Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-06-2014, 18:06   #17
Lechu
 
Lechu's Avatar
 
Reputacja: 1 Lechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputacjęLechu ma wspaniałą reputację
Post Retrospekcja... 7 miesięcy wcześniej...


Gildia gladiatorów była dziwną organizacją. Aby zrozumieć rządzące tym mało znanym ugrupowaniem prawa trzeba było najpierw poznać jego twórcę. Wodzireja zwanego Cezarem. Ponoć po wojnie gościowi odjebało nie na żarty. Zadawanie i odczuwanie bólu stało się jego pasją. Walczył na arenie jeszcze za czasów legendarnych sędziów pokoju - jak nazywało się członków pierwszej generacji powojennych gladiatorów. Wszystko zaczęło się od jednej z nagród za wygraną walkę. Książki zatytułowanej "Historia Starożytnego Rzymu" pewnego nieznanego autora. Nikt nie wie co odbiło gladiatorowi, że wybrał właśnie taki gambel. Jedno było pewne - po jej przeczytaniu Cezar stał się zupełnie innym człowiekiem.

Księga - a raczej jej część odnosząca się do tradycji gladiatorów w Starożytnym Rzymie - była dla niego inspiracją do stworzenia Gildii Gladiatorów. Mimo początkowego ładu organizacja szybko przerodziła się w handel niewolnikami. Każdy z nich zostaje po zakupie odpowiednio przeszkolony, a na jego czole zostaje wytatuowany trójząb.


Walki w Gildii nie były jednak zamknięte. Każdy może przyjść i się sprawdzić, ale... Kiedy wygra otrzymuje często propozycję nie do odrzucenia. Cóż... Cezar nie lubi przegrywać i stale pracuje nad silną kadrą na swoich arenach. Panuje w nich ciągła wymiana, bo nie dość, że są cholernie liczne to jeszcze nie są tam rzadkością walki na śmierć i życie. Wysokość zakładów często wielokrotnie przewyższa koszt kupienia i wyszkolenia niewolnika więc czemu nie dać publice tego czego pragnie? Nieliczni mówią o tajemniczym ośrodku treningowym Gildii. Nazywają go "Koloseum". Są psychole, którzy z uporem szukają tego miejsca, ale jedynie nieliczni mają zaszczyt tam trafić.

Jak na jedną z aren gildii trafił Scott Sanders? Odpowiedź jest prosta. Południe. Teksas i Hegemonia to olbrzymy, na których łatwo znaleźć klienta. W tym przypadku klientem był stary znajomy Scotta. Jaki ten świat mały...


Gość był zdrowo po pięćdziesiątce. Musiał pamiętać jak wyglądał kraj przed wojną. Pamiętać czyste, równe drogi, wysokie na dziesiątki metrów wieżowce i ludzi. Ludzi gnających do pracy, których dzień nie zaczynał się od małego polowania na napromieniowanej pustyni. Mężczyzna miał niemal dwa metry. Był barczysty, a jego muskulatura świadczyła o tym, że niegdyś, przed wielu laty musiał być naprawdę potężnym. Jego twarz przecinało kilka blizn i zmarszczki. Cała masa zmarszczek.


- Nazywają go Chaff. - powiedział mężczyzna pokazując mniejszemu od siebie najemnikowi zdjęcie. - Przed wielu laty był zwykłym rzezimieszkiem. Pochodzi z Phoenix. Nie ma żadnych żyjących krewnych. Walczy od dwóch lat.

- Co zrobił? - zapytał się ubrany w mundur wojownik patrząc na zdjęcie Meksa.

- Pamiętasz moją małą Cisco? - zapytał wielkolud, a jego oczy zalśniły.

- Jak mógłbym zapomnieć. Pół dzieciństwa się w niej bujałem. - odparł Scott unosząc wzrok na swojego rozmówcę.

- Trzy lata temu chciała wynieść się z domu. Uciekła i podróżowała z karawaną kupiecką. On wraz z kumplami musieli napaść akurat tę. - oczy mężczyzny patrzyły w dal powoli zachodząc łzami. - Ten skurwiel ją zgwałcił i zabił. Moją małą, kochaną jedynaczkę...

- Masz namiary na tę arenę? - zapytał błyskawicznie Sanders zaciskając zęby.


- Mam. Ustawiłem już nawet...

- Uspokój się. Powoli. - rzucił wojownik czekając aż przyjaciel się uspokoi.

- Miał z nim walczyć mój kumpel Jacob, ale jest poważnie ranny. Może z tego nie wyjść. - powiedział ze smutkiem w głosie Steve, sąsiad rodziny Scotta za czasów rancza w Teksasie. Jego najlepszych czasów.

