Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-06-2014, 07:37   #233
Panicz
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Rozstrzygnięcia przychodziły niekiedy znienacka. Po złodziejsku, cichcem, bez zapowiedzi i z zakłócającym nocny spokój stukotem na granicy percepcji. Porządek, który konserwował się już w konturach kurzu, zastygał wulkanicznie pod pokrowcami pajęczyn, bywał burzony bez zmiłowania. Mogli przywyknąć. Ostatnimi czasy życie rwało im się w podziabanych wstęgach fantastycznej świadomości i szarej nietrzeźwości, wywracało na lewą stronę ciepłe schronienie sensu, w którym kiedyś się kryli. Mogliby.

Jakżeby to jednak było, gdyby tak teatralna istota jak człowiek pozwoliła sobie przywyknąć do twistów i zawrotów akcji? Gdyby oswojono nieprzewidziane i udomowiono nieznane?

Ech, pewnie byłoby wygodniej. Znacznie wygodniej, komfortowo i ciepło pod pupą. Ale! Być paniczem znaczyło porzucić plebejski rytm codzienności, puścić się wydeptanych okołodomowych ścieżek i zasmakować szlacheckiego sobiepaństwa losu. Zatem... Puścili się, polecieli. I teraz byli tu.

* * *


Owain

Biedaczek, nie miał rodzeństwa. Młodszego, ani starszego, ani nawet takiego, co to wyskakuje z łona raz-dwa, jedno po drugim, a potem ciężko ocenić, które ma te pięć minut zapasu. Chociaż... Może i miał? Może był brzdącem z wielodzietnego, patologicznie, króliczo mnożącego się klanu dzieciorobów. Może było tak, a może inaczej. Owain oszczędzał słowa. Nie reklamował się graffiti na murach, ani nie urządzał benefisów po lokalnych knajpach.

Można było tylko zgadywać. Gadka, jaką bałamucił ciężkich na kieszeni małolatów, gotowych zakupić „proszek na odwagę”, mogła sugerować dobrze sprawowany status starszego brata. Oswojonego z wkręcaniem szczylom najgorszego kitu. Ale równie dobrze mogła płynąć z pragnienia takiej roli, którą teraz dawało się realizować tylko z narkotykowym wsparciem. Jakkolwiek by nie było, Owain został powiernikiem młodzieży. Bohaterem małoletnich szlachetków, szybko ściągniętych na Drogę Nosa. Nabrał renomy. Zdobył zaufanie. Stał się sławny.

W pewnych kręgach oczywiście, ale też i na tych kręgach mu zależało. Handel, wymiana, gotówka, zero kredytu, przepraszam. Towar schodził na pniu, a kolejne szajki gołowąsów zmieniały mleko pod nosem na inny odcień bieli. Graeff spłacił dług u dostawców, a w obliczu tragedii, jaka ich w ostatnich dniach spotkała – spłonęło całe laboratorium z pracownikami w środku – stał się dla nich najsolidniejszym źródłem finansowania. Zaczął brać proszek hurtem. I klepać solidny klopsik.

Zauroczeni szarmanckim sprzedawcą „dobrego wieczoru”, klienci ściągnęli go w swoje szeregi. Z protekcją przełożonych, został naczelnym dilerem dobrze urodzonych i – samemu nie wiedząc kiedy – trafił na oficjalne przyjęcie wystawiane przez Rodryka de Salle. Drachstena miała być zawsze w pogotowiu, a jak lepiej umilić konsumpcję, niż ubogacając ją którąś z licznych anegdot pana Graeffa?

Pan Graeff i jego pomocnicy, Caspar i Cliff, starali nie rzucać się w oczy, a przy tym być zawsze na miejscu. Grzeczna taktyka kokainowych kelnerów. Brawo chłopcy, bravissimo.

Belvor

Mikael Blomkvist był bardzo zajętym człowiekiem. Zawsze w mundurze, zawsze nieskazitelnie ogolony (wyjątek dla sumiastego, wypomadowanego wąsa, który falował hipnotyzująco nad surowo ściętą linią ust), włosy zaczesane z iście kartograficzną starannością. Zawsze w pracy, zatem elegancki jak należało. W słowach zdecydowany, często brutalny, ale należycie kurtuazyjny, gdy sprawy rasy i narodowego interesu schodziły na drugi plan. W końcu i Belvor zyskał okazję, by się o tych rozgłaszanych szeroko cechach przywódcy Żagwi przekonać.

