Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-06-2014, 23:50   #9
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Dziękuję MG oraz Leminowi za interakcję!

Scott Sanders wykonywał zlecenia dla wielu ludzi. Zajmował się ochroną karawan, podróżował ze specjalnymi przesyłkami robiąc za ochronę kurierską, pozbywał się trzęsących okolicą banditos oraz ustawiał do pionu zdegenerowanych renegatów. Mimo iż wiele razy robił za wypranego z emocji ochroniarza czy też nieugiętego cyngla to do archetypu maszyny do zabijania było mu daleko. Miał swoje zasady, które dla jednych były sprawiedliwe, dla innych chore. Kierował się własnym kodeksem moralnym, który takim coraz częściej bywał tylko z nazwy. Kiedy dochodziło do walki na noże, strzelaniny czy też zwykłego mordobicia on rzeczywiście nie miał litości. Był szybki, sprawny, agresywny. Co go sprowadziło w okolicę tajemniczej wyspy? Zacznijmy od początku...

Pewnego razu Sanders przybył do małej osady położonej w ruinach prowincji przedwojennego Detroit. Rewolwerowiec nie dawno eskortował karawanę kupiecką przewożącą podzespoły samochodowe z miasta wyścigów w okolice Charleston skąd te miały trafić do Federacji Apallachów. Podczas przeprawy karawana została napadnięta przez bandytów. Było ich więcej niż ochroniarzy, ale Ci bronili towaru i kupców zawzięcie niczym maszyny Bestii. Wielu z nich tego dnia pożegnało się z życiem. Jednym z nich był Frank Stark. Stark uratował Sandersowi życie po czym zginął trafiony kulą przez przywódcę bandytów. Scott trzymając stygnące ciało poharatanego Franka zgodził się znaleźć jego siostrę i pomóc jej w pewnej sprawie. Musiał. Nie mógł mu odmówić.


Poszukiwana miała na imię Akemi i nie trudno było zauważyć, że na pewno nie była rodzonym rodzeństwem Franka. Znała go jednak i opowiedziała Scottowi wiele na jego temat. Uważała go za brata, bo wspólnie się wychowali i żyli. Miała syna o imieniu Hisaki, który nigdy nie poznał swojego ojca. Podobnie jak matka myślał, że on nie żyje dopóki ta - kilka tygodni temu - nie spotkała podróżnika, który stwierdził, że go widział. W okolicy centrum przedwojennego Detroit. Akemi nie mogła w to uwierzyć. Chciała aby martwy już Frank znalazł jej męża. I w ten właśnie sposób Scott rozpoczął poszukiwania.


Gość miał na imię Tetsu i - podobnie jak żona - pochodził z kraju kwitnącej wiśni. Akemi bardzo dokładnie go opisała. Miał około 165cm wzrostu, był szczupły, wysportowany. Jego oczy były koloru orzechowego, a włosy czarniejsze niż u młodszego o kilka lat Sandresa. Miał mały, rozłożysty nos oraz kilka blizn po okresie dojrzewania. Niegdyś mężczyzna zajmował się obsługą i naprawą komputerów. Żona nie miała z nim kontaktu od czasu kiedy ten wyszedł po jedzenie i nie wrócił. Wtedy jeszcze nie wiedział, że jego kobieta nosi w sobie jego pierworodnego. Od porodu minęły ponad 2 lata, a ona do tej chwili nie porzuciła nadziei...

