była zamieszkała przez Czerwonoskórych. Tam własnie skierowała się grupka za która podążał.

Podążył za nimi. Udało mu się porozmawiać ze strażnikami przy wejściu. Wcale nie zaprzeczali ani nie ukrywali faktu, że ich “bracia” wrócili do domu kilka godzin temu. Nawet to, że jakiś mężczyzna o migdałowych oczach był z nimi się zgadzało. Ale spotkać się z nimi nie mogł. Nie dzisiaj. Wedle tradycji myśliwi wracający po tak długiej podróży musieli się oczyścić i nie mogli się kontaktować z nikim z zewnątrz. Jeśli chciał z nimi porozmawiać niech przyjdzie jutro. Jeden się nawet spytał czy przypadkiem nie chce się wymienić na broń. Ale stary Wichester, może i westernowy klasyk i broń którą zdobyto Dziki Zachód no ale za jego karabinek...

No i tyle. Teraz drałował znowu przez śnieg. Mógł wynająć jakiś pokój w mieście lub rozbić się gdzieś w ruinach. Mógł jeszcze… rozmyślania nad swoimi opcjami przerwał mu skowyt psów. Instynktownie rozpoznawał psy na łowach. Czy były z łowczym czy operowały samodzielnie nie miał pojęcia. Trochę jednak dziwne było, że polowanie odbywa się tak blisko ludzkich siedzib. Mgła tłumiła i widoczność i dźwięki ale wydawało mu się, że to gdzieś od północy na pograniczu ruin. Mijał tę okolicę wracając od Czerwonoskówych i raczej nie sprawiała wrażenie zamieszkałej.



David “Fury” Jackson



Śnieg. Cholerny śnieg! Jak się ciężko przez niego szło! A mógł jechać… I jechał… No i prawie dojechał na miejsce. Jego łazik radził sobie całkiem nieźle tak i z piachem czy błotem jak i ostatnio z ich śnieznymi domieszkami czy wreszcie z samym śniegiem. A tu o!

Już wjeżdżał w pierwsze opuszczone raczej przedmieścia tej dziury gdzie planował się zatrzymać na dłużej a tu o! Klasyczna pułapka. Przewężenie między wrakami i zaraz po tym pod górkę. Musiał zwolnić. Mijał setki takich miejsc na drodze i nic. A tu go trafiło u samego celu…

Jeden duży pick up z kilkoma ludźmi wyjechał mu przed nim tarasując drogę. Drugi jakiś jeepowaty za nim odcinając ją. Po bokach pojawiło się kilku ludzi z bronią wycelowaną w niego. Dzięki swoim neogocjacyjnym talentom udało mu się wytargować tyle, że pozwolili mu zabrać plecak, zatrzymać broń no i nie zarobił kulki ani nawet strzała w twarz. Można by rzec, że napad i rabunek odbyły się wręcz w dżentelmeńskich warunkach. Cholera był prawie pewny, że to zdaje się ktoś od Sand Runnersów z Detroit..

Ostatnie kilometry już wśród ruin musiał już przeczłapać pieszo. Myśl, że podobną trasę przebył by przed chwilą straconą bryką w może kwadrans, może pół godziny była irytująca. A tak to musiał brnąć z buta przez ten śnieg. Początkowo mijał tylko opuszczone lub wyglądające na opuszczone budynki. Nawet śladów na śniegu było niewiele. W miarę jednak jak zbliżał się do centrum tego “miasta” i jednego i drugiego było więcej. W końcu będzie mógł wejść do knajpy i ogrzać się bo akurat ani marsz ani jazda łazikiem temu nie sprzyjały. No i zjeść coś. I w cieple pomyśleć co z tym wszystkim zrobić...



Nicolette “Nico” DuClare



Śnieg. Śnieg mógł być dobry albo zły. Zależy jak kto umiał go wykorzystać. Jak z każdym terenem. Ona to umiała. Niestety tym razem trafiła na przeciwnika który umiał to także. Nie mieli ze sobą stałego kontaktu. Teren temu nie sprzyjał. Ciemność w nocy, mgła o poranku, padający deszczośnieg, lub śnieg no i las. Ale wiedziała, że są gdzieś w pobliżu. I mimo, że używała wszystkich swoich sztuczek co najwyżej mogła zyskać na czasie. Brakowało jej przełomu by się urwać pogoni.

