Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 23-06-2014, 13:24   #46
Sayane
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Czarny Las
Dzień drugi, wieczór



Var z Butterburem ruszyli po wodę, zostawiając parujace w wieczornym chłodzie trzymetrowe truchła złowieszczych łasić. Kostrzewa medytowała oparta plecami o wieżę. Mara siedziała obok patrząc jak Strzyga wygryza się jednemu z trupów wnętrzności. W końcu wilk też musiał coś jeść, a od dnia zaćmienia nie miał czasu polować.

Thog nie znosił magii. O nie. Gdy był młodszy i jeszcze należał do hordy nienawidził syna szamana. Wielokroć skurwiel wchodził mu w drogę, lecz Thog nie mógł go nawet dotknąć, gdyż spotkałoby się to z gniewem jego ojca. Szaman w klanie znaczył tyle samo co wódz, a może nawet i więcej, więc nawet tak głupi osobnik jak Thog wiedział, że nie wolno zadzierać z czarnoksiężnikiem. Iluzja była oszustwem, którego on nie pojmował. Jak coś mogło być, skoro tego nie było? Skoro widział wieżę, to jak mógł wejść do zwykłej chatki. Z drugiej strony co go to obchodziło? Noc mieli spędzić pod dachem, więc to był największy plus zakończenia tego dnia.
- Mały chce gotować? Niech gotuje. Źle? - spojrzał na Shando. Półork nie rozumiał wielu rzeczy. Był prostakiem i jego priorytetem było spełnianie potrzeb fizjologicznych. Gdy był głodny to jadł, gdy miał ochotę pójść na stronę to szedł w krzaki ściągał spodnie i kucał. Czy wyprawa po zioła była niebezpieczna? A gdzie jest bezpiecznie? Nawet we własnym domostwie przeciętny mieszczanin może paść ofiarą skrytobójcy czy złodzieja, który w obawie przed odkryciem go zabije domownika.
- Są my bezpieczni tu? - półork zwrócił sę do Kostrzewy.
- Nie odpowie - skwitował calimshański czarodziej, na wszelki wypadek naciągając cięciwę ciężkiej kuszy, lekko terkocząc kołowrotem. Nigdy nie wiadomo kiedy skończą się zaklęcia, a trzeba będzie czymś odpędzić nocnych gości. Pomysł gotowania jest dobry, ale nie w niebezpiecznej okolicy. Uśpi czujność. Krzywo uśmiechnął się do siebie, znając nikłe swoje umiejętności dostrzegania niebezpieczeństw, które - przesłonięte klątwą Wishmakerów - zdają się nie istnieć do momentu, gdy spadają mu na głowę!
- A wy? Co myślita? Umrzyki będą się tu kręcić po okolicy? - spytał nie puszczając na chwilę ściskanego trzonka topora, jakby to miało w czymkolwiek pomóc.

Wbrew oczekiwaniom Thoga żadna z pozostałych na polu bitwy osób nie kwapiła się ani do rozmowy o nieumarłych, ani do noclegu pod dachem. Najwyraźniej nawet postawny magus wziął sobie do serca niezrozumiałe dla półorka ostrzeżenia Kostrzewy, a wilcza dziewuszka przycupnęła obok druidki jak wystraszone kurczę. Ur-Thog wzruszył więc ramionami i pierwszy wkroczył do baszty, chaty czy co to niby miało być. Przekroczył próg. Nic się nie stało. Postąpił kilka kroków. Żaden kamień nie spadł mu na głowę, żaden podstępny czar nie skrócił żywota. On tam zresztą żadnej chaty nie widział; tylko wysoką na trzy piętra wieżycę, bez schodów, pięter, okien… pustą jak spróchniały pień i tak samo nieużyteczną. Po podłodze walały się naniesione przez wiatr i zwierzęta liście, gałęzie, ziemia i inne leśne śmieci. Thog kopnął jakiś patyk i prychnął do towarzyszy.
- Widzita? Nic tu nie ma…aaaaaaa…!!

A potem Shando i Mara usłyszeli jedynie rumor spadajacego ciała i głuche tąpnięcie, gdy półork zderzył się z ziemią.


***

Poniżej poziomu gruntu Thog niemrawo zbierał się z kamiennej podłogi. Jakimś cudem gdy spadał udało mu się na chwilę czegoś złapać, więc bliskie spotkanie z posadzką nie skończyło się złamaniem niczego, ani skręceniem karku. Niemniej jednak barbarzyńca czuł się solidnie poobijany. Topór z brzękiem ślizgnął się po posadzce i teraz leżał daleko poza zasięgiem dłoni wojownika. A to się Thogowi nie podobało; tym bardziej, że czuł, iż nie jest w podziemiach sam.