Pucołowaty, dobroduszny rycerzyk miał więcej szczęścia, niż rozumu, choć nie z braku tego ostatniego. Niegłupi, mimo wszystko pakował się w najgorsze kabały i tylko cudacznym zrządzeniom losu zawdzięczał swój status żywego (jeszcze) organizmu. Starając się o spotkanie z szefem Żagwi, którą miał incognito zwalczać, ryzykował sporo. Ale znów, gadką nie do powtórzenia, rozkołysaną i płonącą od patriotycznego patosu, dopiął swego. Kupił sobie czas u Blomkvista i dostęp do jego uszu.

Ciężko zrelacjonować, co się z ust Furyondczyka posypało, ale waga i efekt warte były złotych samorodków. Miłośnik palenia elfami w koksownikach dostrzegł w Belvorze głęboką troskę o losy ojczyzny i głębokie talenty, których w służbie tej mógł użyć. Szczegóły lepiej znał sam von Admundfort, a przynajmniej tak mu się zdawało. Z oparów alkoholu wyłaniała się, jak upragniony, wykwitający zza morskiej mgły brzeg, wizja bankietu u Rodryka de Salle. Belvor i jego towarzysze byli zaproszeni na przyjęcie. Mało tego, złotousty rycerz miał wygłosić przed zebraną śmietanką Critwall płomienne przemówienie, które – jak uznał Blomkvist – dla takiego kanarka będzie bułką z masłem. Patriotyczny poczet, Belvor, zawsze wierny Cliff i Nataniel – ten z kolei przypałętał się, uczepił i za nic nie puszczał – byli nową nadzieją „ludu wybranego”, „czystej rasy” i „matki ojczyzny”.

A teraz weź to jakoś ładnie powiedz, Belvor.

Nagash

Wąż był wężem. Nie bardzo odkrywcze, może lepiej z cudzysłowem. „Wąż” był wężem. O, lepiej tak. Wywijając widełkowatym jęzorem, wysykując słowa z ostrożnością, gdy należy i drachsteniczną szybkością, gdy taka kolej, Sephinroth kupował kolejne serduszka i wycinał w przyciężkich umysłach alejki, w które mógł wsączać jad. Radził sobie dobrze i bez czarów-marów, zdany tylko na naturalne, płynne wspomagacze.

Ażeby uprzątnąć niepotrzebne dekoracje i wyłożyć kawę na ławę, Nagash zasłyszał o urządzanym przez Rodryka de Salle przyjęciu z okazji powrotu na ojczyzny łono. I postanowił za wszelką cenę się na nie dostać. A do tego droga wiodła przez przyjacielskie poklepywania ze szlachetkami i klechami, stawianie drinków i wznoszenie toastów, zmyślanie barwnych biografii własnego życia (wojownika, arystokraty, uczonego, podróżnika, seminarzysty, kurwiarza, poety, niepotrzebne skreślić) i co tam jeszcze.

Rodryk trzymał się na dystans, niewidoczny, przysłonięty tajemnicą, pozostawał poza zasięgiem zebranych w „Czapli” możnych. Ale Nagash nie dawał za wygraną. Wiercił się i kręcił, zżymając umysł do granic, byle zaczerpnąć nieco realnej wiedzy o de Salle'u. Zaprzyjaźniony z pociotkami rzeczonego, kolegami kolegów i znajomymi znajomych, zdobył dziwacznym trafem zaproszenie do samego serca bałaganu, w którym brodził. I szykował się teraz na udział w najgorętszym wydarzeniu sezonu. A towarzyszyć mu miał też, o czym jeszcze nie wiedział, Tederiusz, któremu za próbę ratunku Wąż postanowił odwdzięczyć się takim oto upominkiem.

Parę dni później

Barka nie spłonęła. Zatonęła. Pod wodą nie miała jak się palić, choć Secutorus zaklinałby się pewnie do dziś, że i z tym jakoś by sobie poradził. Ale nie poradził sobie. Jego i wszystkich, którzy pozostali na pokładzie wyłowiono na hakach, oblazłych wodorostami i nadjedzonych przez podwodną faunę. Nawet ktoś tam poszukiwał wyjaśnienia całej sprawy, ale jakoś niezbyt energicznie. Poderżnięte gardła to mogły być ukąszenia jakiegoś wyjątkowo zadziornego sandacza czy bolenia, albo inne działanie płetwiastych drapieżników. Taki porządek był porządkiem uporządkowanym, a zatem bardziej na miejscu. Bardziej niż hipoteza, że poderżnięte gardła poderżnęli podrzynacze. Jeszcze zanim w barce wybito dno i zmieniono ją na przydenną dekorację.

Wszyscy pasażerowie, którzy w porę opuścili pokład mogli się tylko cieszyć, że w porę wywiało ich na ląd. Najbardziej gratulował sobie Nataniel, który rozprawił się z pozostawioną mu paczuszką proszku tak szybko, że zdążył jeszcze dogonić ulatniających się w pośpiechu Cliffa i Belvora. Rzep jak nic, ale przyjęta porcja tym razem otumaniła go, więc przydymiony, cichy umysł nie stanowił już poważnej przeszkody dla Belvorowych machinacji.

Tederiusz i Caspar również uniknęli bolesnego końca, choć ich koniec biegał i wymachiwał mieczami. Młodzik wygrał refleksem, a kapłana uratowało ptaszyszko, które sfrunęło na prześladowców z taką furią, że obaj mało co nie pogubili broni. Łysy dostał chwilę, żeby zebrać się w ślad za młodszym kolegą i uratować skórę.

Spotkanie całej paczki znów nastąpiło pod auspicjami Klaudiusza, który chciał wyjaśnić okoliczności zatopienia łajby. Zasłyszana historia nie uspokoiła buntowniczego serca, ale okazja do ponownego spotkania dała druhom szansę wymiany doświadczeń i planów. Owain, Cliff i Caspar wzięli się za własne geszefty na boku, a reszta – zgodnie z poleceniem Koenigsteina – szykowała się do przyjęcia u Rodryka, na które dziwnym trafem wszystkich udało się wprowadzić.

- „Okazja, jaka się trafia jest niepowtarzalna. Tak niepowtarzalnie okazyjna, że wręcz prosząca się o entuzjastyczną klapę” – ostrzegał spiskowców Klaudiusz. - ”Na miejscu będzie pełno prominentów, ale sama okolica będzie obstawiona strażą. Żaden desant z zewnątrz nie ma większych szans powodzenia. Kawaleryjska szarża w ostatnim momencie niczego nie wskóra”.

- „Liczysz może, że udamy się tam z samobójczą misją? Że zobaczymy, ilu paniczy uda się wymordować, nim nie zaciuka nas wojsko?” – Graeff prychnął. - ”Może jednak spróbujcie swojej szarży. Zginiecie bohatersko. Towarzyszu”.

- „Ochłoń” – mruknął Koenigstein na odczepnego. - ”Wyruszycie tam pod kierownictwem Belvora. On oceni, jakie straty można zadać – jeżeli w ogóle można. I komu, bo na miejscu będą prawdopodobnie zarówno Brelt, jak i von Traub. Obaj kontrkandydaci. Nie wspominając o Rodryku, choć dopadnięcie go może być dalece ponad siły”.

- „Zajebią nas” – skonstatował z rezygnacją Caspar.

- „Brelt miałby ośmielić się na atak wobec wszystkich? Zapewne, choć nie otwarty. Dlatego musicie mieć oczy wokół głowy.” – Herszt, sztuką wysoce prestidigitatorską, wydobył znikąd pokaźny woreczek pobrzęków. - ”Fundusze operacyjne. Macie czas na plany, nim nadejdzie piątek. Autonomia, oznaka zaufania, Belvorze”.

- „Głęboko doceniona, Klaudiuszu.” – Poszerzona przestrzeń międzyzębowa wypełniła się powietrzem. Uśmiech.

- „Na miejscu, wśród lokajów, będzie prawdopodobnie kilku naszych ludzi. Poznacie ich po goździkach wpiętych na piersi. Jak jednak będzie wyglądała całość tego przedstawienia, ciężko rzec. – Ubielone mąką lico Koenigsteina uformowało się w uśmiech. - ”Lokalem ma być willa baronetki Mollisienne. W Redze oczywiście. I sami wiecie... Nie musicie od razu rwać się do trupów, ale z takiej okazji trzeba wycisnąć najwięcej jak się da. Czego się da”.

Piątkowy wieczór

Łżykwiat. Albo kwiecień, bardziej na współczesną modłę. Wreszcie nadszedł, wtarabanił się w kalendarz przeganiając umęczone tygodnie poprzednika, wyganiając słotę i pozimowy chłód. Na upały nie było jeszcze co liczyć, Tarczowe Ziemie nie słynęły z palm. Nawet tych w drineczkach. Ale temperatura drgnęła, rozpoczęła mozolną wspinaczkę i w piątek rzeczonego wieczoru, wieczoru odmiany losu, była już w sam raz pod lekkie odzienie.

Przybysze ściągający pod willę w karocach i spacerujący od okolicznych lokali, gdzie następowała odpowiednia zaprawa przed głównym wydarzeniem, prezentowali starannie skrojone płaszcze i uładzone zagranicznie fryzury. Kobiet, które cieszyłyby oko było niewiele, bo i samych kobiet brakowało. Większość towarzystwa stanowili przybywający w asyście służby dżentelmeni wszelkiego wieku, acz zdecydowanie świeckiego powołania. Kapłanów, którzy chwalili się sutannami według najnowszych kanonów mody kościelnej było ledwie paru. Kanonik planować się nie pojawił, ale znajomych twarzy nie brakowało. Blomkvist, który zjawił się w otoczeniu wpatrzonych w wodza klakierów, serdecznie uścisnął dłoń swego podopiecznego, zapewniając, że nie może doczekać się jego dzisiejszej przemowy. Belvor też nie mógł. A według zapewnień Mikaela, nie mogli i wszyscy zebrani licznie patrioci.

Na miejscu był i Brelt, a jakże. Uśmiechnął się do von Admundforta tak serdecznie, że ten mimo woli musiał odpowiedzieć odsłonięciem, wstawionych już za fundusze operacyjne, sztucznych zębisk. Był i von Traub. Było i wielu innych, których znali lepiej lub gorzej. Większość zdecydowanie gorzej. Albo wcale, choć to też kwalifikowało ich do kategorii „gorzej niż lepiej”. Wyjątkiem był Nagash. Ten w ostatnich dniach narobił sobie znajomków i kumotrów, ale spamiętanie tych wszystkich nazwisk... To już była udręka.

Lokaje w liberiach odbierali broń, która odprowadzana znikała z zasięgu wzroku. Niestety, paradne szable i pałasze musiały przenocować poutykane po kufrach i magazynach. Wydawało się, że jedynymi uzbrojonymi ludźmi w okolicy pozostaną strażnicy miejscy, którzy w kilkunastoosobowej grupie patrolowali teren wokół oplecionego bluszczem muru okalającego okazałą, piętrową posiadłość z czerwonej cegły. Ale jak było realnie, nie szło odgadnąć. Służby nie brakowało, dyskretnie roiła się pośród halli i korytarzy, uciekała oczom w amfiladach i na galeriach. To, że większość zajmowała się staniem, zamiast grzecznym roznoszeniem półmisków i drinków o czymś świadczyć musiało, a goście zgadywali, że nie idzie o niezdolność do uniesienia tacy z kieliszkami.

Wprowadzeni do pokaźnej sali z żyrandolami rozjarzonymi zdziesiątkowanym przez kryształy światłem płomieni, zebrani na kobieco miękkich dywanach, otoczeni wygimnastykowaną w ukłonach służbą (w tym i paroma goździkowcami), kuszeni wonią potraw i ciężkim aromatem perfum. No i w końcu rzeźbiony kunsztownie podest dla mówcy, szczegółowo zlustrowany przez Belvora. Spiskowcy wkraczali w obcy świat. Na galerii posągowi strażnicy robili za żywe dekoracje, a w dole barwny tłum kupił się coraz gęściej, wlewając się między bankietowe stoły.

Rodryk de Salle powracał i robił to z wielkim hukiem. Był inwestycją. Drogą inwestycją, więc ci, którzy wpakowali weń taki pieniądz musieli liczyć na wysoką stopę zwrotu. Ale jak przy każdej inwestycji, tak i tu występowało nieprzewidziane ryzyko. Siedem czynników ryzyka właśnie wmieszało się w tłum.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-06-2014 o 08:02.
Panicz jest offline