Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-06-2014, 18:56   #82
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację

Walczył Arno, walczył Jost, walczył nawet porwany rybak, a Bert... Darł się. Wyłącznie jeden Sigmar wie jakim cudem struny głosowe Winkela wytrzymały tak potężny, a równocześnie melodyjny krzyk. Gawędziarz chciał mieć pewność, że każdy strażnik w promieniu setek metrów nie przejdzie obok tej wrzawy obojętnie. Chciał brzmieć mocno, chciał brzmieć dumnie. Brzmieć niczym wielka, pękata sakwa wielkiego, potężnego barona, którego jedyną córkę właśnie mordowali na jego oczach. Tak chciał brzmieć.

I była w tym głosie prośba większa niż chęć uciekającego Kitajczyka, którego młotem niemal zmiażdżył Arno. Kiedy płachta opadła, a to co było pod nią ukazało się w całej swej okazałości Winkel zbladł. Tam były ciała! Niektóre stare pokryte licznymi zmarszczkami, inne młode, pulchne i wydatne, a jeszcze inne pobliźnione niczym po wielu bojach. Jedno było pewne. Ci ludzie nie żyli. Winkel naoglądał się trupów dość za czasów podróży z łowcą Imre i Erykiem. Skoro tak było to dlaczego ciągle musiał jakieś oglądać? Jego kolejny krzyk przywołałby umarlaków z pobliskiego cmentarza gdyby ten leżał o kilka metrów bliżej. Tak potężny był ten krzyk.

I wtedy - niczym szóstym zmysłem - Bert usłyszał cicho - jakby z oddali - odgłosy uderzających o bruk ciężkich, wojskowych butów, pobrzękiwanie kolczej zbroi i równie ciche rozkazy - początkowo wydające się słabymi i bez przekonania. Wydające się ledwie szeptami. Z każdą chwilą jednak głosy nasilały się i nasilały...

Cudzoziemcy chcieli nawiać. To było bardzo przewidywalne. Oczywiste. Mannfred, biedny rybak, z raną głowy nie wiedział zapewne gdzie jest i co się z nim dzieje. Kiedy potężny młot krasnoluda zagłębił się w ciele Kitajczyka, a ten padł w drgawkach Bert przez chwilę myślał, że zwymiotuje. Myślał, ale nie poczuł nic. Ani skurczów żołądka, ani nawet nie wykonał odruchu zasłonięcia rękoma ust. Był za daleko aby poczuć to co wypuściły nie trzymające zwieracze wojownika. Drugi z bandytów - niczym niesiony na boskich rękach - uciekał szybciej niż sam Winkel zwykł uciekać. Strach to potężne narzędzie...

Mannfred z przestrachem zmierzył swoich kompanów w przejażdżce wozem. Był on wysokim, potężnym i szpakowatym mężem, podobnie jak Franc noszącym się - i perfumującym zapewne - na styl rybacki. Dziesiątki haczyków zdobiących jego płaszcz, brudna kapota i znoszone buty nadawały mu czegoś co sprawiało, że Bert nie potrafił wyobrazić sobie lepszego kompana do picia z Francem. Oni pasowali do siebie jak ulał. I dzięki ekipie z Biberhof pasować będą nadal. Mannfred został uratowany...

***


Bert siedział w "Żelaznej Koronie" można by rzec oniemiały. Nie dość, że udało się uratować Mannfreda, to jeszcze straż nie zaciągnęła jego, Josta i Arno do cel skąd odebrać by musiał ich zapewne Eryk. Gawędziarz pił niewiele, a im więcej w siebie wlał tym bardziej niesamowite wydawało mu się, że miejska straż mogła uwierzyć swojego ziomkowi na słowo. Winkel - podobnie jak Franc - uśmiechał się radośnie przypominając sobie czasy Biberhof kiedy sam należał do straży. To były czasy!

Opowieść Mannfreda zainteresowała Berta nie na żarty. Nie dlatego, że był gawędziarzem, ale dlatego, że sam nie tak dawno był świadkiem istnienia czegoś podobnego - jak nie tego samego - jak w opowieści barczystego rybaka. Ciekawym miejscem musiał być Tron Mannana, który znajdował się pośrodku rzeki Reik. Opowieść rybaka miała w sobie coś więcej jak tylko przesłanie. Ona była prawdziwa. Bert to czuł. Mimo iż nie był naocznym świadkiem tych wydarzeń, a Mannfred miał już zdrowo w czubie to Winkel podświadomie wiedział, że te wydarzenia miały miejsce. Po prostu ktoś kto ostatnie kilka lat pisał opowieści, opowiadał, przeżywał niesamowite przygody potrafił odróżnić wymyśloną historyjkę od prawdziwej, realnej przygody. I nikt - nawet Arno czy Jost - nie zrozumie przesłania idącego wraz z nią tak dobrze jak Winkel. Bo to on był świadom tego, że ona jest prawdziwa. Był świadom i to go przerażało.

Wielki, szary, pokryty łuską potwór o zębach niczym naostrzone do granic brzytwy. Najpierw śmierć poniósł Svein, później sam ojciec Mannfreda. Potwór z zakrwawioną paszczą zwyciężył nad psychiką rozmówcy. Było widać, że ten człowiek nie pije bez powodu i nadal są noce, w których odmętach przeżywa tamten wieczór po raz wtóry. Winkel to rozumiał. I docenił informację o tym, że bestia obawia się ognia. Może być ona przydatną gdyby kiedyś Bert musiał bronić się przed monstrum z głębin...

