Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-06-2014, 00:56   #99
Lost
 
Lost's Avatar
 
Reputacja: 1 Lost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwuLost jest godny podziwu

22.11.2056
14:31


Łazik z hukiem duszącego się brudem silnika ciął przez opuszczoną przelotówkę, która według słów Roadblocka prowadziła wprost do misji Ojca Gianniego. Clyde szczękał zębami z zimna, mocno ściskając za obitą wyprawioną skórą jakiegoś zwierzęcia kierownicę. Samochód podskoczył na wyboju, a pasażerowie obili się o siebie boleśnie. King szybko obejrzał się za siebie. Wóz obciążony gamblami prowizorycznie wczepiony za łazikiem zakołysał się groźnie, ale wciąż podążał za nimi.
Ezechiel trzymał w rękach małe, podróżne radio zdjęte z ramy łazika. Pokręcił chwilę pokrętłami próbując włączyć urządzenie mające w sobie części z co najmniej dziesięciu innych. W końcu coś zaskoczyło, chyba zaiskrzyło i z pudła cicho popłynęły uspokajające, łagodne dźwięki.


Starzec zaczął nucić melodię, którą ledwo pamiętał ze swojej młodości.
- Znam to. – Odezwał się Randall. Mężczyźni zaczęli najpierw słabo, a później co raz mocniej śpiewać wydawało by się dawno zapomnianą piosenkę. Dwa ludzkie strzępy, krwawiące z wielu ran, ślepiec i sparaliżowany śpiewali piosenkę o słowach, jakby napisanych właśnie o nich i tej chwili. Łazik niewzruszenie mijał zniszczony świat, zostawiając za sobą Opad, ciała Morganów, Tarczowników, kanibali i mutantów. Wraki maszyn, wraki nich samych.

Since this,
I've grown up some
Different kinda figther
And when the darkness come, let it inside you


Mężczyźni zwrócili się w swoją stronę, wskazując na siebie nawzajem i śpiewali jeszcze głośniej.

