Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-06-2014, 04:19   #26
Pipboy79
Majster Cziter
 
Pipboy79's Avatar
 
Reputacja: 1 Pipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputacjęPipboy79 ma wspaniałą reputację
Cheb; bar “Wesoły Łoś”; wczesny wieczór



Will cwaniak z Vegas


Will targował się właśnie z Claire. Siedzieli przy stoliku pod ścianą gdzie ona prezentowała swój zamowiony przez niego towar a on miał już przygotowany swoje gamble. Właśnie dobili targu i uścisnęli sobie dłoń na zgodę. W ten sposób Will przehandlował trochę roboczych ubrań, całkiem solidnych i cieszących się ładnym wzięciem wśród tubylców, trochę garów z chomikowej kuchni, nadmiar narzędzi, kosmetyków i środków czyszczących a w zamian stał się posiadaczem zimowych ubrań uszytych przez Claire i jej pomocnice dla całej ekpiy.

Wcześniej jeszcze wymienił podobne materiały na prowiant, głównie ryby oczywiście, i właściwie miał już to po co tu głównie przybył dzisiaj. Do szczęśliwości brakowało mu jeszcze paliwa choć tego w tej dziurze raczej nie załatwi. Sami sprowadzali paliwo z Det więc wymienić się na nie było ciężko. Miał jeszcze kilka gambli ekstra, czteropak przedwojennych puszek Coli, jednego Glocka, paczkę painkillerów i antybiotykow, kilka Playboy’ów tak… Mógł to wumienić na coś ekstra, dorzucić do oferty by mieć lepsze wejście następnym razem lub zawieść z powrotem do schronu.

- Panie Will… A ten wasz lekarz, doktor Barney… On nie mógłby tu przyjść następnym razem? Ludzie trochę chorują może by na nich zerknął? My zapłacimy oczywiście. - spytała go starsza kobieta patrząc na niego z mieszaniną nadziei i wyczekiwania.

Po załatwieniu interesów miał chwilę dla siebie. Przypomniał sobie swoje chwilę spędzone na górze z ognistowłosą kelnereczką. Z satysfakcją musiał przyznać, po raz kolejny, że dziewczyna miała ogień nie tylko we włosach ale i w sobie. I bardzo chętnie się tym z nim dzieliła. Co więcej widział zazdrosne spojrzenia innych facetów w barze gdy widzieli jak zgrabna niunia obdarza jego, i tylko jego, swoimi wzgędami.



Tym razem jednak gdy już leżeli na łóżku i ona leniwie wodziła dłonia po jego torsie spytała go czy nie zabrałby jej ze sobą. Tym razem spytała wprost bo poprzednio to tak ogólnikowo wspomniała tylko o tym. I nie dała się spławić jakimś niezobowiązującym ogólnikiem. Bo tu nie było jej strasznie źle no ale tam u Will’a i chłopaków na pewno jest ciekawiej. No i mogliby się spotykać częściej właściwie codziennie. I co noc. A dodatkowe ręce do pracy im się przydadzą prawda? A ona sam pracować może, sam przecież widział jak się uwija tutaj. No i musiał jej coś odpowiedzieć przecież jak tak nadzy leżeli obok siebie i tak wodziła leniwie dłonią po jego ciele.

I był jeszcze ten cały John. Zaskakująco sporo wiedział o Barney’u. I mimo, że z trudem to jednak w końću kupił chyba jego ściemę o zaginięciu naukowca to jednak wrolował go jego własną ściemę. Tak przedstawił sytuację swojej oferty pomocy, że odmówić byłoby niezręcznie i właściwie dziwne czy wręcz podejrzanie. Musiał jakoś zgrabnie z tego wybrnąć lub poprostu zabrać go do Barney’a i na miejscu zobaczyć co się stanie. Jakby co to tylko jeden facet a na jakiegoś zabijakę nie wyglądał.

