Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-06-2014, 01:01   #98
Szarlej
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
post wspólny

Huknęło. I to solidnie. Kostka C4, nie, Clyde miał semtex. Psy, te które przeżyły wyły. Ich skowyt niósł się w przestrzeni, uniemożliwiał Randallowi wyłapanie innych dźwięków. Utrudniał jakąkolwiek kontrolę otoczenia. Co tu dużo mówić Fray się bał. Chyba po raz pierwszy odkąd wyciągnięto go z kapsuły. Póki miał wzrok mógł walczyć, czy to słownie, manipulować innymi czy jak mu się ostatnio częściej zdarzało dominując świat za pomocą strzelby i pięści.

To była prawdziwa ironia lub jak by powiedział ktoś wierzący kara Boża. On i Ezechiel, dwóch twardych i bezlitosnych zakapiorów. Zdolnych do wszystkiego. Pierwszy był wstanie rzucić zapalniczkę tylko po to by się przekonać jak będzie wyglądał płonący świat a drugi zdolny zabić każdego kto miał na pieńku z nim lub z jego rodziną. Kobieta, dziecko... Liczył się cel, nie droga do niego. Obaj byli teraz bezbronni. Wystarczyło tylko by King lub Maria stwierdzili, że mają ich dość. Ostatnie co by usłyszeli to odskakujący zamek pistoletu. Wystarczyło by Lynx wrócił i chciał się policzyć z dwoma mordercami. Nie byliby wstanie stawić mu oporu.

Teraz leżeli, kryjąc się przed wybuchem. I przed znacznie bardziej prawdopodobnym zagrożeniem niż ich towarzysze.
W Fray walczyło zdezorientowanie wywołane utratą wzroku z adrenaliną po niedawnej walce z dzikusem.
Leżący obok Ezechiel nigdy nie czuł się tak staro. Rewolwerowiec mimo wieku był sprawny jak młodzik. Opad pozbawił go jednak władzy w nogach, uczynił prawdziwym emerytem, zależnym od innych, młodszych. Ramię, w które tłukła przed chwilą kolba karabinku, bolało znacznie bardziej niż zwykle.

I wtedy spadł deszcz. Ezechiel zasłonił błyskawicznym ruchem twarz, mu dostało się najmocniej. Jedna z wystrzelonych przez napastników strzał osunęła się po przedramieniu chroniącym głowę. Boleśnie ale niegroźnie rozcinając ubranie i skórę. Dwie pozostałe trafiły w tułów. I przebiły zbroje. Pierwsza niegroźnie, ledwo rozrywając skórę. Druga zaś wbiła się w bok, boleśnie zatrzymując się na żebrach.
Lżej oberwało się Marii. Potężny oszczep wbił się obok niej, dzikus, który nim rzucił musiał być naprawdę potężny, wręcz nadludzko silny. Resztki murku rozprysły się, jeden z kawałków zranił dziewczynę lekko w łydkę. Strach i adrenalina sprawiły jednak, że nawet nie poczuła tego.
Na Fray zemściło się niedawne sprzedanie hełmu Tarczownikom i nie odebranie go z ich trupów. Strzała z kościanym grotem trafiła go w głowę, omsknęła się po niej zabierając ze sobą włosy i skórę. Mężczyzna legł bezwładnie, jednak po paru sekundach wsparł się na Marii i mimo okropnego bólu głowy w krótkich głośnych i wulgarnych słowach wyzwał dzikusów.

