~ Na razie jest dobrze, na razie jest w porządku. Wszyscy zdrowi, dziękuję - pokręcił głową kiedy czarodziej chciał mu wręczyć pochodnię - wszyscy zdrowi w strasznym lesie~ oczy niziołka były wielkie jak spodki kiedy wjechali między drzewa. Rozglądał się na wszystkie osiem stron świata jednocześnie, cud że sobie karku nie nadkręcił. Węgielek siedział zwinięty w kieszeni i jak na początku wiercił się trochę, to teraz zamarł nasłuchując wszystkiego wokół. ~ Co za debil, chciał tu jechać po zmierzchu, no który to? - Zerknął po kompanach szukając winnego i uśmiechnął się smutno. ~no tak, to ja… Ale cholibka no trzeba było, prawda? Jak nad głową zakrakały mu kruki wielkie jak orły mało nie spadł z konia. No a zaraz potem rzeczywiście spadł i narobił przy tym rabanu jak cholera. Wszystkie garnki i patelnie zatłukły się metalicznie i zaklekotały w plecaku, kiedy kucharz poszorował po listowiu umierając ze strachu. Co to u diabła rogatego jest… Wyglądało jak Węgielek tylko wielkie jak stodoła. Na początku chciał wyjąć zwierzaka z kieszeni, no niech się darmozjad na coś przyda. Złapał za karczek i wyciągnął w stronę tej najbliższej, tak jakby chciał powiedzieć “No patrz, ja lubię takie futrzaki! Karmię je i w kieszeni noszę, no!” Ale kiedy łasica syknęła i obnażyła zęby, Węgielek wypruł w las jakby go ktoś wystrzelił z procy w kierunku majaczącej wieży. Kucharz odczołgał się na łokciach kilka kroków do tyłu, bo choć był trochę z dala od bestii, to zdawało mu się że ta biała właśnie jemu chce odgryźć głowę. Cofał się i cofał, aż w końcu oparł się plecami o pień drzewa i zamarł. Wielkolud najwyraźniej stawał do walki, ale nawet on wyglądał marnie w porównaniu do Węgla. Niziołek trzęsącymi rękami sięgnął do pasa i do woreczka ze sztuczkami. Jak zwykle ukłuł się o zębate troczki drugiej sakiewki, poziom paniki wzrósł niebezpiecznie. Jakoś zaciskające się palce na składniku dodały mu skrzydeł bo nie myśląc wiele spojrzał na drugą z łasic i wyskandował inkantację. Na początku nic się nie stało ale kucharz mamrotał dalej, machając rękami i nie przestając mamrotać. Nad łasicą pojawiła się… sowa. Łasice boją się sów, nie? No Węgielek się ich boi, w sumie to on się wszystkiego boi no ale już niech będzie sowa. Ptak tak po prawdzie to przypominał miks kalekiej sowy z indykiem, dziwnie podobnym do tego, który zeszłej zimy nastraszył Burra na przednówku i zagnał go na drzewo starej Robertowej. Miał wielkie, czerwone korale i był strrrraszny. Niziołek zasapał trochę i skupił się mocniej, korale sowy zniknęły, zaś piekielna czerwień pojawiła się w jej oczach. No i Sowa była wielka jak dom, miała przecież odpędzić łasicę wielką jak koń! Niziołek sięgnął do woreczka znowu i po chwili sowa zaszamotała skrzydłami i zahukała przeraźliwie, tak że aż liście się z drzew zaczęły sypać, tuż za plecami swojego celu. Potwór atakujący Thoga skulił się odruchowo i zaczął rozglądać za nowym wrogiem; natomiast łasica, która zamierzała pożreć Vara nie stanowiła już dla drużyny problemu. |