Tymczasem jednak zauważył, że do baru wszedł Baba. No nareszcie! Ktoś w końcu musiał przepakować sanki bo się trochę bambetli uzbierało przez cały dzień handlowania. Co więcej Baba przyprowadził dziewczynę i to tak jakby ich znajomą. To ta Cindy, gangerówa co ją spotkali na początku swojej przygody z eksploracją bunkra. Nie widzieli jej od tamtego czasu, mimo, że wielgachny mutek przeszukał właśnie głównie w tej intencji całą Wyspę. A tu proszę, z nienacka skądeś ją jednak wytrzasnął.



John Doe negocjator


Gdy chłopak udał się na górę z tą kelnereczką John wiedział, że nie o brakujących butelkach wódki będą gadać a i pewnie generalnie nie będą za dużo gadać. Miał czas rozejrzeć się po gościach i zamienić słowo z tym czy tamtym. Dość zastanawiające było jak ta nowa dwójka miała mały romans z szeryfem i jego ludźmi bo najpierw gadali a po jakimś czasie wyszli razem zgodnie. John widział, że sprawa chyba jest dość warta uwagi dla nich bo ta dwójka zdawała się być poważna a szeryf przedstawiał miks zaniepokojenia i niedowierzania. Najwyraźniej poszli razem coś sprawdzić skoro nic nie było o aresztowaniu czy innej awantury.

Will wrócił po jakimś czasie na dół i zajął się swoimi biznesami z jakąś starszawą handlarą. Zdaje się, że kupował ubrania na zimę a w zamian oferował trochę przedwojennych gambli. Zaden szał czy hi - tech ale za to dość praktyczne i nie było się dziwić, że dobili targu. Za to miał chwilę by pogadać z kelnerką. Użył swojego uroku osobistego ale mimo, że zdaje się wzbudzał w dziewczynie sympatię i zaciekawienie to nie powiedziała mu nic nowego na temat Barney’a. Owszem kojarzyła “lekarza z Wsypy” ale widziała go może z raz i parę tygodni temu. Jak bywał wcześniej to musiało być zanim ona zaczęła tu pracować.

W końcu jednak chyba uśmiechnęło się do niego szczęście. Do baru wparadował olbrzymi mutant. Wyglądał jakby ktoś na egzemlarzu gatunku ludzkiego próbował skrzyżować geny jakiegoś gada i niedźwiedzia albo jakoś tak. Nie wiedział kim jest ten wielkolud ale z informacji jakie uzyskał wcześniej wiedział, że on zna Barney’a tak samo jak Will. Teraz co prawda wszedł z jakąś młodą, czarnoskórą dziewczyną która wyglądała na przestraszoną ale kto by nie był będąc w zasięgu zmutowanych ramion olbrzyma. A najfajniejsz było to, że Will zajęty był wciąż rozmową z kobieciną przy ścianie więc zmutowany wielkolud był do ugadania.