King nie wierząc w własne szczęście, jako jedyny wyszedł z ostrzału bez żadnych obrażeń doszedł do prostego wniosku. Jeżeli to ludzie czy inteligentne mutki to da się z nimi dogadać.
- Nie strzelać, do cholery! Nie strzelać!
Fray oszołomiony nie był chętny do negocjacji. Również wydarł się prowokując tamtych.
- Chodźcie tu skurwysyny! Dawać tutaj jak faceci! Zajebie Was!
Ich uszu dobiegły okrzyki. Ciężko było rozróżnić słowa, o ile zawierały słowa, jednak niosły za sobą olbrzymi ładunek agresji. Nie było mowy o polubownym załatwieniu sprawy. King nie wiele myśląc zarządził dalszą ewakuacje. Fray potrząśnięty przez kogoś opamiętał się. Przez czerwoną mgłę agresji dotarło do niego, że nie mają szans. Nie, gdy z Ezechielem są praktycznie wyłączeni z walki. Gdy wszyscy są otumanieni przez Opad a broń pokryta czarnym byłem mogła się rozsypać w najmniej spodziewanym momencie. Po omacku znalazł Ezechiela i podniósł go. Gdy się wycofywali dzicy ostrzelali ich jeszcze raz. Tym razem oberwał tylko Fray ale kamizelka Violet uratowała go już drugi raz tego dnia.

Od strony napastników rozległ się huk wybuchu. Kawaleria nadeszła. Demon zniszczenia zstąpił z niebios i zakończył życie dzikusów. Lynx przybył z odsieczą.

***

Siedział oparty o resztki murku. Bezużyteczny. Porzucony. Inni się krzątali. Nawet od strony Ezechiela dobiegł go głos Marii. Nie mógł jednak wychwycić pojedynczych słów. Nawet się nie starał.

W pamięci miał niedawną chwilę wytchnienia. Starcie z dzikusem pozwoliło na paręnaście sekund zapomnieć o ślepocie. O swojej bezużyteczności. Pamiętał jak rzucił się na przeciwnika. Pędem obalił, oplótł ramionami. Nie pozwalając odzyskać przewagi namacał oczy. I wbił w nie kciuki, wiercąc. Wilgoć na palcach. Śpiew bólu tamtego. Wijące się pod nim ciało. Ciosy pięści uderzające o ramiona i osłonięte kamizelką żebra. Co raz słabsze. Czaszka, z początku twarda, stopniowo miękła, deformowała się pod ciosami pięści obleczonej w obitą metalem rękawicę. Śmiech z głębi samego siebie. Szczęście.

Szczęście, które przysłoniło coś zupełnie innego. Pustka po morderstwie jakie dokonał. Skupił się na tym. Na swojej ofierze. Ofierze, której może nie powinien zabijać. Po raz pierwszy odkąd pamiętał naszła go taka myśl. Z ponurych rozmyślań wyrwało go przekleństwo Kinga. Chyba o coś się potknął. Dotknął prowizorycznego opatrunku jaki po omacku sam sobie zrobił, ręka po chwili wróciła do gładzenia kolby krótkiej strzelby.
- Zdawało mi się, że słyszałem kotecka. Pozwolisz na chwilę doktorku?

King spojrzał na niego z niechęcią, ale skinął głową. Dopiero po chwili zreflektował się, że tamten nie dostrzeże jego gestu, dlatego dodał:

- Pozwolę.

Szorstki ton to jedyne na co mógł się zdobyć. Szalona noc, nie mniej szalony poranek, a na to wszystko jeszcze dramatyczna walka o życie. To wszystko było stanowczo ponad jego siły. Z drugiej jednak strony w jakiś niewyjaśniony sposób stawiał czoła kolejnym wyzwaniom. Tylko, czy po drodze nie zgubił gdzieś sensu tych zmagań?

Clyde usiadł gdzie stał, na względnie czystej metalowej skorupie wystajacej z błota. Stęknął, kiedy obolałe mięśnie zaprotestowały. W głowie huczało mu od wrażeń, serce pompujące krew dawało o sobie znać łomotałaniem w uszach. Spec odetchnął kilka razy by złapać oddech. Sprawa Morganów, dzikusów i tych przeklętych ruin obecnie znajdowała się za grubą przesloną absolutnego zmęczenia. W takim momencie człowiek ma ochotę jedynie położyć się i zasnąć nie zważając na gorzki posmak wyrzutów sumienia. Praktyka jednak nakazywała pozbyć sie trucizny z organizmu, zanim będzie za późno.

- Czego chcesz? - rzucił w końcu King.