Your darkness is shining
My darkness is shining
Have faith in myself
Truth

Zakrwawione maski przeciwgazowe kołysały się przyczepione do ich pokrytych czarnym pyłem kamizelek. Siedząca obok Ira popłakiwała. King ściskał kierownicę do białości knykci.
Krzyczeli już prawie na całe gardło. Absurd całej sytuacji powodował prawie fizyczne zawroty głowy.
- Zamknijcie się. – Warknął King. – Po prostu się zamknijcie. – Tamci spojrzeli na niego spode łba, uciszając się jednak.
- Dlaczego się jeszcze nie zatrzymaliśmy? – Przerwała narastające napięcie Maria. Chciała dodać coś jeszcze, ale zdławiło ją nadejście kolejnej fali bólu. Poparzona skóra naciągała się przy każdym ruchu piecząc niemiłosiernie. Poranione, mimo iż opatrzone ucho i ramię, co każdy wybój przypominały o sobie boleśnie. Dziewczyna przez jakiś czas marzyła tylko o tym, żeby zanurzyć się w wannie z lodowatą wodą, która na jakiś czas odseparowała by ją od poszarpanego ciała. Szybko jednak sprowadziła się na ziemię nieprzyjemną myślą o czekającej ją operacji ramienia. Zasłoniła brudnymi dłonią oczy, masując obolałe skronie. Przeżyła, przeżyła mimo wszystkiemu, co wydarzyło się zaledwie kilka godzin temu. Spojrzała na siedzącego obok niej Randalla. Mężczyzna pół leżał z mokrym opatrunkiem na niewidzących oczach. Przeżyła, bo nikomu nie weszła w drogę. King twierdzi, że są najdalej dzień drogi od Misji, do której tak ufnie podążali Morganowie… Pojedyncza łza spłynęła jej po policzku.
- Żaden z tych budynków nie wygląda na bezpieczny. – King wyrwał ją z zamyślenia, zataczając ręką niewidzialne koło. Rzeczywiście, zabudowania dookoła były w większości zawalone, bądź przynajmniej pozbawione przedniej ściany. Spec uznał, że musiało być to coś więcej niż upływ czasu, masakrujący ruiny dawno minionego świata. Ktoś, zapewne mieszkańcy enklaw przygotowali tą drogę, tak, żeby jak najtrudniej było zasadzić się tu na podróżujących w stronę Misji.
Gdyby nie to szalone gówno, które spotkało ich dzisiaj rano, King zdobyłby się może nawet na uśmiech. Właśnie minęli kolejną od długiego czasu czerwoną flagę, za nią powiewała już następna – widome świadectwo cywilizacji prowadzącej ich prawie, że za rękę do samego swojego jądra.
Od jakiegoś czasu nie natknęli się na żadne zjazdy w bok. Te, które zostały tu wybudowane przez przedwojennych ludzi zasypane były gruzem, bądź przeorane długimi rowami. Te, które powstały po wojnie, również nie były przejezdne. Z trudem dałoby się przez nie przejść pieszo, a co dopiero przedostać załadowanym samochodem. Łazik przystosowany był wprawdzie do przepraw przez ciężki teren, ale wypełniony pasażerami i z wozem na holu nie mógł dać rady. Siedzący obok, przy KMie Lynx również przyglądał się mętnym wzrokiem mijanym zabudowaniom. King obojętnie stwierdził, że mężczyzna wyglądał, jakby zmęczenie odcisnęło na nim szczególnie dotkliwe piętno. Każdy z nich zresztą potrzebował nocy, którą mógłby spokojnie przespać. A taka nie zapowiadała się wkrótce. Nawet w bezpiecznym miejscu, ciężko będzie im zasnąć, po tym co spadło na ich barki podczas przeprawy przez ruiny.
King westchnął tylko zrezygnowany i wrócił do obserwacji samej drogi. Na tylnim siedzeniu pojazdu, Maria przyłożyła dłoń do rozpalonego czoła Ezechiela. Gdy opadła adrenalina, to znów wróciła trawiąca starca choroba. Kaszlał, pluł flegmą i oddychał urywanie.
- Wyglądasz fatalnie. – Powiedziała kobieta, próbując oswobodzić się ze swojej kurtki. – Załóż to. – Stary kowboj spojrzał na nią z nieukrywaną złością.
- Załóż to z powrotem. Poradzę sobie. – Warknął, po czym znów zaniósł się kaszlem. Maria z dezaprobatą spojrzała na jego twarz. Podkrążone oczy, szara skóra, lepki pot sklejający brudne strąki włosów i do tego nieustające ataki kaszlu wskazywały jednak, że mężczyzna daleki był od wyzdrowienia.
- Nic mi nie jest. – Powiedział, nie przekonując jednak przyglądającej się mu dziewczyny.
- Powinniśmy się zatrzymać. Musimy odpocząć. – Powiedziała wręcz błagalnie Maria.
King nie odwracając się wzruszył ramionami. Samochód zwolnił, kiedy mężczyzna wchodził w pierwszy od dawna zakręt.
- Nie minęliśmy na razie miejsca, które wyglądałoby bezpiecznie.
- A tam? – Kobieta wskazała zjazd, który pojawił się zaraz za rogiem. King prawie się zatrzymał, przyglądając się bocznej uliczce. Była wąska, ale w przeciwieństwie do pozostałych wyglądała na przejezdną. Będą mieli problem z wprowadzeniem tam przyczepki i wyjechaniem razem z nią, ale przecież mogą ukryć ją gdzieś w pobliżu. Łazik stanął całkowicie. Uliczka kończyła się wejściem do dobrze zachowanej kamienicy, odważnie walczącej z zrębem czasu.
- Co o tym myślicie? – Zapytał King wskazując stojący na uboczu budynek. – Lynx? – Zapytał żołnierza siedzącego za karabinem maszynowym. Ten spojrzał na niego z trudem prawie nieprzytomnym wzrokiem. Powieki ledwo zostawały otwarte, a twarz, mimo zimna spływała potem.
- Ly…? – Spec wyciągnął do niego dłoń, kiedy huk wystrzału rzucił go na ziemię.