I miał rację. Gdy podniósł się wreszcie do pionu z cienia przy ścianie wyłonił się niski mężczyzna o białych włosach; najprawdpodobniej elf. W zasadzie mimo dobrego wzroku Thogowi ciężko było w ciemności dostrzec rysy jego twarzy. Nie widział też żadnej broni, co było akurat dość pocieszające. Czuł jednak, że nieznajomy się uśmiecha.



- Długo zajęło wam znalezienie wejścia - rzekł leniwie we wspólnym z silnym miękkim akcentem, po czym uniósł głowę w stronę stromych schodów prowadzących do klapy w suficie. - A gdzie reszta gości?
- Kim żeś jest? - odpowiedział pytaniem na pytanie Thog, powoli wstając na nogi.
- Hm… Powiedzmy, że odźwiernym, mój zielonoskóry przyjacielu. Możesz mówić mi Naut.
- Jam jest Thog - odrzekł wielkolud - Nie rozumiem. Odźwiernym? Czego? - pogładził się ręką po głowie.
- Tego - elf zatoczył łuk ręką. Dopiero teraz Thog miał okazję się rozejrzeć. Łukowate sklepienie, polerowana posadzka i kamienne podpory bardziej pasowały do podziemi wieży niż piwnicy chałupy. Tylko otwarta klapa w podłodze, przez którą Thog wpadł na dół była zupełnie zwyczajna. Długi korytarz za plecami “odźwiernego” niknął w ciemnościach. *
- A czym je te miejsce? - spytał - I skąd widział, że jestem z kimś? - dodał choć po chwili dopiero domyślił się, że czuły słuch elfa pewnikiem wyłapał ich rozmowy na zewnątrz, kiedy stali przed wejściem do wieży. Mężczyzna potwierdził przypuszczenia półorka, po czym dodał.
- To miejsce… - wyraźny cień przemknął przez jego twarz - można powiedzieć, że to mój dom. Mój i Albusa.
- Znasz Albusa? Szukamy go. Chcemy o pomoc i rady prosić.- rzekł rozglądając się za toporem - Zaprowadzisz nas do niego?
- Oczywiście - uśmiechnął się drapieżnie Naut. - Zapraszam do środka - zrobił zachęcający gest ręką, wskazując mrok korytarza. - Nie zapomnij swojego toporka - dodał, wskazując na poszukiwaną przez rozmócę broń.
- Thog głupek, gadać nie potrafi. Trza na Kostrzewę poczekać. Ona gada, ona mądra, ona porozmawia z Albusem. - burknął Thog, kierując się po swój oręż.
- Poczekam - elf uprzejmie skinął głową i oparł się z powrotem o ścianę, niemal się z nią zlewając.
- Wy to nie przepadacie tu za goście, he? - spytał półork zbierając broń z ziemi. - Idzieta?! - krzyknął unosząc głowę w górę - Wysoko, liny użyć misicie! - wezwał kamratów.
Naut wzruszył ramionami.
- Lubimy tych, którzy są na tyle sprytni, by tu trafić
-
Thog sprytny? - spytał, po chwili dostrzegając schody - Nie trza liny, schody są! Chodźta, chodźta!
- Sprytny, sprytny - uśmiechnął się podejrzanie miło Naut i spojrzał w górę. - Chyba sobie poczekamy.

***

Tymczasem Var i Burro wracali od źródełka. Dla niziołka był to pierwszy nocleg w leśnej głuszy, toteż wielkimi oczami rozglądał się wokoło, nastawiajac uszu. Czarny las w nocy był jeszcze bardziej czarny, a pochodnia tylko pogarszała sprawę, rzucając wokoło dziwaczne cienie. Wiatr wiał jak szalony, szarpiąc konarami drzew. Zwierzęta, które umilkły na czas walki wystawiły już swoje nosy i dzioby z nor i gniazd, toteż wszędzie słychać było szelesty, wilcze wycia, pohukiwania, łopot skrzydeł i rozpaczliwe piski schwytanych przez większe drapieżniki stworzeń. Na Grzmocie nie robiło to większego wrażenia, gdyż wychował się w górach, lecz niziołek zaczął się mocno zastanawiać czemu opowieści o Podróżnikach i Bohaterach nigdy nie wspominają o tak prozaicznych sprawach jak biwakowanie w środku złowieszczej puszczy. Przecież powinny! A może po prostu każda drużyna miała takiego swojego Vara?