Randall siedział praktycznie bez ruchu. Jedynie okrwawione palce gładzące broń pokazywały, że jest zdenerwowany. Dziwne, bo zwykle nie okazywał negatywnych emocji. Po za agresją, która wydawała się z nawiązką nadrabiać braki w strachu.
- Aż tak Tobą wstrząsnęła tamta masakra? Aż tak nami gardzisz? A może mną?

Clyde miał ochotę w jednym momencie zaśmiać się, rozpłakać i sam nie wiedział co jeszcze. Jakiś spazm targnał jego twarzą forumjąc na niej dziwny wyraz, ale po chwili znów zagościła na niej obojętność, zmęczenie i zrezygnowanie. Poważna rozmowa dwóch złamanych ludzi.

- Sam już nie wiem. A Ty mną gardzisz?

Fray przez chwilę milczał, przez maskę nie było widać jego mimiki, jednak gdy się odezwał w głosie było słychać niezrozumienie.

- Gardzić? Przecież, jako jedyny z nich jesteś wart… - Fray zaciął się na chwilę, w charakterystyczny dla niego sposób, jakby musiał coś we własnej psychice odblokować. - coś.

Spec westchnął i spojrzał na niecodziennie zmieszanego żołnierza. Do czego to doszło, żeby zamienili się rolami, w które dotąd wchodzili zupełnie bez problemu?

- Morganowie nie żyją. - Naukowiec zrobił pauzę.

Fray od razu wykorzystał moment ciszy, przy czym na próżno było szukać w jego słowach cynizmu czy czegokolwiek innego po za stwierdzeniem faktu.

- Wiem, zabiłem ich. Znaczy większość z nich.

- Tak, Nathana strzałem w plecy, potem już nie widziałem. - King westchnął i krzywo się uśmiechnął. Postukał obcasem w kamień zagrzebany w błocie, jakby to była najważniejsza czynność na świecie. - Wiesz… wtedy, zaraz potem, miałem ochotę Cię zastrzelić. Ale teraz, siedzimy tu sobie, a ja nie mam nawet siły żeby podnieść broń do strzału… chyba przestało mi na tym zależeć. - Clyde gubił nieco wątek, jakby bardziej mówił do siebie niż do Randalla.

- Na wszystkim mi chyba przestało zależeć.

Fray od razu zareagował na dźwięk, przekręcił głowę a palce do tej pory gładzące rękojeść strzelby zacisnęły się na niej po to by po chwili się rozluźnić. Spokojnie wysłuchał Kinga.
- To źle. Zmień to. Bo bez emocji to są duchy. My jesteśmy czymś więcej.
King parsknął śmiechem. Niezdrowym, szyderczym śmiechem.

- Jakim znowu więcej?! Emocje to tylko pochodna procesów zachodzących w mózgu. Wypadkową reakcji chemicznych. My jesteśmy tylko wolą przetrwania zamkniętą w worku mięsa. Tym jesteśmy!

Clyde trochę sie uspokoił po niekontrolowanym wybuchu. Miał ogromną ochotę ściągnąć gumową maskę i wytrzeć spoconą twarz.

- Właśnie to mi przez cały czas próbowałeś pokazać, co?