Scott wypytał o skośnookiego mężczyznę w ruinach centrum Detroit i szedł jego tropem dobre kilka tygodni. Dowiedział się, że gość miał przy sobie trzech kompanów zajmujących się wojaczką. Wyglądali na rdzennych Amerykanów. Sanders zdobywał na ich temat coraz więcej informacji aż do chwili kiedy trop zaprowadził go w okolicę wyspy. Oni muszą gdzieś tam być. Tetsu już niedługo dowie się, że jego żona i syn na niego czekają. Oby tylko chciał do nich wrócić…


Biały puch był dla niego błogosławieństwem. Może i trzeszczał pod nogami, ale odciśnięte na nim ślady zostawały na długi czas i były cholernie wyraźne. Scott bez problemu mógł odczytać, w którym kierunku zmierzała jego zwierzyna. Chociaż ciężko tu mówić o łowach w sprawie, w której miał jedynie powiadomić o czymś i spróbować nakłonić do swoich racji poszukiwanego. Kto jak kto, ale Sanders czuł się nieswojo idąc tropem gościa, którego nie miał w żaden sposób uszkodzić. Wręcz przeciwnie! Miał go nawet od wszelkich uszkodzeń uchronić! Wojownik nie wiedział czemu, ale gdzieś tam w głębi - między kichami, a resztą bebechów - czuł się z tym jakoś nieswojo. Jak nastolatek przyłapany przez ojca na masturbacji nad czasopismami niekoniecznie związanymi z jego tokiem studiów...


Cheb nie wyglądało na dużą mieścinę. Ot, kilka enklaw rozrzuconych po niegdyś prowincjonalnym miasteczku. Scott pewnie stawiał kroki idąc do enklawy najbardziej wysuniętej na zachód. Okolica ta zamieszkała była przez Czerwonoskórych. Dwójka plemiennych wojowników pilnujących wejścia na ich ogrodzone w różnoraki sposób terytorium nie wyglądała na pogrążoną w ascezie i spokoju. Wręcz przeciwnie. Ich oczy były lekko rozbiegane, a ruchy płynne i prężne. Sprawiali wrażenie niesamowicie czujnych chociaż nie byli już pierwszej młodości. Byli za to - co dla Scotta bardzo przydatne - dość rozmowni. Nie ukrywali, że ich pobratymcy wraz z skośnookim mężczyzną przybyli do obozu kilka godzin temu. Sanders nie mógł jednak się z nimi spotkać gdyż zwyczaj nakazywał aby myśliwi wracający z łowów wypoczęli i uspokoili się nie nawiązując kontaktu z nikim z zewnątrz. Scott zamierzał to uszanować. Nie chciał robić problemu - tym bardziej, że lepiej dla jego sprawy aby zrobił dobre pierwsze wrażenie na Tetsu.


Jeden ze strażników enklawy był nawet na tyle zaciekawiony karabinem rewolwerowca, że zaproponował wymianę za... Winchestera. Mimo iż legendarny dwutakt przywoływał w pamięci Scotta całą masę wspomnień to wojownik z uśmiechem odmówił. Z pewnością jego karabin automatyczny, z 14-calową lufą, czterema wypasionymi szynami montażowymi Picatinny, chwytem ergonomicznym oraz w profesjonalnym maskowaniu 3D był wart kilku takich historycznych modeli. Porozmawiał natomiast z gościem na temat pochodzenia tej broni. Wersja wojownika klanowego nazywana była przez fachowców musketem. Charakteryzowała ją najdłuższa z dostępnych, okrągła lufa, magazynek na 17 naboi oraz to co rzeźnicy kochają najbardziej - zaczep na olbrzymi bagnet. Dzikus chyba szybko zdążył połapać się, że Sanders ma na punkcie broni jobla, bo po kilku zdaniach zaczął potakiwać głową jak zamszowy piesek. Wojownik postanowił wrócić tam kolejnego dnia... Czas najwyższy trochę się rozejrzeć.