Tak czy inaczej mieli wodę, ugryzienie goliata zostało oparzone (a przynajmniej już nie krwawiło); a nie było ich tylko krwadrans. Za ten czas nic przecież nie mogło się w obozie stać, prawda?





Cadeyrn
Dzień trzeci

W porównaniu z drużyną w Czarnym Lesie Tibor spędzał noc niemal komfortowo. Dopóki słońce znów nie wzeszło do wsi przylazły trzy, może cztery truposze, wyraźnie starsze od poprzednich. Widać były głębiej zagrzebane. Wprawieni w rozwalaniu szkieletów kłonicami wieśniacy sprawnie pozbyli się intruzów, a dzięki stróżowaniu na zmianę młodemu kapłanowi udało się nawet uszczknąć kilka godzin niespokojnego snu. Nikt nie zginął; zaledwie trzy osoby zostały lekko ranione. W porównaniu z poprzednimi starciami można było uznać, że noc była bardzo udana. I tylko cztery konie, które z pianą na pyskach i przerażeniem w oczach wpadły do wsi sporo przed północą zważyły wszystkim humory.

Dzień wstał wietrzny i pochmurny. Tibor przeciągnął się porządnie rozprostowując zesztywniałe kości i spojrzał w stronę stodoły, w której zamknięto konie Ybnijczyków. Nie żeby śmierć ich jeźdźców stanowiła jakąś niespodziankę… ale jednak młodzieniec liczył, że może uda im się przedrzeć przez las. Goliat czy ta chamska druidka nie wyglądali na takich co łatwo się dadzą zabić. No ale śmierć nie pyta przecież o pozwolenie. Chociaż… może jednak ktoś przeżył? Pewnie jak doszło do czego to choć dziewczynę wielkolud na drzewo wysadził, może i niziołka też. Może da się jeszcze kogoś odratować nim znów zajdzie słońce.

Kapłan spojrzał na wymęczonych nocnym czuwaniem cadeyryńczyków. Tylko kto się ośmieli?





Ybn Corbeth
Dzień trzeci

Samotny wjazd Jehana przez północną bramę miasta, która była już w coraz lepszym stanie, wzbudził nie lada sensację. Musiał długo tłumaczyć, że krasnoludy owszem, nadal żyją, nic ich po drodze nie wybiło, tylko zostały w Kaledonie, a góra nadal stoi. Zrobiło się zbiegowisko, ludzie zaczęli pytać o krewnych i znajomych z sadyb o drodze, i w rezultacie amnijczyk musiał opowiedzieć wszystko, co potem chciał powtórzyć paladynom. Gdy w końcu się wyrwał było już po porze obiadowej, a ludzie narobili takiego rabanu, że z pewnością w świątyni już na niego czekano.

Arla uprzejmie podziękowała mu za informacje, z ponurą miną przyjmując wieści o atakach nieumarłych wokoło i śmierci króla Thunderstone’a. Dużo tego nie było, bo i młodzieniec jakoś nie miał ochoty ciągnąć strażników za języki i nic ponad to się nie dowiedział.
- Chyba trzeba będzie nam posłać do Luskan po pomoc ze strony wojowników Tyra; sami nie damy rady obronić i miasta i okolicy - westchnęła ni to do siebie, ni to do Jehana, po czym podziękowawszy raz jeszcze odeszła do swoich spraw.

W domu Jehan zastał Debrę i Colberta w dobrym zdrowiu, a przynajmniej nie w gorszym niż ich zostawił. Jon nie zostawił córki na noc samej, więc nie brał udzału w walkach, ale z tego co słyszał były one mniej gwałtowne niż poprzedniej nocy. Debra wyściskała go mocniej niż wypada, po czym zmarszczyła brwi i wskazała na stół.
- To przyszło do nas - do ciebie - jeszcze wczoraj. Magiczna.
Jehan niepewnie wziął kopertę w dłoń. Nie dlatego, że była zaklęta - dlatego, że w laku odbita była pieczęć Jocelyna. Co mogło się stać, że zaklinacz wykosztował się na taki sposób komunikacji? List Lachance’a nie dotrze przecież do niego przez następne kilka dekadni - jeśli w ogóle. Zacisnął szczęki i zdecydowanym ruchem przełamał lak.

Marcus cię szuka, a przez to i mnie. Ruszam na północ. Dziesięć Miast to dobre miejsce dla takich wyrzutków jak ty i ja. Tam się z tobą policzę. Do zobaczenia.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 23-06-2014 o 13:27.
Sayane jest offline