- Strzelają do nas! – Wykrzyczał Clyde ściągając na ziemię nieprzytomnego żołnierza. Następny strzał przeleciał tuż obok nich. Kuląca się obok Ira wybuchła niemym płaczem.
- Trafili go?! Trafili?! – Krzyknęła Maria pochylając się nad snajperem. Lynx ciężko oddychał, wodząc niewidzącym po klęczących nad nim ludziach. Próbował coś znaleźć w kamizelce taktycznej, ale jego dłoń ciężko opadła na asfalt. Kolejny pocisk uderzył o samochód, rykoszetując od silnika.
- Kryj łeb! – Ezechiel ściągnął na ziemię wciąż niewidzącego Randalla. Trzecia kula wbiła się w beton obok nadzorcy. W tym czasie Maria przejeżdżała rękami pod kamizelką Lynxa, poszukując krwotoku. Snajper próbował z trudem dźwignąć się na łokcie, ale King przytrzymał go przy ziemi.
- Nie.. Nie dostał… - Wysapała dziewczyna, jak po długim biegu. – Wayland? Wayland?! – Krzyknęła szarpiąc nim kilka razy. Usta żołnierza poruszyły się bezgłośnie. Kolejne pociski spadły tuż obok niego.
- Skurwielu! – Wykrzyczała dziewczyna wstając zza zasłony i strzelając z Astry w stronę ukrytego strzelca. – Skurwielu! – Pozostali wpatrywali się w nią z niedowierzaniem. Nawet tamten przestał strzelać. Ostatni nabój małego pistoletu opuścił lufę. Dziewczyna ze złością cisnęła nim w stronę budynku.
- Chcieliśmy się tu tylko zatrzymać! Tylko zatrzymać! Rozumiesz skurwie…?! – Krzyczała by jeszcze długo, gdyby King nie wciągnął ją za wóz. Dziewczyna wyrywała się, wyrzucając z siebie niezrozumiałe groźby, aż w końcu zamilkła kuląc się łazikiem. Ich przeciwnik również otrząsł się z letargu i kolejny raz wystrzelił nad ich głowami.
Ezechiel przeczołgał się, ciągnąć za sobą bezwładne nogi w stronę wozu i próbował dobyć z niego karabin maszynowy, jednakże kolejny wystrzał przytrzymał go na ziemi. Starzec ryknął z bezsilności i oddał kilka strzałów w pustkę.
- Skąd strzelają?! Skąd strzelają?! – Krzyknął Fray miotając się schowany za wozem.
- Po prostu leż, do kurwy nędzy! – Usadził go Deakin. – Kurwa mać! – Krzyknął kiedy rykoszet zawadził o kamizelkę Fraya. Wszyscy zalegli, ukrywając się za łazikiem i nie próbując nawet wystawić głów z ponad niego. Strzały ustały, ale doskonale wiedzieli, że ich przeciwnik wciąż ich obserwuje.
- Jakieś pomysły? – Zagaił Fray.
- Mam granat dymny. – Odpowiedział King, nie odrywając się od Lynxa. W końcu dotarł do nogawki wojskowego munduru rozdartego i zakrwawionego na wysokości łydki. Szybko przeciął ubranie przyglądając się ranie.


Nie była ani głęboka, ani specjalnie krwawiąca, jednakże opuchlizna i czarna obramówka sprawiły, że King pokręcił głową z niedowierzaniem. Zerknął na resztę nogi. Również pokryta była czarno fioletowymi wybroczynami. Już miał coś powiedzieć, kiedy kolejny pocisk rozorał krzesło kierowcy i zatrzymał się dopiero w ramie pojazdu.
- Widzę skurwiela. – Powiedział Ezechiel. – Czwarte piętro, trzecie okno od lewej strony. Walimy w niego, czym mamy, rzucamy granat i stąd spieprzamy. – Spojrzał na Marię uspokajająco. – Damy radę.
King odpiął od kamizelki granat i cisnął go wysokim łukiem w kierunku kamienicy, z której dochodziły strzały. Pozostali ogniem zaporowym osłaniali speca. Ich przeciwnik przestał strzelać, obserwując jak dym zasnuwa okolicę. Poczekali kilkanaście sekund, aby nie natknąć się na ostrzał i pospiesznie wystartowali ponownie łazik. Wóz sypiąc gruzem z pod kół ruszył wzdłuż przelotówki na południe. Pożegnało ich kilka suchych wystrzałów.