Yelena monterka z Det i David "Fury" Jackson łowca z Vegas


Oboje brnęli przez zasypane śniegiem ciemnawe już ruiny miasteczka. Zapadał już zmrok i w budynkach czy blisko nich już było ciemno. Dochodzili już do zamieszkałej części miasteczka gdy usłyszeli odgłos silnika. Najwyraźniej nadjeżdżał jakiś pojazd. Na Yelenie nie zrobiło to żadnego wrażenia bo w końcu była z Det. Choć przez ostatnie dwa dni nie widziała za dużo jeżdżących pojazdów choć zauważyła kilka zaparkowanych wyglądających na sprawnych to jednak była z Det…
Na Dawidzie pewnie sam pojazd też sensacji by nie wzbudzał ale jakiś odgłos był podejrzanie znajomy. Gdy zobaczył wyłaniające się zza rogu nisko zawieszone zapalone reflektory wiedział już, że to jego “skrojony” mu rano buggy. Odległość między skradzionym pojazdem a ewentualną kryjóką była zbyt niekorzystna dla nich. Pozostawało ściemniać zwykłych przechodniów i liczyć, że gangerzy nie zwrócą na nich uwagi. No ale widocznie jednak poranna ofiara zapadła im w pamięć bo pojazd zwolnił i zatrzymał się. Wystarczyło parę godzin a łazik już został “udekorowany” barwami Sand Runnersów, miał parę dodatkowych wgnieceń ale generalnie chyba nic mu nie było.
W środku siedział wygodnie rozparty jeden z gangerów których widział rano i Wielki Boby. Teraz zobaczyli także wyłaniające się zza tego samego rogu kolejne pojazdy. Znajomy już pick up i ten spory jeep oraz jeszcze jakiś kombiak, furgonetka i kilka motocykli.
Tymczasem ganger - kierowca jego łazika wyskoczył raźno na śnieg i paląc skręta z charakterytycznym zapachem maryśki wydarł się do niego. - Hej Dave! Kopę lat no nie? - wydarł się całkiem przyjaźnie. Zupełnie jakby byli dobrymi znajomymi.
- Jak interesy brachu co? Odkułeś się już? Bo wiesz, cieżkie czasy są i zima idzie… Przydałoby się nabrać zapasów na nią no nie? Masz coś dla nas? - bezczelnie roześmiał się klepiąc go po ramieniu. Wówczas zatrzymała się reszta kawalkady.
- Hej, chłopaki! To jest Dawe, nasz poranny sponsor! - wydarł się znowu ganger wzbudzając tym powszechną radość w kawalkadzie. Teraz jego uwagę zwróciła towarzyszka “sponsora”.
- O! Widzę, Dave, że masz niezły gust nie tylko co do bryczek… Jestem Custer kochanie a ty jak się nazywasz? Też masz coś dla nas? - zmrużył oczy i Yelena odczuła, że bezczelnie przetaksował ją wzrokiem od góry do dołu i z powrotem. Najwyraźniej spodobało mu się to co widział.
- Zresztą będziemy tak stać i gadać na śniegu, zapraszamy do środka! No Dave, czuj się jak u siebie! - wszedł w środek między nich i złapał ich oboje za ramiona delikatnie popychając w stronę samochodu. Dowcip wydał mu się chyba bardzo zabawny bo rozesmiał się a zaraz za nim reszta jego kumpli.
- To co? Do “Łosia” co? No bo gdzie indziej w tej dziurze można się zatrzymać nie? No pakujcie się, zapraszam grzecznie. - dodał najwyraźniej kończąc dyskusję. Nomen omen prawie w tym samym momencie spadły pierwsze drobiny wilgoci i po chwili już padała i sypała mieszanina wody i deszczu. Na zewnątrz się zrobiło naprawdę nieprzyjemnie.



