Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-06-2014, 21:08   #97
merill
 
merill's Avatar
 
Reputacja: 1 merill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputacjęmerill ma wspaniałą reputację
Cały zdrętwiał przez chwilę, szłysząc zbliżające się z dołu głosy. Cicho, uważając by chrzęstem rozbitego szkła, nie zaalarmować zbliżających się, zbliżył się do drzwi prowadzących do foyer. Ostrożnie wyjrzał przez pusty otwór i nie widząc nikogo wykrzyknął: - Stójcie!!! Kto idzie?

Nie doczekał się odpowiedzi, w zamian usłyszał kilka zduszonych okrzyków i coś z brzękiem wypadło z klatki schodowej wprost pod jego nogi. Prowizoryczny szrapnel, syczał i dymił. Lynx zadziałał prawie, że instynktownie. Brzęk zawleczki wyciąganej z zaczepu granatu, znalezionego wcześniej przy cyborgu i dziwny, owalny kształt pofrunął w otwór drzwi prowadzących na klatkę schodową. Sam rzucił się za osłonę.

Pod stopami poczuł potężny wybuch, skulił się, a zalegający od kilku dziesięcioleci kurz spadł i pokrył wszystko szarawym nalotem. Z pistoletem w ręku, na ugiętych nogach, lustrując otoczenie wyszedł zza osłony i ponownie zbliżył się do drzwi. Rzucony z dołu granat, okazał się niewypałem, a jego pocisk zgruchotał dużą część konstrukcji klatki schodowej i samych schodów. Teraz po tych pokaleczonych wybuchem , żelbetowych resztkach stopni, wspinało się kilku mężczyzn, odzianych w brudne skóry, uzbrojonych w prowizoryczne włócznie i łuki. Givens nie czekał, wykorzystał drugi granat. Schowany za kawałkiem ściany poczekał na solidną eksplozję. Z dołu słyszał tylko jęki rannych.

Ostrożnie przeprawił się po zniszczonych schodach. Piętro niżej leżało kilka zmasakrowanych ciał, od razu skojarzył ich z martwym dzikusem, znalezionym przy ciałach uchodźców z Pineville. “Kanibale… trogolodyci… degeneraci… zwierzęta…” - przypomniał mu się oddział zbliżajacy się do pozycji pozostałych. “Polują skurwysyny…” - za plecami usłyszał jęk. Wśród ciał, jedno było mniejsze, chłopiec, na oko dziesięcioletni, ubrany w lepszej jakości skóry, na szyi ciężko rannego dzieciaka, wisiał jakiś symbol. Lynx podnióśł jedną ze złamanych włóczni i rozchylił skóry okrywające pierś dzieciaka, chcąc zobaczyć co to za talizman. Młody dzikus niczym żmija, pomimo otrzymanych ran, odwinął się i próbował ciąć nożem. Zabójca maszyn był jednak poza jego zasięgiem. Drzewcem włóczni, wymierzył mu potężne uderzenie w skroń, po którym padł jak ścięty.

Przyglądał się przez chwilę zerwanemu z ciała symbolowi, po czym schował talizman do kieszeni. Ruszył biegiem po schodach i w stronę epicentrum wybuchu Opadu, mając nadzieję, ze zdąży pomóc pozostałym… że będzie komu pomagać. Mieli małe szanse, ale mieli też Fraya, a Lynx musiał ze złością przyznać, że jeśli mieli przeżyć to w dużej mierze dzięki niemu, miał doświadczenie i z tego, co słyszał służąc w Zwiadowczym, wychodził cało z najgorszych opresji. Liczył na Fraya… nie chciał, żeby Marii się cokolwiek stało… nie wybaczyłby sobie ucieczki, wtedy, gdy go potrzebowała. Choć dla niego to było jedyne rozsądne wyjście, martwy przydałby się jej jeszcze mniej. Kierował się biegiem, trasą, którą przybył do wieżowca, nie szczędząc tchu i sił, poskutkowało to tylko utratą czujności.