***

- Ile ma czasu? – Maria brudną szmatą przetarła spoconą twarz Lynxa. Snajper poruszył ustami. Kobieta zbliżyła zdrowe ucho do jego warg, po chwile wyprostowała się i podała mu czystą butelkę z wodą. King rzucił wzrokiem przez ramię, przez chwilę zatrzymując spojrzenie na zatroskanej dziewczynie.
- Ciężko przewidzieć, gdybym miał próbkę tego, co go raniło… - Snajper przerwał mu próbując się podnieść, Maria osadziła go z powrotem na fotelu.
- Wódz… Wódz tych pieprzonych dzikusów… - Wykrztusił. – Trafił mnie… Oszczepem, lekko… Ledwo co. – Dokończył i przymknął oczy. Jego skóra była blada, a usta sine. King pokręcił głową ze smutkiem.
- Nie ma jej ze sobą, więc nie dowiem się jaka to trucizna. Zresztą i tak potrzebowałbym laboratorium... – Spec mówił cicho, prawie, jakby sam do siebie. Siedzący obok Randall przyglądał się swojej dłoni, jakby widział ją po raz pierwszy w życiu, zamykając i ją otwierając.
- Zaczynam widzieć… - King spojrzał na niego obojętnie.
- To dobrze. – Rzucił. – Ezechiel?
- Bez zmian. – Odparł Starzec.
- Wayland potrzebuje oczyszczenia organizmu, może transfuzji, może dializy, ciężko teraz ocenić. – Spec wrócił do poprzedniego tematu. – Jeszcze operacji. Innymi słowy potrzebuje szpitala. Potrzebuje tej pieprzonej Misji. Za dziesięć, dwanaście godzin najdalej. Nie jestem w stanie zrobić tego tutaj, mogę spróbować ale… - Zamilkł na chwilę, przejeżdżać truchło zabitego psa. – Będę musiał mu wtedy amputować nogę.