Wracając od Czerwonoskórych Sanders coś usłyszał. Stanął i zaczął nasłuchiwać. Albo mu się zdawało albo słyszał psi skowyt dochodzący gdzieś z północy. Z bardzo daleka. Scott - mimo iż nie był myśliwym czy tropicielem - potrafił rozpoznać psy na łowach. Łowcy zwykle trzymali je blisko siebie spuszczając kiedy wręcz namacalna ofiara została ranna albo… nie miała już sił uciekać. Ujadanie dobiegało z daleka, a mgła nie ułatwiała mu zadania. Do celu miał zapewne ponad kilometr, ale mimo to zdecydował się na szybki, ubezpieczany marsz. Znał swoje zmysły i wiedział na jakie tempo może sobie pozwolić. Karabin w białym kamuflażu pojawił się w jego dłoniach, a selektor zmienił pozycję. Gdyby nie tempo dla niejednego wydałby się białą plamą na tle widoczności. W pewnym momencie usłyszał strzał, potem drugi. Karabin zawisł na zawieszeniu a on chwycił za lornetkę. Cały czas był jednak zbyt daleko od pogranicza ruin aby cokolwiek dostrzec. Zdecydował się na bieg. Cholernie ryzykował. Jego ciekawość kiedyś go zabije. Bez wątpienia.

Po kilkuset metrach biegu, nagle, wybiegając zza rogu drugiego od początku ruin budynku wojownik zauważył uciekającą kobietę. Za nią biegło na oko z tuzin psów. Była w nie lada opałach. Nie wiele myśląc Sanders chwycił za karabin.


- Tutaj! Nie bój się. Pomogę Ci. - jego uniesiona broń nie kierowała się w jej kierunku, ale w każdej chwili była gotowa do ataku na ewentualny pościg.

Wojownik nie chciał już na starcie być źle kojarzonym dlatego zdecydował się pomóc “ofierze”. Może kiedyś on będzie potrzebował jej pomocy? Dziewczyna widocznie go zauważyła i ruszyła w jego kierunku, a kiedy znalazła się w zasięgu głosu, nie zatrzymując się żeby złapać dach, zawołała do niego:

- Biali wędrowcy... z psami.

Wojownik nie wyglądał na wystraszonego. Jego przyklęknięta, stabilna pozycja, brak ruchu, spokój i lustrowanie otaczającej go przestrzeni… Był tylko on i mały cel jaki sobie postawił. Pomóc. Bezinteresownie. Robił to tak rzadko i tak dawno, że zapomniał jak to jest. Nie mógł jednak opuszczać gardy. Nie ufał nikomu, ale… ona była zmęczona. Bardzo zmęczona. Ofiara stada właśnie mijała symboliczną bramę wjazdową do miasta. Jej nadzieją okazały się drzwi zasypanego śniegiem budynku, które niestety były odgrodzone przez sporą zaspę. Sanders obawiał się, że jak dziewczyna zacznie się z nimi szarpać może nie zdążyć wbiec do środka. Padł pierwszy strzał, po którym jeden z psów poleciał do tyłu niczym pluszowy, porwany miś właśnie wyrzucający swe wnętrzności. Z tym, że te nie były watą, a skąpaną w posoce breją.

Scott wiedział, że w chwili kiedy psy zbliżyły się na odległość średniego zasięgu nie były już tylko iluzorycznym zagrożeniem goniącym kobietę. Były pewnym zagrożeniem dla niego. Ona mogła się schować, mogła uciec i Scott tego jej życzył. On jednak uciekać nie zamierzał. Mógł walczyć chociaż… martwiło go ilu musiało być myśliwych skoro bestii było aż tyle. Karabin poszedł do góry, a on nie zamierzał zaprzestać strzelać. Przynajmniej do czasu kiedy bestie nie wejdą w starcie bezpośrednie. Ku zdziwieniu mężczyzny uciekająca, wyczerpana kobieta wpadła przez zasypane zapewne stwardniałym już śniegiem drzwi do środka budynku i błyskawicznie je zatrzasnęła. Psy zaczęły odbijać się od przeszkody ujadając przy tym niemiłosiernie. Drzwi zdawały się lekko latać, a zatem ofiara musiała zapewne trzymać je za pomocą własnych, topniejących sił.

