Deyr fé
deyja frændr
deyr sjálfr it sama
en orðstirr
deyr aldregi
hveim er sér góðan getr
Niebo było szare jak morze. Skute zimnymi wiatrami, milczące i ciemne zdawało się opadać ku ziemi. I nawet kruki, nawet krzykliwe mewy latały niżej, jakby przygniecione jego ciężarem. Gdzieś z oddali docierały do niej postrzępione echa rytualnego zaśpiewu thurla, gdzieś z oddali docierały pokrzykiwania, ujadanie psów, dźwięk kamienia i stali uderzającej o drewno. To Rohald przygotowywało się na święto Thora.
Nadchodził Dziki Gon.
Nadchodziło Jol.
Z klifów prawie mogła zobaczyć zarys łodzi, którą budowali hirdmani, prawie mogła wypatrzyć dach budynku, w którym na nóż i sznur Klemeta oczekiwała dwójka jej przyjaciół. Wyraźnie za to widziała długi dom, małą chatkę w której mieszkała Hild wraz z ojcem i dwójką braci. I nawet z tego oddalenia potrafiłaby wskazać gdzie są, czym się właśnie zajmują mieszkańcy jej miasta. Znała ich, znała ludzi jarla, znała te przeklęte ziemie jak własne serce, pełne teraz niepokoju i wyczekiwania.
Nadchodził czas zmian, za które trzeba będzie zapłacić czerwienią.
Ale jeszcze nie dziś. Jeszcze nie tego dnia i jeszcze nie tej nocy.
Jeszcze nie teraz.
Tego dnia jeszcze mogła wyrwać się ze świątecznego zgiełku do ukochanego miejsca jej dzieciństwa. Oparła się plecami o kamień szary jak morze i niebo. To tu bawiła się z Hild, to tu przychodziła wraz z bratem podkradać ptakom jaja z gniazd, to tu chowała się wściekła na Sigurda, gdy ten był ledwie obcym, intrygującym intruzem w jej domu, na jej ziemi. To tu zawsze szukała samotności i chwili wytchnienia. I tylko kilka najbliższych osób wiedziałoby, że to właśnie tu należy jej szukać.
-
Hrolfsdottir!
Śnieg zaskrzypiał pod butami niemłodego mężczyzny. Blizna po cięciu miecza wgryzała się w jego twarz na kształt czerwonej rozpadliny przecinającej bladą, okrągłą równinę. Z jego ust unosiła się para, jakby ktoś w płucach rozpalił mu dwa paleniska.
-
Hrolfsdottir! - powtórzył z wyrzutem, na który mogła się tylko uśmiechnąć samymi kącikami ust. Kilkoma krótkimi ruchami otrzepał jej tunikę ze śniegu, rozwinął trzymany w rękach płaszcz i zarzucił jej na ramiona.
- Twoje spacery, pani, kiedyś mnie zabiją - zagderał.
-
Jeszcze nie dziś - mruknęła, zapinając klamrę. Jeszcze nie teraz. -
Czas wracać?
Skinął głową.
Ostatni raz wciągnęła głęboko powietrze smakujące zimnem i solą, po czym odwróciła się i zaczęła iść ku miastu.
-
Jak nasi szlachetni goście? - spytała po kilkunastu krokach, wypłukując z głosu wszelkie ślady niepokoju i złośliwego przekąsu.
-
Tak jak ich zostawiłaś, pani. Dorisson rozmawia z jarlem, rozmawia z twoim stryjem, skąpi sobie i miodu, i dziewek. Wendeler węszy, dużo gada i jeszcze więcej obiecuje. Nie przybił jednak żadnego interesu. Alvida twierdzi, że widziała go jak golił sobie głowę. - Trygve wzruszył ramionami, zrównując z nią krok. -
Największy ze skaldów nie zdążył wytrzeźwieć i znów jest pijany. - Wyszczerzył mocne, żółtawe zęby. -
Obecnie chyba zaległ gdzieś koło obejścia Ansgara.
Obserwowała go kątem oka. Trygve. Godny zaufania. Zasłużył na to imię przez wiele lat służby jarlowi. Zasłużył na przywiązanie i miłość przez wiele lat służby jego młodszej córce. Trygve. Niewolny, którego wyzwoliła wola Hrolfa. Jej piastun o silnych rękach, rzednących włosach i twarzy naznaczonej na zawsze mieczem jarla. Jej sługa o bystrych oczach i czułym słuchu, dzięki któremu wiedziała o rzeczach, które inaczej mogłyby jej umknąć. Zdrady, swary, kłamstwa i sekrety. O tak, Trygve potrafił plotkować lepiej niż znudzona swoim życiem kobieta.
-
Sigr?
- Gunnarsson to człek wielce zajęty. Dorissona nie ruszył. Ale za to powadził się z Uffe i Keldem. Zaraz potem pogodził się z nimi nad kielichem miodu, tylko po to, żeby rzucić złe słowo do Gulbranda, choć sądzę, że do tej pory to nieporozumienie mogło zostać już zażegnane.
Ile jej nie było w Długim Domu? Godzinę? Dwie? Zgarnęła dłonią biały puch z włosów. Otuliła się ciaśniej płaszczem. Rzęsy miała ciężkie od płatków śniegu, twarz zmarzniętą na kamień. Czuła się jakby zanurzyła się w Gjöll pełnej lodowatego zimna i ostrych noży. Westchnęła tylko.
-
A Gjurd i Hjelmar? - zapytał mężczyzna z ledwie słyszalną troską.
-
Zakończyłam z nimi swoje sprawy - odpowiedziała sucho. -
Teraz są w rękach Gandalvssona.
Pożegnała się z nimi, gdy udawali się do miejsca swojego odosobnienia. Żadne z nich nie powiedziało nawet słowa. Żadne z nich nie ulało nawet jednej łzy. Był tylko uścisk dłoni - długi, mocny i spojrzenie, które mówiło więcej niż setki pustych słów, które zaraz porwałby wiatr i uszy ciekawskich ludzi. Ale nikomu, nikomu oprócz Hild nie przyznała jak trudno było jej odpleść palce z ich rąk, jak trudno było pogodzić się z ich decyzją, jak trudno było po prostu pozwolić im odejść. Uczucie dumy z ich odwagi splatało się ze smutkiem, który ciążył na sercu i przybierał barwę ołowianego nieba.
To był kolor Jol.
Szarość skropiona czerwienią.
To był kolor czekającego polowania.
To był kolor nachodzących zmian.