22.11.2056
21:37

Fray oparł nogi na masce rozdzielczej samochodu i wodził lufą po wyłaniających się z mroku z dwóch stron drogi sylwetkach. Te obojętnie przyglądały się mijającemu ich pojazdowi. A gdy napotykały wzrokiem na broń, szybko opuszczając głowy i ciągnęły dalej w stronę majaczącej na końcu drogi barykady. King zwolnił, kładąc na kolanach karabinek MP5. Z tyłu dobiegł ich odgłos odciąganego zamka pistoletu Ezechiela. Wychudzone cienie udawały, że tego nie widzą. Brudni uchodźcy podążali w stronę Misji, która według obliczeń Kinga powinna być najwyżej była godzinę drogi stąd, może nawet bliżej. Wóz minął pierwszą grupę, podjeżdżając pod następną, mniej liczną. Ci uchodźcy nie patrzyli na nich już ze strachem. Większość z nich niosła na sobie ciężkie toboły, niektórzy pchali do przodu wozy wypełnione dobytkiem. Część z nich miała przewieszoną przez plecy broń, część jednak trzymała ją w pogotowiu rzucając groźne spojrzenia w stronę załogi przejeżdżającego łazika. Wzrok Ezechiela przykuł szczególnie jeden z nich. Młody chłopak z zabandażowaną twarzą i ręką przewieszoną przez temblak. Szedł kulejąc, podpierając się długą strzelbą myśliwską. Jednakże jednooki dostrzegł spięcie z jakim chłopak taksował przybyszów, gotowy w każdym momencie skoczyć im do gardeł.
Coraz głośniej rozlegały się strzały dochodzące z południa. Czasami gdzieś nad budynkami błyskały smugi pocisków błyskowych. Pojedynczy wybuch rozświetlił noc. Bez wątpienia, jechali na wojnę.
Przyglądali się na pokazowi ogni, gdy nagle do samochodu podbiegła chmara dzieciaków wyciągając w ich stronę brudne rączki. Fray odpędzał ich przekleństwami i groźnym wzrokiem, ale większość z nich nie zrezygnowała z rozpaczliwego pościgu. King nie mógł przyspieszyć nie ryzykując rozjechania, któregoś ze śmiałków. W końcu kilku gówniarzy wskoczyło w biegu na przyczepkę i zagłębiło się w worki pokrytę Opadem. W mgnieniu oka porwały, to co miały pierwsze pod ręką i wyskoczyły z pojazdu. King nacisnął na hamulec i razem z Marią oraz Randallem doskoczyli do rabujących małolatów.
- Oddawaj to pieprzony gówniarzu! – Krzyknął Nadzorca łapiąc za kołnierz jednego z chłopaków i wyrywając mu z rąk brudny worek. Wrzucił go z powrotem przyczepę, wzniecając kolejną chmurę Opadu.
Uderzeniami kolb i razami rozgonili dzieciarnie, odzyskując większość z ekwipunku. King szybko przeliczył worki i odskoczył od przyczepki rozglądając się po sunących uchodźcach.
- Brakuje jednego. Małe gnojki. – Wycedził. Rozglądali się dookoła, próbując wyłowić z mroku złodzieja.
- Tam! – Krzyknęła Maria rzucając się w stronę zagęszczającego się tłumu. Wychudzona dziewczynka w pocerowanej bluzie biegiem ruszyła w głąb ruin. Maria prawie dopadła do niej, kiedy niespodziewane uderzenie kolby karabinu znokautowało ją na asfalt.
- Wypierdalaj. – Młody mężczyzna, na którego wcześniej uwagę zwrócił Ezechiel, trzymając w ręce strzelbę, wycelował ją w głowę kobiety. Dziewczynka niosąca worek znikła w ruinach. Maria próbowała coś powiedzieć, ale uderzenie całkowicie wypompowało z niej powietrze.
- Opuść broń. – Rzucił Fray wodząc lufą po zbierającym się tłumie i mrugając przy tym intensywnie.
- Nie, to Ty opuść broń. – Drugi głos z prawej stronie wycelował w niego pistolet. Stary szczur uśmiechnął się do niego szpetnie. Kilku mężczyzn i kobiet z tłumu z obnażoną bronią zbliżało się do zgromadzenia.
- Ok… okradła nas… - Wysapała w końcu Maria.
- Po prostu idźcie dalej. – Powiedział chłopak tym razem mierząc w Fraya. – Odpuście. – Naprzeciw nich stanęła kilka zdeterminowanych, wychudłych twarzy. Większość z nich miała założone zakrwawione opatrunki i bandaże. Śmierdzieli prochem, pyłem i śmiercią. Najdalej kilka godzin temu, stoczyli krwawą walkę. King podszedł do nich z wyciągniętymi w geście pokoju rękami.
- Ten worek znaleźliśmy w miejscu, w którym był Opad. Wszystko w środku pokryte jest toksyną. Wieziemy go do dezynfekcji. Zginiecie, rozumiesz? Zginiecie, jeśli go otworzycie. – Powtórzył dobitnie. Przez tłum przeszedł szmer nerwowych szeptów gromadzących się uchodźców. Ci, którzy trzymali broń, nie przestawali jednak celować w Fraya. Po bokach pojawili się następni, trzymając w rękach noże i pałki.
- Jeżeli chcecie żyć, to jedźcie dalej. – Odpowiedział chłopak, patrząc na nich butnie.
- Jesteś głupi. – Warknął King.
- Jednak wciąż żywy. – Uśmiechnął się kpiąco.
- Niedługo. – Rzucił Fray odwracając się na pięcie. Kilkanaście luf odprowadziło ich do wozu.
- Pozwolimy im tak odejść? – Zapytał Ezechiel, patrząc na nich zły.
- Jedyna droga prowadzi na południe. Wkrótce się spotkamy. – Odpowiedział King.
Łazik odpalił i ruszył dalej w stronę Misji.