- Mówisz, że walka już jest dogadana?

- Nie było łatwo. - powiedział staruszek. - Musiałem wydać fortunę na tych urzędasów Gildii. Nie chcieli mojego człowieka dopuścić do ich wschodzącej gwiazdy. On od ponad pół roku jest niepokonany na jednej z większych aren. To potwór. Zastanawiam się nawet czy w pełni sprawny Jacob dałby mu radę...

- Mówisz, że nie ma krewnych? Nie ma nic poza walkami? Znam gladiatorów od dziecka i wiem, że nic nie jest dla nich tak ważne jak reputacja... - Scott mówił powoli. - Pójdę na tę jego kochaną arenę, wyjdę z nim na ubitą ziemię i dopilnuję aby jego ciężko wymordowana reputacja odchodziła od niego z każdym ciosem. Będzie umierał bardzo powoli. Zanim to się jednak stanie sam będzie błagał o śmierć. Wezmę coś lekkiego i będę go kroił. Kawałek po kawałeczku. Tak długo aż sam będzie chciał zdechnąć. Przeciągnę to tak długo ile tylko zdołam.

- Dziękuję. - powiedział mężczyzna podając Scottowi wypchany plecak. - To powinno wystarczyć.

- Nie wkurwiaj mnie, Steve. Wydałeś już na to rzekę gambli. Weź je i postaw na mnie. I jeszcze jedno... - rewolwerowiec położył dłoń na ramieniu zalanego łzami olbrzyma. - Przyjdź na walkę i rozkoszuj się każdą chwilą.


Arena była potężna. Kilka rzędów drewnianych, heblowanych ław ustawione było nad dołem, w którym walczyli oni. Aktorzy tego przedstawienia. Gladiatorzy. Ławy ułożone były w półkole wokół jednej części areny, a z drugiej strony znajdowała się strefa oddzielona dla Pana areny oraz najważniejszych w okolicy person. W tym wypadku głównym szefem areny był potężny Meks, na którego wołali Tazor. To on był przedstawicielem interesów Cezara na całą okolicę.

Tłum wiwatował na widok swojego faworyta. Chaff był potężny. Może nie wysoki, ale cholernie żylasty i wyposażony w broń robiącą wiele hałasu. Piłę spalinową. Na klacie miał coś podobnego do zgniecionego bębna od pralki, a na głowie stary wojskowy hełm M1. Jak dodać do tego stalowe osłony na nogi i grube, skórzane karwasze można było powiedzieć, że gość stanowił gigantyczne zagrożenie. Piła w jego wielkich łapach wyglądała jak zabawka. Mężczyzna miał rozbiegany wzrok, a jego ruchy były nienaturalnie szybkie. Scott jeszcze nie wszedł na arenę, a wiedział, że gladiator wykorzysta swój ukochany specyfik. Spid. Nie wiadomo ile tym razem go zażył, ale gość chodził jak pierdolony, naoliwiony robot.

Pojawienie się Scotta było dość nietypowe. Pod uniesioną kratą, po przeciwnej stronie do wyjścia przeciwnika Sanders pojawił się... w wojskowych butach i krótkich spodenkach. Przy pasie miał dwa solidne, ale nie przesadnie duże noże. Wśród tłumu dało się słyszeć śmiechy i gwizdy. Nawet siedzący w swej loży Tazor nie krył rozbawienia. Jedyne co zrobił Sanders to poszukał w tłumie Steve'a. Mężczyzna był na umówionym miejscu.

Kiedy Chaff pozdrawiał lokalnego szefa i Pana areny Sanders nacierał ręce suchym piaskiem. W tym gladiatorskim cyrku nie wziął uwagi na co większość członków loży odpowiedziała gniewnymi spojrzeniami. Przedstawienie jednak musiało trwać. Walka się zaczęła. Chaff ruszył wrzeszcząc na całe gardło. Głos miał potężny i pewny. Sanders jednak stał nie dobywając nawet broni. Patrzał przed siebie nieobecnym wzrokiem.

- Zdechniesz tu ścierwo! - zawołał Meks kiedy dobiegł do przeciwnika, w którego rękach nagle pojawiły się trzymane dotąd w pochwach noże.


- Nie sądzę. - odpowiedział krótko Sanders unikając potężnego ataku wrzeszczącą piłą. - Nie wiesz zapewne kim jestem... - dodał unikając kolejnego ciosu. - Nazywam się Scott i jestem przyjacielem dziewczyny, którą zgwałciłeś i zabiłeś przed trzema laty. - kolejne ciosy rywala mijały nagi tors Sandersa o cale.