Za każdym razem gdy udało jej się odzyskać trochę czasu i odległości musiała odpocząć. Wówczas nieubłagany wróg nadrabiał straty. Miał przewagę liczebną i wprost nieludzką wytrzymałość. Zresztą rzadko ktoś z ludzi zaliczał go jeszcze do gatunku ludzkiego a na pewno nie ona. Wróg chyba zresztą sam z siebie też nie. Oba gatunki nienawidziły się szczerze, zwłaszcza tu na Północy, i zwłaszcza zimą. Teraz była tu ze swym przeciwnikiem na północy i była zima. A upór wroga by ją dorwać mówił jej o sile jego nienawiści albo głodzie.

Początkowo był pat. Obie strony były w ruchu. Ona wybierała trasę a więc i teren. Ale była słabsza fizycznie i w perspektywie kilkudniowej pogoni zaczynała już słabnąć. Ale wreszcie była szansa na przełom. Wyszła z lasu i nagle się okazło, że stoi przed jakimiś ruinami miasteczka. Niskie zasnieżone raczej drewniano - parterowe budynki w stylu typowego przedmieścia. Ale lepsze niż las. Do tego to było to miejsce do którego zmierzała, osada Cheb. Gdzieś tam powinni być ludzie. Musiała tylko tam sie dostać i przetrwać ten ostatni kawałek. Ale Wojownicy Lodu byli jeszcze bliżej… I sądząc po ujadaniu właśnie spuścili psy…



Bosede “Baba” Kafu


Śnieg. Śnieg zdecydowanie nie przypadł do gustu byłemu gladiatorowi. To była jego pierwsza zima ze śniegiem… A przynajmniej pierwsza jaką pamiętał… No i ten śnieg… Jak cholernie utrudniał mu robotę! Idiotycznie i strasznie głośni skrzypiał co cholernie utrudniało podejście kogokolwiek. No i zostawiał te głupie ślady po których półślepy pijak mógłby trafić gdzie chciał. Zwłaszcza jak ktoś zostawiał mało standardowe ślady… Z drugiej strony jednak to samo działało i w drugą stronę… Tyle, że Bosede a dla przyjaciół Baby, niewiele to pocieszało. Raczej ciężko było znaleźć kogoś kto byłby na tyle odważny czy głupi by się próbował podkraść do niego i to raczej on podążał tropem innych a nie na odwrót. Tak, z tego względu zima i ten jej snieg zdecydowanie nie były fajne…

Na razie jednak maszerował raźno przez ten zimny niebieski puch czując jak się ugina pod jego stopami. Wracał właśnie od miejscowego kowala. Odebrał miecz jaki zamówił kilka tygodni temu. Sprawdził go na miejscu iii… był taki sobie. Nie najgorszy, nie najlepszy ot średniak. Przynajmniej kowal zrobił rękojeść odpowiednią na tyle, że Baba mógł ją swobodnie złapać. Choć uczciwie mu przyznał, przed robotą, że mieczy to zazwyczaj nie robi. Owszem podkowy, narzędzia, ostrzenie noży czy same noże albo groty ok. Ale nie miecze. Jakby jednak nie patrzyć Baba był teraz właścicielem miecza i umiał go użyć. Jak zreztą większość istniejącej broni białej.

Nagle do wyczulone zmysły nie tylko gladiatora ale i zwiadowcy ostrzegły go… No jeszcze nie wiedział przed czym. Rozejrzał się i zlokalizował przyczynę. Z jednego z domów wyszła osoba, po sylwetce poznał, ze to kobieta, szczupła, bez widocznej broni… I jak tak wyszła i spojrzała na niego to najwyraźniej stanęła “jak wryta” a przynajmniej nie wykonywała zadnego widocznego ruchu. Owszem Baba na pewno rzucał się w oczy ale bywał już w tej osadzie kilka czy klikanascie razy i miał wrażenie, że w miejscowych nadal wzbudzał lęk i nieufność, nadal czasem ktoś nerwowo no jego widok kładł ręke na kolbie broni czy rękojeśc noża no ale ten pierwszy szok już raczej minął. Więc zachowanie dziewczyny było raczej nietypowe. Zwłaszcza jak po kilku oddechach chyba wyrwała się ze stuporu bo bez słowa zaczęła uciekać najwyraźniej próbując zniknąć mu z oczu w uliczkach poza główną ulica osady którą szedł.