Randall ponownie wysłuchał Clyde’a. A potem wybuchnął śmiechem. Śmiał się przez dłuższą chwilę waląc kułakiem obleczonym w ciężką rękawice w ziemię, wzbijając tumany czarnego pyłu. Potem sięgnął do plecaka i wyciągnął z niego butelkę. Niezaczętego burbona, co prawda J&B przed wojną nienależał do górnej półki alkoholi ale po wojnie był prawdziwym skarbem. Zdjął rękawice i otrzepał szyjkę butelki a potem ją odkręcił. Odchylił maskę i pociągnął solidny łyk a potem ją opuścił. Następnie podał ją w kierunku głosu speca.
- Naprawdę? Nie, nie to chciałem Ci pokazać, Clyde. - po raz pierwszy od dawna nazwał speca po imieniu. - A raczej nie tylko to. Popatrz na resztę.
Morderca rozpostarł ręce i na chwilę przerwał jakby dając czas na rozejrzenie się rozmówcy.
- Banda hipokrytów. “Zastrzeliłem to dziecko ale broniłem swojego” albo “Zrobiłem bo musiałem ale nie chciałem tego”. Pokazują jacy są normalni, moralni a robią najgorsze świństwa. Jedynie Ezechiel wie czym i kim jest. Tak na początku, myślałem że jesteś jak oni i chciałem Ci uświadomić Twoją własną hipokryzie. Ale nie, my jesteśmy awersem i rewersem. Wybacz poetyzację ale jak inni to duchy to my jesteśmy upiorami. Ja instynktów a Ty zasad. Nie zła i dobra. A jak potrzebujesz dowodu to przypomnij sobie karawanę mutków. Ty próbowałeś uratować a przynajmniej nie zabić cywilów. Ja ich mordowałem, moje motywy to inna dłuższa historia, a Lynx “musiał” - ostatnie słowo Fray powiedział z pogardą. - Rozumiesz różnicę.

Słowa płynęly swobodnym potokiem, omiatając meandry ich wspólnej podróży, albo, żeby być bardziej dosadnym, wypłukiwały syf jaki zostawiali za sobą. W głosie weterana pobrzmiewała gorycz, choć on sam pewnie nazwałby to inaczej. Nie potrzeba było pytać, by dostrzec emocje kotłujące się pod maską opanowania. Hipokryzja - słowo klucz określające motor napędowy Randalla Fraya. Wszystko byle nie popaść w hipokryzję. Zdradzić, okraść, zamordować, wszystko w imię bycia sobą. Niestety tej logice czegoś brakowało, ale Clyde już nie chciał tego drążyć. Zwyczajnie nie chciał. Był zmęczony.

- Oni nie żyją. Cała rodzina, Fray. I cała reszta przed nimi. Bo nie umiemy pogodzić się z tym, że mieliśmy umrzeć już dawno temu.

- My wszyscy już nie żyjemy. Oni, ja, Ty i Smith. Ludzi nie ma.

Teraz obaj milczeli. Randall bawił sie nakrętką od burbona.
- W takim razie po co idziesz dalej? Skoro ludzi już nie ma?

- Bo to zostało. Bo taka jest moja rola. Strzelić sobie w łeb…

Fray mimo spokojnego głosu zacisnął nagle nagą dłoń w pięść i uderzył w kawałek gruzu. Krew zmieszała się z opadem. On na to nawet nie zwrócił uwagi.

- Tak się kurwa nie robi! Nigdy!

Głos podniósł do krzyku, po raz pierwszy odkąd reszta go znała, po za walką gdy przekrzykiwał kule i wybuchy. W pierwszym odruchu wydało się to mocno niecodzienne, ale co ostatni można było nazwać normalnym?

- Czego się nie robi? - King uciekał w rzeczowy ton, by chociaż spróbować nie myśleć o tym wszystkim co sie wydarzyło.

Nim Randall odpowiedział podniósł maskę i ponownie się napił. Następnie zakręcił alkohol i postawił go obok, opierając butelkę o udonogę. Maski ciągle nie opuścił a wręcz ją zdjął i położył na kolanach. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni papierosa i go odpalił.
- Sprawdzisz mi oczy doktorku? I poprawisz tą szmatę na głowie?

- Czego się nie robi? - Spec powtórzył swoją kwestię.

- Czyli co kurwa? Od każdego wymagasz odpowiedzi przed pomocą? Od naszej pseudo Mata Hari, Pana “Mimo Bycia Mordercą Jestem Normalnym Człowiekiem” i Staruszka też? Bo wydawało mi się, że ich po prostu zszywasz. Ratując życie. Wiesz co King. Pierdole. Odejdź. Teraz.

- Wtedy będziesz mógł sobie dalej siedzieć obrażony na świat, aż ktoś przyjdzie i Cię kropnie, bo go nie zauważysz. I tak, zwykle pytam pacjenta co mu jest zanim zacznę go badać, chyba że leży i umiera. Ty akurat nie wkrwawiasz się teraz na śmierć, ale niech Ci będzie. Pokaż co Ci tam.