Włócznia ze świstem przecięła powietrze kilka cali od jego głowy, wbijając się w mokrą ziemię przed nim, pochylił się i przyśpieszył, próbując kątem oka zauważyć atakującego. Za drugim razem nie miał tyle szczęścia, włócznia uderzyła w tylną część kamizelki, pocisk odbił się od płyty SAPI, nieomal obalając go na ziemię. Wytrwał jednak w biegu, z tyłu dobiegł go okrzyk wściekłości, ale była w nim nuta wyzwania, zauważył wielki cień przemykający między ruinami, który prawie się z nim zrównywał. “Szybki jest skurwysyn” - i znowu świst nadlatującego pocisku, tym razem chybionego. Zabójca zauważył, że kanibal wpada do rozpadającego się budynku.

“Dość tego kurwa” - wysyczał zatrzymując się i sięgając po granatnik. Usłyszał charakterystyczne mlaśnięcie i czterdziestomilimetrowy granat odłamkowy poszybował w stronę pozycji kanibala. Granat wpadł przez okno i rozerwał się w środku, pośród łoskotu walących się cegieł i belek, usłyszał wrzask bólu. Ostrożnie zbliżył się do pustego otworu okiennego i zajrzał do środka.

Kurz powoli opadał odsłaniając zrujnowane wnętrze, połamane belki i sterty rozwalonych cegieł, w głębi pomieszczenia leżał oparty o ścianę, ciężko ranny kanibal, jego twarz zasłaniała maska z kości jakiegoś rogatego mutanta. Pierś z wielką trudnością w urywanych odcinkach czasu, opadała i unosiła się. Nie chciał ryzykować, ściągną spust trzy razy, patrząc z nienawiścią w oczy zabitego dzikusa. Miał na szyi podobny symbol co ten młody, a i uzbrojeniem i wyposażeniem chyba się od nich różnił rangą. “Może to jakiś ich cholerny wódz, albo coś podobnego?” - zapytał sam siebie. Splunął na niego i wzniósł podobny okrzyk, jaki wcześniej słyszał z ust dzikusa - Zachciało się polowania, skurwielu?!! - krzyknął w stronę martwego - źle trafiłeś!!!

Przejrzał szybko przedmioty należące do mężczyzny, ale nie zauważył nic przydatnego. Znowu puścił się biegiem, słysząc z oddali już strzały i krzyki. Zbliżając się do granicy Opadu, nasunął maskę na twarz i dla pewności zasłonił jeszcze arafatką. Wśród pyłu leżącego na ziemi odnalazł porzucony wcześniej karabin, oklejony cały pozostałością po rozpylonej broni Molocha. Kolejne metry uciekały mu spod stóp, a on sam drżał z niepewności co do tego co się tam działo. Zaciskał do białości ręce na odnalezionym karabinie. Zwolnił dopiero, gdy zauważył, że linia budynków się kończy. Wpakowanie się na pałę w sam środek bitwy, nie pomogłoby nikomu, musiał działać mądrze, oddzielając emocje które nimi targały, solidnym murem.

Znalazł wyżej położony punkt, z którego mógłby mieć lepszy pogląd na sytuację na placu. Wkrótce przez resztki otworu okiennego, na drugim piętrze budynku na skraju placu spoglądał na pokryty czernią obszar. Jego towarzysze, kryli się za karłowatymi drzewami i prowizorycznym rowie. Byli ostrzeliwani z łuków z linii budynków, widać kanibale wiedzieli, że na otwartym terenie będą łatwym celem. Wayland wiedział, że nie mają czasu do stracenia. Orientował się mniej więcej z jakiego kierunku atakowali dzicy, zresztą było to nietrudne do ustalenia, wrzeszczeli i wyli jak wtacha dzikich zwierząt.

Zmienił pozycję i wkrótce obserwował przez okno bandę odzianych w skóry zwierząt i chyba ludzi, dzikusów. Większość uzbrojonych we włócznie, oszczepy i łuki. Byli młodzi, starzy, kobiety i mężczyźni, wszyscy podobnie agresywni i zajadli. Raz za razem, pokrzykując wypuszczali strzały w powietrze, albo z rozbiegu miotali krótkimi oszczepami. Z placu było słychać okrzyki bólu, czasami jakieś strzały.