Clint Westrock



Śnieg. Był zimny i mokry i było go od cholery. I nie wyglądał na taki co miałby za chwilę stopnieć. Kompletnie inaczej niż na południu. Ale śnieg sam w sobie nie interesował zbytnio Clint’a. Clint miał inny cel. Ścigał swój cel już całkiem długo. Wreszcie już go prawie miał. Wcześniej spóźnił się o parę godzin i tylo dowiedział się, że przybysz o którego wypytywał udał się na pobliską wyspę.

Clint też więc miał zamiar udać się na nią. Szedł właśnie przez ruiny gdy z przeciwka zauważył idącego mężczyznę. Szedł z jakąś dziewczyną i chyba kłócili się i to ostro. Dlatego nie zwracali na niego uwagi. Oboje mieli podejrzane czarne skórzane kurtki jakże typowe dla gangerów wszelakiej maści. On miał czarne krótkie włosy a ona była brunetką. Tak się obnosili ze wszelaką anarchią czy czymś na podobę a jak co to te skórzane kurtki nosili niczym jakiś dobrowolny uniform ot w wielu wariantach i wariacjach.

Clint nie spotkał nigdy swojego celu ale mimo to wiedział czego się spodziewać. Powinien mieć właśnie skórzaną, gangerową kurtałkę z wyćwiekowanymi plecami. Niestety ten z przodu był frontem do niego więc chwilowo nie mógł go zidentyfikować czy należy do tego samego gangu co zbieg. Byli jednak na opuszczonych, północnej częsci tego miasteczka tuż przy wybrzeżu. Clint samego brzegu jeszcze nie widział ale już widział płastką, pustkę oblodzonego jeziora. Tamten mógł więc wracać tylko z wybrzeża albo i dalej. Dalej jak zdązył się dowiedzieć był tylko śniegi i lód, może jeszcze nie zamarznięta lodowata czerń wody. I tak wiele mil aż do kanadyjskiego brzegu po północnej stronie jeziora. No ale była też i Wyspa zaledwie kilka kilometrów dalej.

Tamtych było dwoje a on był sam. Jednak nie spodziewali się kłopotów jak było widać. No ale w końcu tamten pewnie nie wiedział o jego istnieniu a przynajmniej nie wiedział, że Clint go ściga. Nie powinien przynajmniej bo skąd? To Clint jechał za nim a nie na odwrót. Byli raczej w pustej części przedwojennego miasta to na dobre czy na złe raczej nikt więcej nie powinien się tu przypętać.



Yelena z Detroit



Śnieg. Taki brudnawy i rozdeptany, przesypany piaskiem i popiołem, trochę zawilgocony na wierzchu. Generalnie wyglądał zniechęcajaco i zmieniał się w zbryloną szarawą breję o lekko twardawej powierzchni. Przynajmniej tak było w tym “mieście” a własciwie zamieszkałym centrum. Co innego na peryferiach. Tu śniegu w swojej dziewiczej formie zachowało się dużo więcej. Oznaczało, to jednak, że jest się poza centrum czyli poza obszarem dominacji ludzkiej cywilizacji. Yelene była własnie na takim obszarze. Myśli o śniegu pomagały jej odepchnąć trudną decyzję. Wejść czy nie wejść? A jak wejść to co dalej?

Popatrzyła na ruderę przed sobą. Taki jakiś drewniany domek ze spadzistym dachem. Wszystko obecnie oczywiście pokryte tym cholernym śniegiem. Tam gdzie go nie było widać było odłażącą od drewna farbę. Razem z większością okien zabitych dyktą i dechami nie sprawiało zachęcającego wrażenia. Tak samo jak brak jakichkolwiek śladó odgraniania śniegu co już było dziwne bo wszyscy w mieście to roblili. Co chwila można było spotkać kogos kto szedł go szuflować, szuflował albo własnie skończył. A tu nic. Tylko wydeptana ścieżka w śniegu świadcząca, że ktos tu jednak mieszka i jednak wychodzi na zewnątrz. Całość można było podsumować jednym słowem: melina.