***

Kiedy pojawił się ubrany w swój podróżny strój Eryk gawędziarz wiedział, że coś się święci. Nie brałby pełnego plecaka chcąc jedynie wyjść na miasto. Bert podejrzewał co może się stać i wcale się nie mylił. Bauer chciał ich opuścić. Nie była to jednak zwykła przeprawa przez los, a powołanie. Głos Sigmara wzywał przyjaciela Berta. Młotodzierżca zabierał mu przyjaciela. Winkel modlił się tylko o to aby opiekował się nim dobrze...

- Nie będę próbował Ciebie zatrzymać, przyjacielu. - powiedział Bert ściskając mocno kompana. - Nie zapomnij o naszych przygodach. Wspomnij sobie czasem o grupie wieśniaków z małej, zapyziałej wioski. I pamiętaj... My nigdy nie zapomnimy.

Winkel nie chciał płakać. Znał Eryka od narodzin. Byli razem w straży, podróżowali razem pod skrzydłami łowcy Imre, poszukiwali przygód wspólnie z ekipą z Biberhof po latach przepraw z ciężkim losem. Nikt tak jak Bert nie znał Eryka Bauera. I nikomu tak ciężko nie było się z nim żegnać. Bert miał nadzieję jeszcze kiedyś spotkać przyjaciela...

***

- Witaj Bercie. Jam jest Magnus von Marck. - przedstawił się jegomość bardzo melodyjnym, silnym głosem.

Winkel był pod wrażeniem aktora. Mimo iż ten posiadał zapewne z 40 lat trzymał się niesamowicie dobrze. Był wysoki, a budowy mógłby pozazdrościć mu niejeden młodzik - na przykład Bert. Ubrany był porządnie, ale nie pstrokato jak von Glicke. Jego zarost był starannie przycięty, a włosy mimo iż zachodziły siwizną były ułożone z niesamowitą wręcz dbałością. Mężczyzna był miły i wyglądał sympatycznie w sposób bardziej wiarygodny - a zatem mniej oczywisty - niż dwupłciowy von Glicke.

- Panie Magnusie... - zaczął nieśmiało po przedstawieniu się Bert. - Chciałbym się od Pana uczyć fachu. Znam się trochę na opowiadaniu, ale grać jak do tej pory niewiele razy miałem okazję. Prawdę mówiąc nie chciałem tego robić nie będąc najpierw przez profesjonalistę przygotowanym. Znajdzie Pan dla mnie czas przez najbliższe tygodnie?

Mężczyzna słuchał cierpliwie i nie przerywał Winkelowi. Co więcej Bert dostrzegł uwagę z jaką potrafił słuchać von Marck. Nie spiesząc się mężczyzna odparł:

- Znajdę czas, ale nie będzie to ani łatwe, ani tanie chłopcze. - pokiwał lekko głową. - W zależności jak pojętnym uczniem będziesz i jak wiele czasu będziesz chciał dziennie się uczyć okaże się ile dni zajmie nam praca. Uczyłem już bystrzaków, którzy potrafili pojąć to co miałem im do przekazania w dwa tygodnie, a byli i tacy, którzy męczyli się trzy miesiące. Masz tyle czasu? - spojrzenie szarych oczu rozmówcy zapewniło gawędziarza o jego szczerych intencjach.

- Poświęcę tyle czasu ile będę musiał. - odparł Bert. - Myślę, że im więcej jednego dnia będę się uczył tym lepiej. Jestem gotów praktykować u Pana od świtu aż do ciemnej nocy. Od dawna interesuje się aktorstwem...

- Dobrze zatem. - skinął spokojnie głową aktor. - Moglibyśmy zacząć od jutra, ale najpierw pomówmy o kosztach...

Winkel podejrzewał, że praktyka u aktora nie będzie tania. Wiedział, że nie musi wszystkiego pojąć od razu. Marzył jednak o posiadaniu takich umiejętności od dawna. Zawsze podziwiał grację słowa i gestów wyszkolonych aktorów. Chciał sam tak potrafić, ale ktoś musiał go nauczyć. Okazało się, że gdyby nie złoto Josta ze sprzedaży pierwszego z pistoletów Berta nie byłoby stać na spełnienie tego marzenia. Na szczęście miał jeszcze oddanych przyjaciół...

***


Bert w końcu realizował swoje marzenie! Praktykował u prawdziwego aktora. Aby jednak nie obciążać sakwy Josta za bardzo to musiał sam chociaż trochę dorobić. Zdecydował się opowiadać. W mieście było sporo miejsc, w których mógłby stanąć i prawić o swoich przygodach. Ostatnio spotkało to się z pozytywnym odzewem publiki. Jak zatem będzie tym razem?

Pierwszego wolnego dnia Bert nie miał szczęścia. Zabrakło mu pewności siebie i został przegnany z ulicy. Musiał uciekać, bo w przeciwnym razie mogłoby dojść do rękoczynów. Winkel zatem do wieczora uczył się tego co przekazywał mu aktor. Wiedział, że tego dnia już nic nie opowie ciekawego.

Kolejny wolny dzień był już bardziej owocny. Bert wiedział, że to zasługa ułożenia sobie w głowie tego czego uczył go jego mentor. Te nauki naprawdę działały, ale nikt w tydzień nie jest w stanie pojąć tak trudnej sztuki jak aktorstwo. Winkel to wiedział dlatego był cierpliwy. Tego dnia zarobił na ulicy 7 Koron. Sporo jak na trzy godziny pracy.

Z zaczęciem kolejnego tygodnia nauk Winkel podejrzewał, że będzie coraz lepiej. Czuł, że zbliża się do konkretów coraz bardziej zagłębiając się w świat operowania słowem, gestem, mimiką i wszystkim tym czym posługiwali się aktorzy. Magnus von Marck był bardzo dobrym nauczycielem i Bert był pewien, że pojmie to czego mężczyzna go uczył. Modlił się o to - i zdrowie dla Eryka - wieczorami do Sigmara…
 
Lechu jest offline