***

- Co znowu, do kurwy nędzy… - Zaklął Randall, gdy zbliżyli się gromadzącego się kilkaset metrów dalej tłumu ludzi. Brudni, wychudzeni uchodźcy stali w świetle ognisk i silnego reflektora. Okupowali mały placyk przed zbitym z metalowych blach, wraków samochodów i umocnionym gruzem ogrodzeniem. Na jego szczycie stało kilku strażników, wykrzykując rozkazy w stronę kotłujących się na dole ludzi. Ci nie reagowali, napierając na bramę.
- Z drogi! Rozejść się, bo będziemy strzelać! – Kobieta stojąca na górze ściągnęła z ramienia broń, wciąż jednak nie celując w stronę tamtych.
- Wypieprzaj Tilda, słyszysz?! – Wykrzyknął tyczkowaty mężczyzna, wychodząc przed wszystkich. -Wypieprzaj! Ile już czekamy?! Dzieciaki są głodne, nie mamy jedzenia! Jesteśmy z Pineville! Nasi ziomkowie walczą za nas wszystkich! To chyba jeszcze coś znaczy, co?!
- Słuchaj, ty! – Inny z uzbrojonych mężczyzn zasłaniając się przezroczystą tarczą oparł o nią krótki karabinek. – Doskonale wiesz, fagasie dlaczego czekacie! Nie będzie wcześniejszych wejść!
- Ile to już jest?! Ile?! Dzieci tyle nie mogą… – Zawodząc, brudna kobieta złapała za tarczę żołnierza i próbowała swoimi kruchymi dłońmi odciągnąć go od jego twarzy. Ten mocnym uderzeniem posłał ją na ziemie.
- Tyle, co każdy! Od siedmiu do dziesięciu dni! Pojedyncze przypadki do wejścia selekcjonują lekarze! Wasze dzieci są chore? Pokażcie je przy wizycie Aniołów Miłosierdzia! – Wykrzyknęła żołnierka. – Widzę tu pierwszą i drugą grupę! Druga ma do wejścia 7 dni! Pierwsza teraz tyle samo!
- Co?! Co, kurwa?! Nie ma chuja, że będziemy czekać jeszcze następny tydzień! – Wykrzyknął jeden z uchodźców uderzając pięścią w tarczę stojącego najbliżej tarczownika. Tilda wycelowała w niego strzelbę.
- Co mi zrobisz?! No co?! Zastrzelisz mnie, suko?!
- Grupy się przemieszały! – Odkrzyknęła kobieta. – Będziecie teraz czekać razem! – Kobieta chciała coś powiedzieć, ale nad jej głową przeleciał wyrwany z chodnika kawał bruku. Ta nie czekając, pociągnęła za spust, obalając mężczyznę w głąb tłumu. Ten próbował się jeszcze podnieść ale kolejny gumowy pocisk rozpłaszczył go na ziemi. Ponad tłumem przeleciało kolejnych kilka kamieni uderzając w żołnierzy. Ci podnieśli tarczę w górę w zwartym szyku wbiegli w tłum.
- COFNĄĆ SIĘ! Cofać się, do cholery! – Tarczownicy napierali na protestujących, łamiąc ich opór uderzeniami tarcz i pałek. Większość z nich pospiesznie uciekła do pobliskich budynków, a ci którzy zaatakowali zostali szybko zmuszeni do poddania się. Kilku tarczowników wciągnęło ich do beczkowego namiotu rozstawionego na boku. Nagle jeden z żołnierzy podbiegł do łazika celując z pistoletu w głowę Kinga. Ten nawet nie drgnął, wpatrując się w mężczyznę nienawistnym spojrzeniem. Obok niego wyrosła kobieta, którą wcześniej jeden z uchodźców nazwał Tildą.