Dotarła tu zaledwie dwa dni wcześniej. Łosiu był tak miły, że ją podrzucił. Twierdził, że przyda mu się pwyrwać za miasto. Aura jednak niezbyt sprzyjała motocyklistom i wrócił na drugi dzień. Ponadto nie było się co dziwić, że ta dziura niezbyt przypadła do gustu urodzonemu Huronowi. Poza tym w przeciwieństwie do niej nie miał tu żadnego interesu by tu się kręcić a nie chciał utknąć tu na całą zimę. Więc została sama.

Od tej pory dowiedziała się dwie wiadomości. Pierwsza była zaskakująco dobra. Okazało się, że Mishka o dziwo i wyjątkowo miała rację i faktycznie z tą bazą czy koszarami na wyspie to prawda. Co więcej była tam teraz jakaś ekpia cwaniaków i Kozaków co się tam niedawno rozplantowała. I co najlepsze szukali ludzi! Na jakich warunkach i po co to miejscowi szczerze mówiąc nie byli pewni ale szukali. To, że byli tam ludzie i to tacy co sobie jakoś umieli ułozyć poprawne relacje z miejscowymi było całkiem dobrą informacją. W końcu skoro byli tam ludzie i mieszkali i w ogóle oznaczało, że nie ma tam tego całego tałatajstwa co się potrafi w takich miejscach zalęgnąć. Niestety samotna podróż przez zamarznięte czy raczej zamarzające jezioro nie wyglądała zachęcająco. Ale Wyspiarze bywali co pare dni w mieście by wymienić się na to czy owo. Już parę dni ich nie było więc można się było spodziewać ich lada dzień. Wczoraj nie to może dziś, może jutro…

Druga informacja była jakby radosna ale już mniej. Owszem, ludzie kojarzyli jej młodszą siostrę ale nie bardzo wiedzieli gdzie jest poza tym, że jest gdzieś w mieście. Całkiem często natrafiała na współczujące spojrzenie gdy mówiła im, że jest siostrą i czyją siostrą. Zdaje się, że Mishka trafiła w nieciekawe towarzystwo. Znowu…

W końcu jednak dostała konkret. Adres jakiejś meliny gdzie bywali “tacy jak ona”. Teraz stała na zaśnieżonej ulicy, wśród niewielu przechodniów i musiała stwierdzić, że ta melina faktycznie wygląda jak melina. To, że ktos tam był i mieszkał potwierdzał tylko słaby dym unoszący się z komina.



Diemientii Bruszczenko i Sergiej Kurczenko



Śnieg. To wszystko przez śnieg. I lód. Właściwie to przez lód. Chociaż oni pochodzili z kraju który był wręcz synonimem wszelakiej zimy, śniegu i lodu więc… To musiał być kapitalistyczny śnieg i faszystowski lód! No bo jakżeby inaczej? Z uświadomionym socjalistycznie lodem na pewno by sobie poradzili! A tak… Na pewno jakiś kapitalistyczny spisek na miłujących pokój przedstawicieli klasy robotniczo - chłopskiej! No bo jakże by inaczej? Kto inny by tak nawrzucał takich kamulców tuż przy brzegu? Perfidia imperialistó była tak wielka, że jeden z tych zatopionych kamulców przebił burtę ich dzielnego okręciku, kwiatu socjalistycznej myśli technicznej i to dokładnie w miejscu które niedawni naprawili! Co za perfidia! Perwersja normalnie! Ale czego po tych zgniłych kapitalistach można się spodziewać innego?

Oczywiście spracowanymi rękami i zgodnie z duchem marksizmu - leninizmu pokonali tę przeszkodę. Niestety zajęło im to cenne 24 h. W międzyczasie sytuacja zmieniła się diametralnie. Owszem stateczek był cały ale otoczony przez lód i w nim uwięziony. Obecnie więc utknęli w zamarzającym jeziorze przy brzegu jakiegoś cypla albo wyspy. Nie byli pewni bo wcześniej nie zdążyli go opłynąć. Lód jeszcze nie sprawiał wrażenia zbyt grubego czy mocnego i pewnie dałoby radę wyzwolić się z niego ale by przebić kanał do sektora wolnego od lodu to był zdecydowanie tytaniczny wysiłek jak na ich dwóch. I to zakładając, że lód ani by się nie pogrubił ani nie “uciekł” powiększajac się na kolejne obszary jeziora. A o ile załoganci znali się na zimie to szanse na to były marne.