- Mam to w dupie! - darł się nakręcony gladiator.

Sanders nagle zbliżył się do przeciwnika tnąc go nożem w nieosłonięty niczym policzek. Chaff nie zareagował nawet kiedy kawałek mięsa z jego twarzy wisiał utrzymywany jedynie na pobliźnionej skórze mężczyzny. Przy każdym następnym ataku policzek zdawał się podrygiwać w rytm tańca piły.

- Przyszedłem odebrać Ci to na co pracowałeś przez ostatnie dwa lata... - powiedział pobudzony widokiem krwi Scott. - Cała Twoja reputacja dzisiaj legnie w gruzach. - dodał unikając kolejnego ciosu rewolwerowiec. - Zostaniesz zapamiętany jako ofiara gościa w rozsznurowanych butach, wyposażonego w dwa noże do masła.

- Nie ma mowy, kurwa! - wydarł się gladiator nagle sypiąc piaskiem w oczy Sandersa.

Scott nie spodziewał się takiej sztuczki i jedynie niecelny cios przeciwnika uchronił go od klęski. Jego wzrok zaczynał wracać do normy akurat kiedy otrzymał pierwszą ranę. Piła drasnęła go w przedramię. Obrażenia nie były poważne, ale... Sanders wiedział, że zaraz musi zacząć działać.

- Masz jednak szansę. - powiedział unikając następnego ataku. - Zabiję Ciebie szybko kiedy wymówisz jej imię! - nagle nóż boleśnie przejechał po odsłoniętym boku Chaffa.

Tłum darł się jak opętany. Szef areny nie wyglądał na zmartwionego. Musiał mieć swoich informatorów, którzy spodziewali się zapewne, że nikt nie opłaci połowy arenowych urzędasów aby wprowadzić do walki leszcza. Czyżby Tazor obstawił na przybysza?

- Walcz, a nie pierdolisz o jakiejś suce! - wydarł się Chaff otrzymując kolejny cios, tym razem w udo.

- Wystarczy imię, a zginiesz szybko...

Przeciwnik zaczynał się męczyć. Używka nadal działała mocno, ale jego umysł już zaczynał poważnie traktować przeciwnika. Z przedramienia Scotta leciała krew, ale to nie była jego pierwsza rana. Sanders nie myślał, że Chaff będzie w stanie mu zagrozić. Pomylił się. Drugi raz nie popełni tego błędu. Przez ramię przeciwnika zauważył jak Steve kiwa mu głową. Najwyższy czas ruszać do ataku.

Na Chaffa spadł grad ciosów. Każdy był szybki i celny. Wojownik rozszerzył oczy nagle zdając sobie sprawę, że w dotychczasowej walce Sanders cały czas umyślnie oddawał mu inicjatywę. Noże latały jak oszalałe, a piła starała się nie spowalniać unikającego właściciela. Na jego ciele jednak pojawiało się coraz więcej małych, niby nie groźnych ran. Jego głowa zaczynała zalewać się krwią. Nogi chodziły coraz wolniej skąpane we krwi, a ręce starały się nadążyć wyprowadzając jedynie kurtuazyjne ataki. Niecelne. Chaff mimo iż szedł do przodu coraz bardziej przypominał swoich niedawnych przeciwników. Pierwszy raz zdał sobie sprawę, że może ponieść klęskę.

Tłum wrzeszczał. Piach areny wzbijał w powietrze tumany pyłu. Pachniało miedzią krwi i piaskiem skąpanym w pocie swoich nosicieli. Chaff był coraz wolniejszy, coraz bardziej przewidywalny. Tłum, nie znając imienia potężnego przybysza darł się po każdym jego celnym ciosie. Naspidowany wojownik potrafił znieść wiele. Stał nawet przypominając zakrwawiony ochłap mięsa. Nie wiedział nawet kiedy padł na ziemię dusząc się własną krwią. Sanders zatrzymał się. Stał. Czekał. Tazor również podniósł się ze swojego tronu i uniósł przed siebie potężną pięść. Powoli wyprostował kciuk.

- Cisco... Miała na imię Cisco... - wyksztusił Chaff unosząc delikatnie głowę.


Piła leżała obok i nie protestowała kiedy podniósł ją Sanders. Wrzeszczała niczym dobrze obsługiwana kochanka. Tazor już zdecydował. Kciuk skierowany był do dołu. Chaff miał umrzeć. Nóż przebił jego serce na sekundę przed tym jak Sanders uciął mu głowę. Jego własną bronią…
 
Lechu jest offline