Dziewczyna miała na głowie niedbale założony kevlarowy hełm, a ubrana była w za duży mundur na nadgarstkach i kostkach zaklejony taśmą. Jednakże pewny chwyt na strzelbie i władczy ton udowadniały, że rozmawiali z dowódcą tego małego garnizonu, broniącego wjazdu na teren Misji.
- Pozostali wracać na stanowiska! – Krzyknęła nie odwracając się do pozostałych żołnierzy. Tamci posłusznie wykonali rozkaz, cofając się do bramy.
- Kierunek podróży? – Zapytała, dłonią obniżając lufę broni wciąż stojącego tuż obok i celującego do lekarza podwładnego.
- Misja Ojca Giannego. – Powiedział zmęczonym głosem Randall. Dziewczyna przez chwilę pogrzebała kieszeniach, aż znalazła latarkę świecąc im po oczach.
- Skąd?
- Z Pineville. – Rzucił na odczepnego Clyde.
- Powód?
- Mamy rannego, potrzebujemy dostać się do na drugą stronę jak najszybciej. – Powiedziała Maria wskazując na barykadę. Tilda przyjrzała się jej, oślepiając światłem.
- Żaden z was nie wygląda najlepiej. Porozmawiamy rano, a te…
- Nie mamy czasu do rana. – Brutalnie przerwał jej King. – Jeżeli on – wskazał na pogrążonego w gorączce Lynxa – przed świtem nie zostanie operowany, umrze, a w najlepszym razie straci nogę.
Kobieta spojrzała na snajpera obojętnym wzrokiem, wzruszając ramionami.
- Co tam wiozą? – Wskazała na przyczepkę, w którym grzebał jeden z żołnierzy.
- Mają tu dużo broni… - Powiedział przerzucając worki. – Dużo wszystkiego. Wszystko pokryte chyba Opadem. – Dodał pospiesznie. Dowódczyni skinęła głową.
- Na prawo macie studnię. Musicie zapłacić za dostęp do wody, od litra. Jest też detergent, płatny. Jeżeli nie chcecie czyścić sprzętu, to musicie go zakopać, albo nie wjedziecie do Misji. Jesteście w trzeciej grupie. Musicie poczekać tydzień i idziecie dalej. Zabezpieczenie przeciw epidemiom. Co do waszego rannego… - Zastanowiła się przez chwilę. – Za godzinę, może trochę dłużej, tyle to chyba wytrzyma, będzie tu jeden z Aniołów Miłosierdzia. Jeżeli oceni, że z tamtym naprawdę jest tak źle, to zabiorą go do Misji. Do tego czasu idźcie na główny plac i nie sprawiajcie nam problemów. – Dodała odwracając się na pięcie i odchodząc. Po kilku krokach zatrzymała się jednak i dodała przez ramię.
- Mamy na nie rozwiązania. – Dokończyła klepiąc się po kaburze pistoletu.
King chwilę odprowadził ją wzrokiem, po czym zaparkował samochód na małym placu zapełnionym przez ogniska i mimo późnej godziny, chrzątających się w tą i z powrotem ludzi.
- Co teraz zrobimy? – Zapytała Maria. Pozostali nie odpowiedzieli przyglądając się żałosnemu widokowi, jaki rozciągał się dookoła nich.


Najpewniej mieli przed sobą ostatnią falę uchodźców z Pineville. Wychudzeni, chorzy, wielokrotnie okradzieni w ruinach. Zbyt słabi, żeby utrzymać tempo tych, którzy jako pierwsi wyruszyli do ostatniej, broniącej się Enklawy. Teraz stłoczeni byli przy osobnych ogniskach oraz namiotów. Najczęściej w zbyt cienkich ubraniach, niemający jedzenia, czy gambli na handel zwyczajnie skazani byli na śmierć i sądząc po apatii, jaka uderzała z ich twarzy pogodzeni z tą myślą.
- Co zrobimy? – Powtórzyła Maria.
- Przejdziemy przez tą pieprzoną bramę. – Powiedział Fray przyglądając się ogrodzeniu.
Nie miał zamiaru odpuścić i czekać, kiedy czuł, że jakiś, jakikolwiek cel jest na wyciągnięcie ręki. I nie liczyło się dla niego to, jak daleko jest do samego Nashville. Tu i teraz miał zamiar przerwać pasmo katastrof i towarzyszącej mu odkąd wkroczył do tych ruin pieprzonej, gorzkiej bezradności.
Musiał tylko sforsować bramę.
 
__________________
Spacer Polami Nienawiści Drogą ku nadziei.

Ostatnio edytowane przez Lost : 27-06-2014 o 01:47.
Lost jest offline