Bestie nie zastanawiały się ani chwili. Psy nie były istotami głupimi. Szukały wejścia do budynku. Jedne miały nadzieję wskoczyć oknem, inne obiegały budynek dookoła szukając drogi wejścia. Na ich nieszczęście wojownik nie przestawał strzelać. Kolejne cierpliwie wystrzelone pociski przeszyły dwa z psów, które ujadając okropnie uciekły gdzieś w ruiny. Kolejny z psów padł kiedy kobieta wystawiła przez drzwi pistolet i strzeliła mu prosto w rozwarty pysk pełen ostrych jak brzytwy kłów.

- Leżeć. Dobry pies. - powiedziała Nico kiedy bestia padła czego Scott słyszeć nie mógł.

Kolejne psy biegały wokół budynku. Jeden miał już wskoczyć oknem kiedy celny strzał Scotta rozerwał go niemal na pół. Kolejne dwa również nie miały szczęścia przedziurawione na wylot przez pocisk pokroju 7,62mm. Kobieta też nie próżnowała strzelając przez uchylone drzwi i trafiając w jedną z bestii. W zaledwie kilka sekund spokojna granica ruin zmieniła się w miniaturowy plac boju, a nieskazitelnie biały śnieg zalewał się czerwienią posoki coraz bardziej i bardziej. Niemal wszystkie pozostałe psy uciekły. Został jeden, który w panicznym niemal, szaleńczym natarciu ruszył w kierunku Scotta. Spokojny, niczym u ćpuna na porządnym haju, wzrok rewolwerowca przeniósł się na kolejną ofiarę, a on błyskawicznie dobył broni. Szabla trafiła do lewej dłoni mańkuta, a pałka do prawej. Sanders nie miał poważnego planu na tę walkę. Nie potrzebował go. Rozpędzony pies pierwszym atakiem szabli został przecięty niemal na pół. W pośmiertnych drgawkach pies wyglądał komicznie. Sanders uśmiechnął się krótko sam do siebie...

Kobieta nie kazała długo na siebie czekać. Wyszła z budynku i podeszła do swojego wybawiciela.

- Dzięki za pomoc. - powiedziała krótko.


- Nie ma sprawy. - odpowiedział basowym głosem mężczyzna w stroju kamuflującym wymieniając magazynek w karabinie. - Kto Ciebie ściga? - zapytał bez ogródek ściągając plecak i szukając w nim amunicji, którą uzupełni braki w karabinowym magazynku.

- Biali wędrowcy. Obawiam się, że tak łatwo nie odpuszczą skoro już ruszyli na południe. Chyba trzeba by powiadomić ludzi i zorganizować jakąś akcję. - odparła dziewczyna widząc, że wojownik przygląda się jej Diemaco C8 z celownikiem Elcan.


- Nie kojarzę tego oddziału. - powiedział odrywając wzrok od broni i ładując na maksa magazynek wojownik. - Scott Sanders. - dodał po schowaniu magazynka do ładownicy, wyciągając dłoń.

Poza Diemaco kobieta miała futurystycznie wyglądający pistolet Whitney Wolverine. W sumie dla Scotta nic ciekawego. Spluwa z okolic połowy XX wieku, z magazynkiem mieszczącym ledwie 10 naboi .22LR. Poza wyglądem raczej nie wyróżniało go nic o ile za nic miało się wysoką dostępność amunicji oraz jej niską cenę. Kopa to miało niewielkiego, a właśnie on dla Sandersa był częścią "duszy" broni palnej.


- Wojownicy lodu. Chyba nie byłeś zbyt długo na północy. Nazywam się Nicolette DuClare. Wygląda na to, że jestem Ci winna przynajmniej piwo. Ale na razie trzeba ostrzec mieszkańców, że mogą się spodziewać towarzystwa.