Bosede “Baba” Kafu - wielgachny mutek


Cindy nie sprawiała kłopotu w najmniejszym stopniu. Biernie poddała się losowi. Gdy wielki mutant kleknął przy niej a więc i tak był wyższy od niej gdy tak kuliła się w rogu odwracała usilnie głowę w drugą stronę najwyraźniej bojąc się na niego spojrzeć. Dopiero jak powiedział o cieple i posiłku to po chwili wahania przekręciła główkę i spojrzała na niego. Sama jednak nie wiadomo na co by się zdecydowała gdyby Baba nie przyśpieszył jej decyzji biorąc ją w ramiona. Wówczas wydała z siebie piskliwe i przestraszone “Łaaaa!” ale chyba wciąż była zdezorientowana bo po kilku pierwszych raczej odruchowych próbach raczej nie próbowała sensowniej się wyrwać. Zresztą… Wyrwać się Babie… Dobry dowcip…
Erik zaś chyba również nie czuł się w zbyt konfortowo w tej sytuacji. Dłoni z kolby co prawda nie zdjął ale i broni nie dobywał. Rzucił tylko, że skoro pani nie zgłasza skargi to Baba może iść sobie. A dyndające na ramieniu Cindy zdaje się nie bardzo miała obecnie głowę do robienia czegokolwiek innego, łącznie ze składaniem skarg.
Przed barem Baba dostrzegł własne sanki. Zdaje się, że Will miał pracowity dzień bo to co przywieźli zniknęło a obok leżała kupka wymienionych rzeczy. Trzeba to jednak było poukładać i powiązać by się po drodze nie rozwalało. Wewnątrz dostrzegł całkiem sporo sylwetek cieplnych… Znaczy się ludzi. Dużo więcej niż gdy przyjechali no ale był wieczór. Komputer rozpozawał tylko Will’a który siedział przy ścianie i chyba dobijał ostatnoego targu dzisiaj. Obu im trochę zeszło dzisiaj dłużej niż normalnie i czas był najwyższy by wrócić. Póki nie dojdą w pobliże schronu to nawet nie będą mogli dać znać swoim, że wszystko gra z nimi.
No ale jeszcze była ta Cindy. W końcu po tylu tygodniach mogli z nią sobie pogadać. W sumie była na razie pierwszą i istatnią, żywą osobą z gangu który znalazł bunkier przed nimi a jednak nie udało im się nie tylko go spenetrować ale i w większości przeżyć.





Cheb; północne ruiny; wczesny wieczór




Scott Sanders, szturmowiec i Nicolette "Nico" DuClare, ranger


Wszelkie rozmowy umilkły gdy zaczęli podchodzić pod krańce ruin i znów było widać lodową pustkę jeziora za nimi. Zaczął też padać deszcz ze śniegiem co równiez nie sprzyjało pogawędkom. Zrobiło się już ciemno i choć wszelkie tropy na otwartym śniegu czy przestrzeni były nadal ładnie wyraźnie to w cieniu budynków czy wewnątrz nich było już ciemno. Co więcej opady nie sprzyjały zachowaniu śladów. Nie były zbyt intensywne ale nawet jakby od ręki zawrócili z powrotem do bezpiecznego, ciepłego, oświetlonego “Łosia” to i tak zewnętrzna warstwa ubrań byłaby pewnie całkiem mokra. Choć jakby zostawić na noc w cieple to może i by wyschła do rana.
Teraz jednak weszli już w obszar gdzie szturmowiec z panią ranger stoczyli swoją wcześniejszą walkę. Ciał psów nie było. Za to była ich krew. I całe mnóstwo dwunogich sladów. W niektórych z nich przebijał się odcisk pięty czy palca lub po prostu były bose. Ślady byłi mniej - wiecej ludzkie ale żaden człowiek nie latał po sniegu na bosaka. A już na pewno nie całe stado.
Widać było, że owych osobników musiało być około kilkunastu co potwierdzało wcześniejszą ocenę dwójki przygodnych sojuszników. Wzbudziło to też naturalną czujność i niepokój miejscowych. Śnieg wokół był stratowany i skotłowany. Nico i miejscowi tropiciele byli dość zgodni w ocenie sytuacji. Grupka przyszła z lasu i najwyraźniej oglądali pobojowikso pozostawione przez dwójkę walczących z psami. Same truchła psów zapewne zabrali ze sobą pewnie jako prowiant. Ale co było własnie niepokojące tropy nie wracały z powrotem w kierunku lasu tylko prowadziły wgłab ruin.
Dalton naradzał się półgłosem z zastępcami i traperami a właściwie pytał ich o zdanie przed podjęciem decyzji. Mogli pójść od ręki po tropach. Taka mała grupka całości osady nie zagrażała ale mogli dorwać jakąś pojedynczą osobę czy odizolowaną rodzinę. Zdania wśród doradców były podzielone. Jedni optowali by podążyc tropem i załatwić sprawę od ręki. Mają broń palną a tamci to dzikusy więc sobie poradzą. Co więcej przez noc deszcz zatrze wszystkie ślady więc znaleźć będzie ich już nie tak łatwo niż teraz. Z drugiej strony jednak w dzień możnaby zorganizować chłopaków i obławę na te szczury. No i w dzień wszystko lepiej widać a teraz już ciemno. Do tego może i mieili broń palną ale nadal by pewnie wychodziło dwóch - trzech dzikusów na każdego z nich. Ludzie zostali ostrzeżeni więc nawet w razie ataku nie powinno byc tak strasznie. W końcu szeryf popatrzył na dójkę przyjezdnych i spytał co oni sądzą o tej sytuacji.