Mimo, że byli niedaleko brzegu i on sam wygladał raczej bezludnie, ot kawałek plaży dalej chyba jakaś polna droga i las. Tak chyba było bo co dokładnie było pod sniegiem można było tylko zgadywać. Jednak po drugiej stronie widać było jakieś ruiny. To znaczy nie teraz bo mgła zasłaniała ale wczoraj widzieli jakieś. I jakas odległa ruchoma sylwetka od czasu do czasu migająca to tu to tam w ich okolicach mówiła im, że są to raczej zamieszkałe ruiny.



Will z Vegas



Śnieg. To był problem i to spory. Will miał niezła rozkminę. Zima ponoć miała zacząć się na dobre. Już teraz było zimniej niż kiedykolwiek pamiętał. Na pustyni owszem noce są chłodne no ale nie tak jak tu i teraz! Póki siedział pod ziemią nie było tak źle. Właściwie to było całkiem znośnie odkąd oczyścili bunkier z tego całego cholerstwa co tam mieszkało wcześniej. A jak już wspólnym wysiłkiem udało się przywrócić parę sektorów do życia no to ludzie! Żyć nie umierać. Światło, zimna i ciepła woda w kranie, prysznic, działające kible zamiast wiadra, tv, komputery, ładowarki, muza… Normalnie jak w Vegas! Tylko własnie jak na zewnątrz się wychodziło to nie było jak w Vegas…

Jednak nie było tak różowo. Wciąż mieli tyle roboty, że nie było kiedy odsapnąć. Całe zaopatrzenie grupy spadło na jego barki. No i ramiona Baby oczywiście. Z reszty ktoś czasem im towarzyszył, zwłaszcza na początku gdy wszyscy dochodzili do sił po zdobyciu bunkra i wyleczeniu się z zarazy no ale potem… Potem Barney wszystkich zagnał w taki młyn, że nie było kiedy wypuszczać się do tej osady. A z jednej strony autochtoni jakoś nie rwali się by coś im zrobić złego a Barney nie chciał “tracić ludzi” oderwanych od pracy. Więc ostatnio po wyprawy aprowizacyjno - handlowe wypuszczali się we dwóch z Babą.

Jeszcze jak byli ostatnim razem to udało im się przepłynąć łódką. Obecnie zaś musieli sklecić cos w stylu sanek które Baba ciągnął. Niestety w pewnym miejscu lód się pod nim zarwał i olbrzym wpadł do wody. Dała znać jednak mordercza odporność giganta i nie dość, że prawie sam się wydostał na skraj lodu to po chwili znów ciągnął te swoje sanki z bajerami na wymianę. Tym razem się udało jednak jak będzie następnym? W końću to mogły wpaść same sanki albo i co gorsza sam Will. A on z takiej kapieli już wcale nie musiał wyjść bez szwanku jak jego większy kolega. Jeśli lód złapie mocniej będa mogli chodzić bez obaw. Ale na razie jezioro zamarzało powoli. Żywa woda opornie poddawała się technieniu zimy. Jak tak dalej pójdzie to te wyprawy mogą stać pod znakiem zapytania póki lód nie stężeje. A z zapasami, zwłaszcza prowiantu, nie było wesoło. Teraz był tu i mógł wymienić się na coś więcej ale nie był na to przygotowany. Miał tylko mniej więcej standard w gamblach. Trzeba było coś wymyslić a już zostało tylko parę godzin dnia.

- Cześć Will. Jak interesy? - usłyszał za sobą młody, dziewczęcy głos. Pytanie było w wyraźnie zalotnym odcieniu. Odwrócił się. Marla. Kelnerka. Zadziwiająco ładna jak na tą dziurę. Navet w kasynie w Vegas zwracałaby na siebie uwagę a co dopiero tutaj. Podeszła i stanęła obok niego przy barze i przejechała palcem po jego dłoni. - To co? Zwiedzimy sobie pięterko jak ostatnim razem? Zaraz mam przerwę. - rzekła powabnym kuszącym głosem. Przypomniał sobie jak to “zwiedzali pięterko” ostatnim razem. Samo pieterko jak to pięterko… No ale przewodniczka…

Na dany przez barmana znak kiwnęła mu głową i skrzywiła się lekko. - Słuchaj, muszę jeszcze obsłużyć tamtego faceta w rogu i potem mam już wolne. - rzekła lekko dotykając jeszcze jego ramienia i ruszyła w stronę wspomnianego klienta. Will rzucił na niego okiem i stwierdził, że do niskich nie należy, do najmłodszych też nie i że wcześniej go chyba nie widział.