Wayland wycelował spokojnie i wystrzelił z granatnika, szybko przeładował i strzelił po raz drugi. Odległość była dość spora, ale liczył, że ostrzał z broni ciężkiej skutecznie wystraszy plemiennych troglodytów. Skutek przeszedł jego najśmielsze oczekiwania. Kilkanaście rozrzuconych na ziemi, niczym szmaciane laleczki ciał, w większości zabitych. Reszta rozbiegła się po okolicy, uciekając gdzie tylko mogli. Lynx nie szedł nawet sprawdzić jak z dołu wygląda dzieło zniszczenia jakiego się dopuścił. Pobiegł prosto na plac, zobaczyć co z resztą.

Sytuacja wyglądała opłakanie. Prawie każdy był ranny, łącznie z nim, paląca rana na policzku znowu przypomniała o sobie po opadnięciu adrenaliny, ból wrócił z podwójną siłą, do tego rozcięcie uda od oszczepu kanibali. Lynxowi rzut oka wystarczył, żeby zorientować się, że coś nie gra. Ezechiel nie mógł chodzić, Fray był niewidomy, zabójca maszyn przyznał w duchu, że nie miałby nic przeciwko, żeby to było na stałe. Jedynie King i Maria byli w miarę dobrym stanie. Złapał wzrokiem wzrok dziewczyny i od razu wiedział, że stało się coś złego. “Morganowie” - przeczesał wzrokiem teren i zauważył charakterystyczne obłe kształty, przysypane warstwą Opadu niczym kokonem. Zauważył na twarzach i szyjach ocalałych maski przeciwgazowe… zacisnął pięści z wściekłości. Nikt już nie musiał mówić mu, co się stało. Przeżyli… przeżyli Ci bardziej bezwzględni… bardziej zdeterminowani… nie miał prawa ich potępiać… sam kilkadziesiąt minut temu zachował się podobnie.

Nie mogli długo tu zostać, Opad nadal był groźny.

- King przyprowadzisz łazika, ładunek jest pod pedałem sprzęgła, ale dość prosty. Poradzisz sobie. - głos Lynxa był wyprany z jakichkolwiek emocji, teraz nie mogło być na nie miejsca. Przeżyli po raz kolejny oszukując Śmierć, głupio byłoby to teraz zmarnować. - Fray, jak dasz radę cokolwiek robić, to ogarnij swój szpej. Maria, pomożesz mi poznosić przydatny ekwipunek, woda, pożywienie, broń, w tej kolejności. King przyprowadzi łazika, pakujemy się i szukamy bezpiecznego miejsca, żeby oczyścić się z tego świństwa. Jak tak wjedziemy do Misji, zamiast pomocy dostaniemy serię, albo dwie.

Nie czekał za resztą. On sam nie był ubrudzony Opadem, ale już jego plecak wyglądał nieciekawie, podobnie jak sprzęt Tarczowników, czy broń znaleziona przy Snajperze. Przejrzał wnętrze Transportera i wyciągnął z niego pojemniki z amunicją do ciężkiego karabinu maszynowego, zasobnik podobny do tego znalezionego przy cyborgu i kilka akumulatorów pasujących do znalezionej przez niego broni. Minęło kilkanaście minut i usłyszał warkot silnika, Kingowi chyba się udało. Wszyscy milczeli, sporadycznie ktoś z nich się odzywał. Jakby wraz z Opadem na ten teren spadła jakaś kurtyna milczenia. Wypchnęli z budynku wóz, pchany przez nich wcześniej i załadowali sprzęt, na pace łazika umieścili Eza i Fraya.

Czarnoskóry mężczyzna prowadził uważnie, a Lynx przyznał, że chłodny powiew wiatru na twarzy, przynosi uczucie przyjemnej ulgi. Między nim a Marią, na i tak ciasnym fotelu siedziała Ira. Dziewczynka mimo tego wszystkiego co ich spotkało przez ten czas, nadal miała jakąś pogodność w spojrzeniu. Weteran autentycznie jej tego zazdrościł.
 
__________________
Czekamy ciebie, ty odwieczny wrogu, morderco krwawy tłumu naszych braci, Czekamy ciebie, nie żeby zapłacić, lecz chlebem witać na rodzinnym progu. Żebyś ty wiedział nienawistny zbawco, jakiej ci śmierci życzymy w podzięce i jak bezsilnie zaciskamy ręce pomocy prosząc, podstępny oprawco. GG:11844451
merill jest offline