Fray momentalnie odwarknął.

- Odejdź. Teraz. Bo rozwalę każdego kto do mnie podejdzie. Normalnie nie ostrzegam.
Faktycznie Randall siedział strasznie spięty a dłoń kurczowo ściskał na strzelbie.

King czekał w spokoju patrząc na wściekłego Randalla. Nie ruszał się z miejsca, nawet mimo groźby bycia zastrzelonym. Już tyle razy próbowano go dziś zastrzelić, że kolejna groźba mogła być przyjęta najwyżej z ulgą, że wreszcie ktoś zakończy jego przydługą przygodę w tym zapylonym piekle. Fray przez ten czas siedział bez ruchu, popiół na końcu papierosa najpierw się zbierał a potem opadł na jego sylwetkę. Głowę miał pochyloną pod skosem, jakby nasłuchiwał, przez to spec nie mógł dostrzec jego oczu. Kiedy nauczyciel uznał, że przy następnych słowach jednak nie skończy z breneką w piersiach odezwał się ostrożnie.

- Mam Cię opatrzyć?

Po słowach fizyka żołnierz przekręcił głowę w końcu go lokalizując. Spojrzał w jego kierunku, wydawało się, że nie odpowie.

- Wypierdalaj Clyde. To, że Ciebie lubię nie oznacza, że nie rozwalę. Spytaj Marię o Marsa jak chcesz.

Spec wstał i bez słowa odszedł, zostawiając wrak żołnierza z jego problemami. Z tego spotkania wyniósł jedną rzecz. Siebie. Całą żółć zostawił gdzieś miedzy nimi, obok butelki burbona i zdjętej maski przeciwgazowej. Dopiero teraz, odchodząc chwiejnym krokiem z pobojowiska coś sobie uświadomił. Uśmiechnął się tylko pod nosem i pomaszerował przed siebie.

***

Wspomnienie ofiary znowu do niego wróciło. Jej twarz tuż zanim ściągnął spust. Gdyby nie adrenalina, gdyby chociaż sekundę się zastanowił, zawahał nie zrobiłby tego. Dotarło by do niego, że wraz z jej twarzą zniknie część jego.
Kobieta. Ktoś z jego przeszłości. Chyba kojarzył ją z Posterunku, to by tłumaczyło czemu trafiła na stół Molocha. Jednak równie dobrze mógł znać z życia przed zagładą. Nigdy nie chciał dowiedzieć się kim był wcześniej. Starannie tego unikał. Ten jeden, jedyny raz zapragnął jednak otworzyć drzwi. Zamknął je jednak a przynajmniej przyblokował dwoma ładunkami śrutu.
Próbował się uchwycić tego co pamiętał. Jej twarzy, zniekształconej przez Molocha. Najpierw wyobraził sobie, że zamiast wszczepu ma drugie oko. Do ogolonej, pokrytej bliznami twarzy próbował dopasować włosy. Długość, kolor, ułożenie. Wypranej z emocji twarzy mechanicznej lalki nadać grymas. Bezskutecznie. Czym bardziej próbował tym bardziej to uciekało. Zdał sobie sprawę ile szczegółów wylatuje mu z pamięci. Do jak małej liczby rzeczy przywiązuje uwagę.
A najgorsze było to, że podświadomie wiedział, że kobieta kiedyś była mu bliska. Nie w sposób fizyczny, nie byli kochankami. Nie też psychiczny jak ktoś z rodziny. Bardziej jak ktoś kogo często widział. Często z nią rozmawiał. Może nawet pracował.
To podsycało jeszcze jego gniew, rozbijało chłodną logikę. Kobieta, którą czy to na linii Frontu czy prosto z kapsuły hibernetycznej, porwał Moloch i przerobił na swoją modłę, zginęła z jego ręki. A teraz podobnie jak maszyny mściła się za grobu. Tylko jej pułapka wnikała w nędzne, postrzępione, resztki duszy Fraya.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline