Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 16-04-2014, 01:34   #231
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Biegi podobno służyły zdrowiu. Jeśli była to prawda, to casparowe zdrowie przez ostatnie tygodnie wystrzeliło w górę. Jak nie gonitwy za Natanielem, to ucieczki przed licznymi adoratorami, których liczebność wykluczała wypisanie ich w schludnej liście. Biegi, akrobacje, fechtunek, lekkoatletyka - Critwall robiło z ludzi nie lada sportowców.

Caspar podniósł się z ziemi, ściskając obity przy spotkaniu z brukiem łokieć. Cofnął się parę kroków do tyłu, skacząc oczami z Tederiusza na duet wojskowych, uważnie zastanawiając się nad reakcją i działaniem. Uważnie, acz nie za długo. Hayle obrócił się na pięcie i wyrwał ku spowitej cieniami alejce. Nie miał najmniejszego zamiaru spotkać się ze seulskim znajomym, Olą. Primo, nie wiedział czy najemnik nie podzielał aby zdania Malcolma co do casparowej osoby; secundo, najpewniej Seul i Rodryk myśleli że albo jest martwy, albo zwinął się z miasta po fiasku z ostatnim (w kilku znaczeniach, innym dla każdej ze stron) zleceniem Szczura. Caspar nie chciał wyprowadzać ich z błędu.

Zaskoczenie było cenną kartą.
 

Ostatnio edytowane przez Aro : 16-04-2014 o 13:52.
Aro jest offline  
Stary 16-04-2014, 13:45   #232
 
Imoshi's Avatar
 
Reputacja: 1 Imoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnieImoshi jest jak niezastąpione światło przewodnie
Bieg. W lewo, w prawo, prosto przed siebie. Oddalić się od pogoni. To najważniejsze.

Ted męczył się ucieczką coraz bardziej. Pot płynął mu strumieniami po skroniach, a na pomoc Nagasha się nie zapowiadało. Nie wiedzieć czemu unikał też skupisk ludzi, może myślał, że będzie mniej przekonujący od tej dwójki, i gapie tylko dołączą do ataku na nic Bogom niewinnego kapłana?

Skręt, biegnij, szyb... A!
Mężczyzna wpadł na jakiegoś człowieka, którym okazał się "kumpel". Przez chwilę miał ulotną nadzieję, że ów "towarzysz" jakoś go wspomoże - ten jednak zdecydował się po prostu zniknąć z miejsca zdarzenia. Świetnie, nie ma to jak pomagać swoim w razie potrzeby.
W takiej sytuacji, Tederiusz musiał poradzić sobie sam. Jego plan nie był szczytem możliwości taktycznych - mężczyzna chciał po prostu biec dalej. Wprawdzie mógł powołać się na iście magiczne argumenty, jednakże wolał zachować to na sytuację bez wyjścia - zamierzał uśpić czujność (I nie tylko) wrogów dopiero gdy skończą mu się siły na bieganie, albo gdy trafi do ślepego zaułka.
 
Imoshi jest offline  
Stary 23-06-2014, 07:37   #233
 
Panicz's Avatar
 
Reputacja: 1 Panicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputacjęPanicz ma wspaniałą reputację
Rozstrzygnięcia przychodziły niekiedy znienacka. Po złodziejsku, cichcem, bez zapowiedzi i z zakłócającym nocny spokój stukotem na granicy percepcji. Porządek, który konserwował się już w konturach kurzu, zastygał wulkanicznie pod pokrowcami pajęczyn, bywał burzony bez zmiłowania. Mogli przywyknąć. Ostatnimi czasy życie rwało im się w podziabanych wstęgach fantastycznej świadomości i szarej nietrzeźwości, wywracało na lewą stronę ciepłe schronienie sensu, w którym kiedyś się kryli. Mogliby.

Jakżeby to jednak było, gdyby tak teatralna istota jak człowiek pozwoliła sobie przywyknąć do twistów i zawrotów akcji? Gdyby oswojono nieprzewidziane i udomowiono nieznane?

Ech, pewnie byłoby wygodniej. Znacznie wygodniej, komfortowo i ciepło pod pupą. Ale! Być paniczem znaczyło porzucić plebejski rytm codzienności, puścić się wydeptanych okołodomowych ścieżek i zasmakować szlacheckiego sobiepaństwa losu. Zatem... Puścili się, polecieli. I teraz byli tu.

* * *


Owain

Biedaczek, nie miał rodzeństwa. Młodszego, ani starszego, ani nawet takiego, co to wyskakuje z łona raz-dwa, jedno po drugim, a potem ciężko ocenić, które ma te pięć minut zapasu. Chociaż... Może i miał? Może był brzdącem z wielodzietnego, patologicznie, króliczo mnożącego się klanu dzieciorobów. Może było tak, a może inaczej. Owain oszczędzał słowa. Nie reklamował się graffiti na murach, ani nie urządzał benefisów po lokalnych knajpach.

Można było tylko zgadywać. Gadka, jaką bałamucił ciężkich na kieszeni małolatów, gotowych zakupić „proszek na odwagę”, mogła sugerować dobrze sprawowany status starszego brata. Oswojonego z wkręcaniem szczylom najgorszego kitu. Ale równie dobrze mogła płynąć z pragnienia takiej roli, którą teraz dawało się realizować tylko z narkotykowym wsparciem. Jakkolwiek by nie było, Owain został powiernikiem młodzieży. Bohaterem małoletnich szlachetków, szybko ściągniętych na Drogę Nosa. Nabrał renomy. Zdobył zaufanie. Stał się sławny.

W pewnych kręgach oczywiście, ale też i na tych kręgach mu zależało. Handel, wymiana, gotówka, zero kredytu, przepraszam. Towar schodził na pniu, a kolejne szajki gołowąsów zmieniały mleko pod nosem na inny odcień bieli. Graeff spłacił dług u dostawców, a w obliczu tragedii, jaka ich w ostatnich dniach spotkała – spłonęło całe laboratorium z pracownikami w środku – stał się dla nich najsolidniejszym źródłem finansowania. Zaczął brać proszek hurtem. I klepać solidny klopsik.

Zauroczeni szarmanckim sprzedawcą „dobrego wieczoru”, klienci ściągnęli go w swoje szeregi. Z protekcją przełożonych, został naczelnym dilerem dobrze urodzonych i – samemu nie wiedząc kiedy – trafił na oficjalne przyjęcie wystawiane przez Rodryka de Salle. Drachstena miała być zawsze w pogotowiu, a jak lepiej umilić konsumpcję, niż ubogacając ją którąś z licznych anegdot pana Graeffa?

Pan Graeff i jego pomocnicy, Caspar i Cliff, starali nie rzucać się w oczy, a przy tym być zawsze na miejscu. Grzeczna taktyka kokainowych kelnerów. Brawo chłopcy, bravissimo.

Belvor

Mikael Blomkvist był bardzo zajętym człowiekiem. Zawsze w mundurze, zawsze nieskazitelnie ogolony (wyjątek dla sumiastego, wypomadowanego wąsa, który falował hipnotyzująco nad surowo ściętą linią ust), włosy zaczesane z iście kartograficzną starannością. Zawsze w pracy, zatem elegancki jak należało. W słowach zdecydowany, często brutalny, ale należycie kurtuazyjny, gdy sprawy rasy i narodowego interesu schodziły na drugi plan. W końcu i Belvor zyskał okazję, by się o tych rozgłaszanych szeroko cechach przywódcy Żagwi przekonać.

Pucołowaty, dobroduszny rycerzyk miał więcej szczęścia, niż rozumu, choć nie z braku tego ostatniego. Niegłupi, mimo wszystko pakował się w najgorsze kabały i tylko cudacznym zrządzeniom losu zawdzięczał swój status żywego (jeszcze) organizmu. Starając się o spotkanie z szefem Żagwi, którą miał incognito zwalczać, ryzykował sporo. Ale znów, gadką nie do powtórzenia, rozkołysaną i płonącą od patriotycznego patosu, dopiął swego. Kupił sobie czas u Blomkvista i dostęp do jego uszu.

Ciężko zrelacjonować, co się z ust Furyondczyka posypało, ale waga i efekt warte były złotych samorodków. Miłośnik palenia elfami w koksownikach dostrzegł w Belvorze głęboką troskę o losy ojczyzny i głębokie talenty, których w służbie tej mógł użyć. Szczegóły lepiej znał sam von Admundfort, a przynajmniej tak mu się zdawało. Z oparów alkoholu wyłaniała się, jak upragniony, wykwitający zza morskiej mgły brzeg, wizja bankietu u Rodryka de Salle. Belvor i jego towarzysze byli zaproszeni na przyjęcie. Mało tego, złotousty rycerz miał wygłosić przed zebraną śmietanką Critwall płomienne przemówienie, które – jak uznał Blomkvist – dla takiego kanarka będzie bułką z masłem. Patriotyczny poczet, Belvor, zawsze wierny Cliff i Nataniel – ten z kolei przypałętał się, uczepił i za nic nie puszczał – byli nową nadzieją „ludu wybranego”, „czystej rasy” i „matki ojczyzny”.

A teraz weź to jakoś ładnie powiedz, Belvor.

Nagash

Wąż był wężem. Nie bardzo odkrywcze, może lepiej z cudzysłowem. „Wąż” był wężem. O, lepiej tak. Wywijając widełkowatym jęzorem, wysykując słowa z ostrożnością, gdy należy i drachsteniczną szybkością, gdy taka kolej, Sephinroth kupował kolejne serduszka i wycinał w przyciężkich umysłach alejki, w które mógł wsączać jad. Radził sobie dobrze i bez czarów-marów, zdany tylko na naturalne, płynne wspomagacze.

Ażeby uprzątnąć niepotrzebne dekoracje i wyłożyć kawę na ławę, Nagash zasłyszał o urządzanym przez Rodryka de Salle przyjęciu z okazji powrotu na ojczyzny łono. I postanowił za wszelką cenę się na nie dostać. A do tego droga wiodła przez przyjacielskie poklepywania ze szlachetkami i klechami, stawianie drinków i wznoszenie toastów, zmyślanie barwnych biografii własnego życia (wojownika, arystokraty, uczonego, podróżnika, seminarzysty, kurwiarza, poety, niepotrzebne skreślić) i co tam jeszcze.

Rodryk trzymał się na dystans, niewidoczny, przysłonięty tajemnicą, pozostawał poza zasięgiem zebranych w „Czapli” możnych. Ale Nagash nie dawał za wygraną. Wiercił się i kręcił, zżymając umysł do granic, byle zaczerpnąć nieco realnej wiedzy o de Salle'u. Zaprzyjaźniony z pociotkami rzeczonego, kolegami kolegów i znajomymi znajomych, zdobył dziwacznym trafem zaproszenie do samego serca bałaganu, w którym brodził. I szykował się teraz na udział w najgorętszym wydarzeniu sezonu. A towarzyszyć mu miał też, o czym jeszcze nie wiedział, Tederiusz, któremu za próbę ratunku Wąż postanowił odwdzięczyć się takim oto upominkiem.

Parę dni później

Barka nie spłonęła. Zatonęła. Pod wodą nie miała jak się palić, choć Secutorus zaklinałby się pewnie do dziś, że i z tym jakoś by sobie poradził. Ale nie poradził sobie. Jego i wszystkich, którzy pozostali na pokładzie wyłowiono na hakach, oblazłych wodorostami i nadjedzonych przez podwodną faunę. Nawet ktoś tam poszukiwał wyjaśnienia całej sprawy, ale jakoś niezbyt energicznie. Poderżnięte gardła to mogły być ukąszenia jakiegoś wyjątkowo zadziornego sandacza czy bolenia, albo inne działanie płetwiastych drapieżników. Taki porządek był porządkiem uporządkowanym, a zatem bardziej na miejscu. Bardziej niż hipoteza, że poderżnięte gardła poderżnęli podrzynacze. Jeszcze zanim w barce wybito dno i zmieniono ją na przydenną dekorację.

Wszyscy pasażerowie, którzy w porę opuścili pokład mogli się tylko cieszyć, że w porę wywiało ich na ląd. Najbardziej gratulował sobie Nataniel, który rozprawił się z pozostawioną mu paczuszką proszku tak szybko, że zdążył jeszcze dogonić ulatniających się w pośpiechu Cliffa i Belvora. Rzep jak nic, ale przyjęta porcja tym razem otumaniła go, więc przydymiony, cichy umysł nie stanowił już poważnej przeszkody dla Belvorowych machinacji.

Tederiusz i Caspar również uniknęli bolesnego końca, choć ich koniec biegał i wymachiwał mieczami. Młodzik wygrał refleksem, a kapłana uratowało ptaszyszko, które sfrunęło na prześladowców z taką furią, że obaj mało co nie pogubili broni. Łysy dostał chwilę, żeby zebrać się w ślad za młodszym kolegą i uratować skórę.

Spotkanie całej paczki znów nastąpiło pod auspicjami Klaudiusza, który chciał wyjaśnić okoliczności zatopienia łajby. Zasłyszana historia nie uspokoiła buntowniczego serca, ale okazja do ponownego spotkania dała druhom szansę wymiany doświadczeń i planów. Owain, Cliff i Caspar wzięli się za własne geszefty na boku, a reszta – zgodnie z poleceniem Koenigsteina – szykowała się do przyjęcia u Rodryka, na które dziwnym trafem wszystkich udało się wprowadzić.

- „Okazja, jaka się trafia jest niepowtarzalna. Tak niepowtarzalnie okazyjna, że wręcz prosząca się o entuzjastyczną klapę” – ostrzegał spiskowców Klaudiusz. - ”Na miejscu będzie pełno prominentów, ale sama okolica będzie obstawiona strażą. Żaden desant z zewnątrz nie ma większych szans powodzenia. Kawaleryjska szarża w ostatnim momencie niczego nie wskóra”.

- „Liczysz może, że udamy się tam z samobójczą misją? Że zobaczymy, ilu paniczy uda się wymordować, nim nie zaciuka nas wojsko?” – Graeff prychnął. - ”Może jednak spróbujcie swojej szarży. Zginiecie bohatersko. Towarzyszu”.

- „Ochłoń” – mruknął Koenigstein na odczepnego. - ”Wyruszycie tam pod kierownictwem Belvora. On oceni, jakie straty można zadać – jeżeli w ogóle można. I komu, bo na miejscu będą prawdopodobnie zarówno Brelt, jak i von Traub. Obaj kontrkandydaci. Nie wspominając o Rodryku, choć dopadnięcie go może być dalece ponad siły”.

- „Zajebią nas” – skonstatował z rezygnacją Caspar.

- „Brelt miałby ośmielić się na atak wobec wszystkich? Zapewne, choć nie otwarty. Dlatego musicie mieć oczy wokół głowy.” – Herszt, sztuką wysoce prestidigitatorską, wydobył znikąd pokaźny woreczek pobrzęków. - ”Fundusze operacyjne. Macie czas na plany, nim nadejdzie piątek. Autonomia, oznaka zaufania, Belvorze”.

- „Głęboko doceniona, Klaudiuszu.” – Poszerzona przestrzeń międzyzębowa wypełniła się powietrzem. Uśmiech.

- „Na miejscu, wśród lokajów, będzie prawdopodobnie kilku naszych ludzi. Poznacie ich po goździkach wpiętych na piersi. Jak jednak będzie wyglądała całość tego przedstawienia, ciężko rzec. – Ubielone mąką lico Koenigsteina uformowało się w uśmiech. - ”Lokalem ma być willa baronetki Mollisienne. W Redze oczywiście. I sami wiecie... Nie musicie od razu rwać się do trupów, ale z takiej okazji trzeba wycisnąć najwięcej jak się da. Czego się da”.

Piątkowy wieczór

Łżykwiat. Albo kwiecień, bardziej na współczesną modłę. Wreszcie nadszedł, wtarabanił się w kalendarz przeganiając umęczone tygodnie poprzednika, wyganiając słotę i pozimowy chłód. Na upały nie było jeszcze co liczyć, Tarczowe Ziemie nie słynęły z palm. Nawet tych w drineczkach. Ale temperatura drgnęła, rozpoczęła mozolną wspinaczkę i w piątek rzeczonego wieczoru, wieczoru odmiany losu, była już w sam raz pod lekkie odzienie.

Przybysze ściągający pod willę w karocach i spacerujący od okolicznych lokali, gdzie następowała odpowiednia zaprawa przed głównym wydarzeniem, prezentowali starannie skrojone płaszcze i uładzone zagranicznie fryzury. Kobiet, które cieszyłyby oko było niewiele, bo i samych kobiet brakowało. Większość towarzystwa stanowili przybywający w asyście służby dżentelmeni wszelkiego wieku, acz zdecydowanie świeckiego powołania. Kapłanów, którzy chwalili się sutannami według najnowszych kanonów mody kościelnej było ledwie paru. Kanonik planować się nie pojawił, ale znajomych twarzy nie brakowało. Blomkvist, który zjawił się w otoczeniu wpatrzonych w wodza klakierów, serdecznie uścisnął dłoń swego podopiecznego, zapewniając, że nie może doczekać się jego dzisiejszej przemowy. Belvor też nie mógł. A według zapewnień Mikaela, nie mogli i wszyscy zebrani licznie patrioci.

Na miejscu był i Brelt, a jakże. Uśmiechnął się do von Admundforta tak serdecznie, że ten mimo woli musiał odpowiedzieć odsłonięciem, wstawionych już za fundusze operacyjne, sztucznych zębisk. Był i von Traub. Było i wielu innych, których znali lepiej lub gorzej. Większość zdecydowanie gorzej. Albo wcale, choć to też kwalifikowało ich do kategorii „gorzej niż lepiej”. Wyjątkiem był Nagash. Ten w ostatnich dniach narobił sobie znajomków i kumotrów, ale spamiętanie tych wszystkich nazwisk... To już była udręka.

Lokaje w liberiach odbierali broń, która odprowadzana znikała z zasięgu wzroku. Niestety, paradne szable i pałasze musiały przenocować poutykane po kufrach i magazynach. Wydawało się, że jedynymi uzbrojonymi ludźmi w okolicy pozostaną strażnicy miejscy, którzy w kilkunastoosobowej grupie patrolowali teren wokół oplecionego bluszczem muru okalającego okazałą, piętrową posiadłość z czerwonej cegły. Ale jak było realnie, nie szło odgadnąć. Służby nie brakowało, dyskretnie roiła się pośród halli i korytarzy, uciekała oczom w amfiladach i na galeriach. To, że większość zajmowała się staniem, zamiast grzecznym roznoszeniem półmisków i drinków o czymś świadczyć musiało, a goście zgadywali, że nie idzie o niezdolność do uniesienia tacy z kieliszkami.

Wprowadzeni do pokaźnej sali z żyrandolami rozjarzonymi zdziesiątkowanym przez kryształy światłem płomieni, zebrani na kobieco miękkich dywanach, otoczeni wygimnastykowaną w ukłonach służbą (w tym i paroma goździkowcami), kuszeni wonią potraw i ciężkim aromatem perfum. No i w końcu rzeźbiony kunsztownie podest dla mówcy, szczegółowo zlustrowany przez Belvora. Spiskowcy wkraczali w obcy świat. Na galerii posągowi strażnicy robili za żywe dekoracje, a w dole barwny tłum kupił się coraz gęściej, wlewając się między bankietowe stoły.

Rodryk de Salle powracał i robił to z wielkim hukiem. Był inwestycją. Drogą inwestycją, więc ci, którzy wpakowali weń taki pieniądz musieli liczyć na wysoką stopę zwrotu. Ale jak przy każdej inwestycji, tak i tu występowało nieprzewidziane ryzyko. Siedem czynników ryzyka właśnie wmieszało się w tłum.
 

Ostatnio edytowane przez Panicz : 23-06-2014 o 08:02.
Panicz jest offline  
Stary 26-06-2014, 07:21   #234
 
pppp's Avatar
 
Reputacja: 1 pppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skałpppp jest jak klejnot wśród skał
Powiedzmy, ze mieli plan. Pozostało go wykonać.

Belvor cały czas przed uroczystością poświęcił nie tylko na przygotowywanie mowy, ale tez na zacieśnienie przyjaźni z Blomkvistem. Kalle (bo już tak bardzo sie skumplowali) szybko znalazł w arystokracie kogoś, kto nie tylko potrafił ładniej ubrać w słowa jego idee, ale tez umiał je twórczo rozwijać. Nawet żona przywódcy prawicowców, Eva-Lotta, szybko polubiła sympatycznego Belvora. Dowodem przyjaźni był podarunek od Kallego, który cały czas hobbystycznie zajmował się technika dentystyczna - proteza ślicznie maskująca braki w Belvorowym uzębieniu. "Nie mogę przecież pozwolić, aby mój mówca źle wyglądał" - tak to tłumaczył lider Żagwi.

Sam Belvor pracował naprawdę ciężko, nie tylko nad zdobyciem zaufania Blomkvista, ale tez nad dobra przemowa. Pil powściągliwie - nie mógł wciąż wypędzić z pamięci wspomnienia martwych dziwek.

Owain zajął się czymś innym. Miał dostać się do kuchni, czy gdziekolwiek do służby Roderyka, tak by mieć kontakt z jedzeniem. Jego zadaniem w trakcie uroczystości było dyskretne, ale stale wzbogacanie potraw o fantastyczne przysmaki, którymi zwykł handlować. Belvorowi zależało, aby goście byli w stanie pobudzenia, nie panując do końca nad emocjami.

Reszta grupy miała o emocje dbać w inny sposób - a to w strojach weteranów prowokować członków Żagwi, a to rozpowiadac ploty o elfich kochankach Brelta.

Clif sposobił się do czegoś innego. Razem z wybranym członkiem grupy miał podczas balu przeniknąć na gore i zająć się po pierwsze poszukiwaniem ciekawych dokumentów, a po drugie, zwędzeniem kilku bardziej wartościowych bibelotów. Kiedy na dole zacznie się rozpierducha, naturalnym zadaniem Clifa i jego pomagiera było podłożenie ognia.

Rozpierduchę miał rozpocząć Caspar. Wcześniej ubrany w neutralny strój szlachcica, podczas przemowy Belvora miał przebrać się w skromny ubiór emerytowanego oficera, takiego który mógłby łatwo zostać uznanym za kumpla Brelta. Po zakończeniu mowy przez Belvora, kiedy umówione parę zdań miał dopowiedzieć Blomkvist, celem Caspara było szybkie zabicie przywódcy Żagwi, a następnie opuszczenie przyjęcia. Zatrute ostrze, bełt, cokolwiek - to miała być solidna robota.

Wtedy pozostało tylko sprowokować bojkę na dole, żeby cale przyjecie mogło się szykować do naprawdę gorącego zakończenia.

Ale żeby coś musiało się zakończyć, to coś musiało się rozpocząć. Belvor wystąpił na środek, odchrząknął i poprosił o głos.
- Wiem, ze nieco popsuje to atmosferę nasze spotkania, ale nie mogę milczeć, kiedy zaraza moralna sięga najwyższych sfer - zaczął. Wszyscy nadstawili ciekawie uszu, bo przecież nie ma nic ciekawszego niż plotki - Ta zaraza to elfia swołocz, która zdobywa względy wśród najwyższych naszego kraju... - ciągnął dalej, co chwila dodając pikantnych szczególików.
 
pppp jest offline  
Stary 30-06-2014, 11:04   #235
 
Mike's Avatar
 
Reputacja: 1 Mike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputacjęMike ma wspaniałą reputację
Clif
Przebrnąwszy przez kontrolę celną przy wejściu i przeszukany czterokrotnie gdy nie zleziono przy nim broni ruszył obejrzeć dom. Nie zwracał uwagi na podtrzymywanego przez kamratów nazbyt śmiałego lokaja, który z dziwnym błyskiem w oczach dziwnie nalegał na głębszą rewizję. Krew z jego nosa wsiąkająca w różową apaszkę budziła lekką ciekawość. Ale tylko do chwili gdy dowiedziano się, że to w obronie godności osobistej i cielesnej. Ba, komentowano też zbytnią pobłażliwość gospodarza iż trzyma takiego wykolejeńca na służbie. Podtrzymujący "rannego" kamraci w końcu puścili go z łomotem na podłogę i stanęli z godnością obok, otrzepawszy się z wszelkich oznak wykolejenie jakie mogły by na nich przejść podczas kontaktu fizycznego.

Clif tymczasem oglądał wszystko i wszystkich, wchodził wszędzie gdzie mu pozwolono i zapamiętywał miejsca gdzie wzbraniano mu przejścia. Rozglądał się za goździkowcami i policzył ich.
 

