-
Mówiłem Ci głąbie, żebyś nie strzelał – odezwał się w krzakach drugi głos. –
Nie widzisz pacanie, że to nasi.
-
Ale zdało mi się, że ten na przodzie lekko zmieniony jest. Przecie na oczy od paru lat słabuje, to i gorzej widzę – odpowiedział łucznik.
-
To jak gorzej widzisz, za inną robotę się weź, a nie z łuku szyj. Wybaczcie popędliwość. Już tam do was lezę – z krzaków wychyliła się najpierw pękata, futrzana czapa, za nią postrzępiona broda i na końcu jej posiadacz, ubrany w wyprawiony kożuch i pocerowane portki. Dopiero teraz rozpoznali w nim Edmunda, węglarza, który miał swoje mielerze nieopodal wsi i zaopatrywał Behemsdorf w opał. Można było podejrzewać, że ten co strzelał to Rufus, nie do końca rozgarnięty bratanek i pomocnik węglarza.
-
Wybaczcie to nieporozumienie – Edmund nerwowo miął ściągniętą z głowy czapę. –
Ale teraz tyle tu mutantów łazi, że o pomyłkę nietrudno. Samiśmy nie tak dawno dwóch odmieńców ubili. Ich ciała tam, w jar rzucone. A tu, pod waszymi nogami ich krew jeszcze dobrze nie zastygła. Mnie się widzi, że oni do kopalni lezą. Rufus, a podejdź no tu!
Z zarośli wyszedł wysoki, nieproporcjonalnie zbudowany chłopak, o wielkiej głowie i długaśnych rękach. Uzbrojony był w łuk i siekierę. Na grzbiecie nosił pobrudzony sadzą kaftan. Przykrótkie spodnie o wystrzępionych nogawkach kończyły się w połowie łydek, a na wielkich stopach miał filcowe łapcie. Ukłonił się i machnął ręką na powitanie.
-
Alem strzelił, co? A gdybym trafił to jeden z was już byłby trup – powiedział i zaśmiał się głupawo. Jednak natychmiast umilkł, gdy Edmund spojrzał groźnie w jego stronę.
-
Pewnie na zwiad idziecie – mówił dalej węglarz. –
Mutanci drogą i leśnymi scieżynami do kopalni się pchają, jeden Taal raczy wiedzieć po co. Drwale z Behemsdorfu, ci co ostrzeżeni zostali, do wsi przez Długie Łąki wracają. A do tych, co ostrzeżenie nie dotarło, nie ma pewnie po co iść. Ale wam powiem, że chyba już wszystkie mutanciny przelazły. Teraz ich w kopalni musi być jak mrówków.
-
Więcej niż palców u nogi lewej – wtrącił Rufus, ale znów umilkł pod karcącym spojrzeniem wuja.
-
My do kopalni nie idziemy – wyglądało na to, że węglarze zbierają się do powrotu do lasu. –
Nam droga gdzie indziej wypada. Uważajcie tylko, bo wyżej, na stokach Sowiej Góry często wielkie dziki można spotkać. I mutantów, hehe.
W wciąż siąpiącym deszczu i wiejącym, zimnymi podmuchami wietrze drużyna pięła się w górę, ku kopalni, coraz bardziej stromym podejściem. Wciąż widać było, że niegdyś droga do kopalni była dobrze utrzymana przez krasnoludy i szeroka na tyle, że zmieściłby się na niej wóz z urobkiem. Teraz jednak pomiędzy kamieniami wyrosły drzewa i traktem ciężko było przejść, nawet pieszo. W wielu miejscach widać było ślady przejścia band mutantów i zwierzoludzi – połamane gałęzie, zadeptane krzaki, odciski stóp i ekskrementy.
Dopiero z zapadnięciem zmroku, gdy już złorzeczyli na to, że noc będą musieli spędzić pod gołym niebem, dostrzegli przed sobą porośnięte lasem ruiny. Na niewielkim wypłaszczeniu, spomiędzy drzew wystawały resztki murów, zbudowane z solidnych, gładko ociosanych kamieni. Resztki budynków tworzyły półkole, wokół placu, niegdyś brukowanego obecnie porośniętego krzakami.
Po przeciwległej stronie placu, w skalnej ścianie ziało czarne wejście do opuszczonej kopalni. Żadnych odmieńców nie było widać. Tylko z krzaków rosnących na zwałach kamieni, będących niegdyś krasnoludzką budowlą stojącą po lewej stronie placu, dobiegały jakieś stłumione chrząknięcia i mlaskanie.