Nico miała wyraźny francuski akcent słyszalny szczególnie przy wymowie litery R. Kobieta zaczekała aż nieznajomy przeładuje po czym zmieniła magazynek karabinka na pełny. Później zabrała się za lustrowanie okolicy przez lunetę po czym wyciągnęła magazynek z .22LR i zaczęła uzupełniać go luźnymi nabojami wyciąganymi z kieszeni. Scott w tym czasie wytarł szablę o śnieg po czym dokładnie wyczyścił o kawał nieco brunatnej szmaty.

- Byłem, ale najwyraźniej nie miałem okazji ich poznać. - powiedział wojownik po czym zebrał do kieszeni zalegające obok truchła jednego z psów łuski. - Jak wielu ich jest? Jakiej broni używają? Powiedz co wiesz, a pewnie będę mógł pomóc. Musimy się rozejrzeć czy w tej mieścinie jest jakiś szeryf czy ktoś w tym stylu…

- Wiele nie tracisz. Bynajmniej nie zyskują przy bliższym poznaniu. - powiedziała Nico po czym zaczęła się nad czymś zastanawiać.

- Po ilości psów myślę, że musi być ich minimum tuzin. - powiedział Scott zakładając wojskowy plecak. - Z kilkoma może dałbym radę, ale nie z tak dużą grupą. Nie sądzę aby tylu wojowników szło za byle kim. Kim jesteś? Nie wyglądasz na córkę Boga Wojny. Bez obrazy…

- Zwykłym podróżnym, choć może trochę lepszym w umykaniu przed nimi. Trzeba czym prędzej powiadomić mieszkańców i zorganizować wycieczkę. Zanim ściągną następnych.

- Dobra. - rzucił wojownik spoglądając w głąb mieściny. - Chodź. Popytamy mieszkańców o kogoś pokroju szeryfa i przekażemy mu informację. Zobaczymy co z nią zrobi dalej…

- Biorąc pod uwagę, że nasze strzały jeszcze nikogo nie ściągnęły mam kiepskie przeczucia co do tego czy ruszą dupy.

- Spokojnie. - powiedział Scott. - Ta część nie jest zamieszkała. Tam dalej są już ludzie chodzący między budynkami, zapewne jakieś lokale gdzie można się zatrzymać i takie tam. Wiem, że na zachodzie mieszkają plemienni myśliwi, których mam zamiar jutro odwiedzić. O reszcie nie wiem zbyt wiele, bo sam nie zdążyłem się rozejrzeć. Dopiero co zmierzałem w głąb jak usłyszałem ujadanie psów. Chodź, a sprawdzimy czy ta osada jest na tyle duża aby stawiła opór tym wojownikom lodu. Strzelam, że ktoś się znajdzie, ale to się okaże.

- No to prowadź skoro znasz drogę.

- Nie znam, ale trafimy. Kierunek mniej więcej już sobie określiłem. Teraz tylko zapytać jakiegoś mieszkańca o dach nad głową, szeryfa i lokalne niesamowitości. - powiedział wojownik ruszając żwawo przed siebie. - Od jak dawna Ciebie ścigali? Pewnie byś coś zjadła, he?

- Parę dni. - rzuciła Nico zmęczonym głosem. - Tak, jestem cholernie głodna. Marzę o ciepłym posiłku, kąpieli i czystym łóżku. Jakiekolwiek szanse na którekolwiek?

- Nie mam zielonego pojęcia, Nicolette. - odparł Scott. - Jak byś chciała od razu coś zjeść mogę Ci dać trochę suszonego żarcia i placki drożdżowe. Mam też czystą wodę. Tutaj o nią nie trudno. - zaśmiał się. - Myślę, że o nocleg nie ma co się martwić, ale z tą kąpielą może być różnie… Priorytetem jest znaleźć szeryfa. Musimy zdążyć zanim do martwych psiaków zlecą się głodni tej krainy. Pewnie będą chcieli zobaczyć miejsce walki…
 
Lechu jest offline