Ostatnio edytowane przez Mike : 30-06-2014 o 11:08.
Mike jest offline  
Stary 11-07-2014, 00:57   #236
Aro
 
Aro's Avatar
 
Reputacja: 1 Aro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputacjęAro ma wspaniałą reputację
Caspar na bankiecie pojawił się jako zmieniony człowiek. Nie chodziło tu jednak o zmiany charakteru, nagłą duchowość czy zaprzestanie wątpliwych legalnie procederów. Szło zwyczajnie i płytko o wygląd. Awanturnik i biznesmen ściął się na krótko i zafarbował włosy na o wiele jaśniejszy kolor. Zmiana imidżu była podyktowana zdrowym rozsądkiem i niechęcią do uszczerbków na zdrowiu. W końcu z wieloma osobami było mu nie po drodze i nowa fryzura, wbrew pozorom, zmieniała człowieka.

Młody Hayle nie pojawił się też na bankiecie sam. Towarzyszyła mu piękna pani, o dużych oczach i ciemnymi włosami spiętymi w prosty kok. Nie kto inny, jak Sarna, która na czas bankietu mianowała się Josefiną. Krążyli przez dłuższy czas po sali, omijając jadło i trunki szerokim łukiem z wrodzonej ostrożności (lub paranoi, jak kto wolał). Josefina, z goździkiem we włosach, dublowała też jako przemytnik. Za dekoltem miała bowiem ukrytą cienką mizerykordię, która została użyta po jakimś czasie.

Caspar naprawdę nie miał najmniejszego zamiaru słuchać się poleceń Belvora, które uważał za nieco kretyńskie. Chociaż może i tutaj w grę wchodził zwykły instynkt przetrwania, który podpowiadał że ubicie przywódcy Żagwi zakończyłoby się dla niego tragicznie. Mimo wszystko, pierwszą część planu wykonał. Zdobył i przebrał się w mundur. Sarna-Josefina zwabiła jednego z breltowych koleżków do pustego pomieszczenia (wskazanego przez jednego z goździkowców), a Caspar zakończył jego żywot szybkim sztychem przemyconą mizerykordią w tył czaszki. Upchnęli gołego trupa do szafy, Sarna wedle wcześniejszych ustaleń zaczęła opuszczać przyjęcie.

A umundurowany Caspar krążył po sali z cienkim ostrzem w rękawie.
 
Aro jest offline  
Stary 18-07-2014, 01:19   #237
 
Demoon's Avatar
 
Reputacja: 1 Demoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodzeDemoon jest na bardzo dobrej drodze
Odstawiony niczym stróż w boże ciało Nagash dumnym krokiem wkroczył na salę. Oto jest i on, król języków, król na językach, językowy król w swoim żywiole. Opanował się ledwie od zatarcia rąk i diabolicznego uśmieszku. W końcu dzisiaj dla odmiany był uznanym poetą - lirycznym mistrzem von Maeloff. Przez ostatnie dni przeczytał wystarczająco dużo obrzydliwych sonetów, by dziś częstować głodnymi kawałkami wszystkie śliczne madamoiselle, jakie tylko chciały go słuchać. A jaka by się oparła młodzieńcowi, co językiem władał perfekcyjnie? Choć na razie demonstrował jedynie językowe umiejętności mówione, to każda jedna była pewna, że i językowe podkołderne wygibasy opanowane miał do perfekcji. W końcu na takiego, żigolaka, się dziś odstawił.

Im ponętniej udawało mu się działać na kobiety, tym łatwiejsze było wykonywanie planu. A plan polegał na tym, by wkurzyć jak największą część samców. Niech wychodzą z siebie, panicze, chcąc ośmieszyć lub zwyczajnie zwyzywać pięknego von Maeloffa. Ich urocze towarzyszki pewnikiem tego nie zniosą, a im więcej nieporozumień i kłótni, tym lepsza atmosfera dla reszty jego towarzyszy. Nagash wybrał dziś idealną dla siebie misję. Sam będzie miał rączki najczystsze, jakie miał kiedykolwiek w swym parszywym życiu, ale za to prowokować będzie niesłychanie, a najlepiej to żeby wszyscy skupili się tylko na nim.

Swe retoryczne zdolności od czasu do czasu wspomagał tak perfekcyjnie wytrenowaną umiejętnością wplecenia zaklęcia zauroczenia w rozmowę. Mimo, iż wciąż wiele dam było trzeźwych, to już część z nich nie mogła odkleić się do Vincenta von Maeloffa. Obraz ich towarzyszy czerwonych na twarzy była dla Sephinrotha czystym natchnieniem.
 
Demoon jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:03.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172