Vince Pietrow



Dzień zaczął się jak zwykle ostatnio. Barney zebrał ich wszystkim i każdemu przydzielił zadania. Był to mniej więcej wyśrodkownie pomiędzy możliwościami każdego z nich a potrzebami tego miejsca. Jedynie Will i Baba ruszyli na powierzchnię by przywieść kolejną porcję zapasów głównie żywności. Przynajmniej mogli sobie odetchnąć świeżym powietrzem. Z drugiej strony nieźle im pewnie przymrozi dupy tam na powierzchni. Z każdym tygodniem było chłodniej i choć czasem słupek rtęci zatrzymywał się czy nawet podnosił to generalnie tendencja była spadkowa.

Tym razem było inaczej. Ledwo dwie godziny po opuszczeniu bunkra przez handlarzy Barney wezwał ich ponownie. Od razu było więc wiadomo, że stało się coś nieprzewidzianego czyli pewnie nic dobrego.

-Dobrze, zebrałem was tu by… hm… przepraszam na chwilę… - zaczął ale zdegustowany spojrzał na drzwi i podszedł do nich.
- Mario? Przestań na chwilę odkurzać bo musimy porozmawiać dobrze? - rzucił do kobiety odkurzającej coś w innym pomieszczeniu.
-Ojej, przepraszam pana. Ale ten odkurzacz.. On jest taki dobry! Pan panie Barney nawet odkurzacz naprawić potrafi? - w głosie kobiety dał się słyszeć zachwyt.
-Coo?! Jak to “nawet odkurzacz”?! - akurat w głosie naukowca dał się dla odmiany słyszeć zaskoczenie i irytację. No ale przy jego umiejętnościach to faktycznie była obelga choć zapewne nieświadoma.
- Barney, daj spokój. Mów co masz do powiedzenia bo na mnie kuchnia czeka a kuchnia nie lubi jak się na nią czeka. - przerwał mu rodzący się spór Chomik. Chomik miał w grupie na tyle silny autorytet po jego sławnej prawie samobójczej akcji z wysadzeniem gniazda, że kazdy słuchał go gdy mówił.
- No dobra… - mruknął Barney wracając na miejsce. - No ale odkurzacz nawet… No słyszeliście to? No po tym wszystkim… Nawet odkurzacz… - z niedowierzaniem kręcił głową. Świat schodził na psy jeśli tacy łebscy kolesie jak on musieli naprawiać odkurzacze. Otrząsnął się jednak i przeszedł do sedna.

- No dobrze panowie. Sytuacja wygląda następująco… - zaczął przedstawiać jakieś plansze i wykresy, czasem prosił o potwierdzenie Stripera co ten potwierdzał i szczerze mówiąc sytuacja wyglądała naprawdę zaskakująco. Wedle słów ich speców ktoś z wyspy regularnie nadawał sygnał gdzieś - tam. Transmisja była krótka. Albo więc było to coś w rodzaju lokalizatora albo skondensowane wojskową technologią dane. Barney wraz ze Striperem przeprowadzili śledztwo w tej sprawie. Bunkier był zbyt dobrze izolowany by dało się taki sygnał wysłac spod ziemi więc ktoś musiał być na powierzchni by go wysyłać. Gdy po kolei ustawiali grafiki prac mogli po kolei zacieśniać krąg podejrzanych. Ostatecznie zostało dwóch: Will i Baba. Sygnały zawsze wychodziły gdy któryś z nich był na powierzchni. Dlatego zebranie odbywało się teraz gdy ich nie było. Od technicznej strony zagadnienia to było tyle. Co dalej z tym zrobić to własnie mieli ustalić na tym zebraniu.

Po chwili ciszy gdy było wiadomo, że skończył podniosła się wrzawa i każdy chciał coś powiedzieć albo sie spytać. Barney popatrzył wprost na Vince'a ze swego minipodium i spytał. - No Vince? Jak widzisz mamy remis a postanowić coś musimy. Co ty o tym wszystkim sądzisz? - słysząc pytanie naukowca reszta też przestała się zarzucać argumentami i kontrargumentami i spojrzała na niego wyczekująco.
 
Pipboy79 jest offline