Max Gibson - twardziel z południa


Max ruszył tropem dwójki podejrzanych. Nie dość, że wyglądali jak psy Collinsa to jeszcze od ręki spiknęli się z szeryfem i dzialali jak zgrany duet! To już w ogóle było jak przyznanie się do winy!
Na razie jednak szedł ich śladami. Co prawda nie widział wówczas ich samych ale i jego nie widziano. Niestety oznaczło to, że nie miał wgladu na to co knują ale w końcu nie było wyjść doskonałych prawda?
Skitrał się właśnie za jakimś załomem. Nie miał pojęcia gdzie tamci leźli. Wyglądało jakby szli na koniec miasta albo i poza. Co tam niby miało być? Na domiar złego nastapiło załamanie się pogody i z nieba posypała się mieszanina śniegu z deszczem. No wporst uroczo…
Świst włóczni usłyszał w ostatniej chwili i tak samo w ostatniej chwili się schylił przed nią. Gdy błyskawicznie się odwrócił zobaczył ciemną, humanoidalną sylwetkę która właśnie zawarczała rozzłoszczona, że jej pocisk chybił. Zaraz jednak warknęła krótko i rozkazująco i spod jej nóg ruszył na Max’a pies. Sam zaś napastnik dobył jakiegoś tasaka czy maczugę i ruszył na niego w ślad za swoim psem. W półmroku budynku Max widział jedynie ogólny zarys sylwetki.





Wyspa; schron; wieczor




Vince Pietrow - łowca z Mississipi


- Aha… - tak Barney skomentował rewelacje przyniesione przez zwiadowcę z psem. - Posłuchaj Vince, tam jest tylko dwóch kolesi. Niewiadomo czego chcą i po co tu przyleźli. Nawet nie wiemy czy to ich jest dwóch czy to tylko pierwszych dwóch. Tutaj się nie dostaną a przynajmniej nie tak łatwo. Nawet nie wiadomo czy znajdą wejście. Ale wkrótce będą tu Baba z Will’em. Będą zmęczeni od tego łażenie i dźwigania. Mogą dać się zaskoczyć zwłaszcza jak tamci się zaczją na nich w budynku. Póki co nie odwołam nikogo od zajęc bo nie widzę takiej potrzeby. Jesteś zwiadowcą to rozpoznaj sytuację. Możesz przez radio współpracować z Chomikiem, ma głowę na karku to może coś razem wymyślicie. No i Vince… Wszystkim wokół rozgłaszamy wszem i wobec, że to nasza Wyspa a tu tak przychodzi dwóch patafianów skądeś - tam po coś tam i się boimy ich spytać po cholerę tu łażą? No Vince, proszę cię… - Barney wyraźnie nie był zadowolony z takiego obrotu sprawy. Nie wyglądało też na to by miał zamiar zmienić zdanie. Jednak ogółem syuacji nie wydawał się zaniepokojony pewny zabezpieczeń bunkra w porównaniu do sił ewentualnego przeciwnika.
- Vince, weź co musisz ze zbrojowni. Weź Mołotowa jeśli chcesz. Możesz ich sobie na spokojnie obejrzeć w kamerach jeśli wejdą w ich zasięg, choć nie muszą. No ale obadaj sprawę o co im chodzi. Może to jacyś sensowni faceci a jak nie to się trudno, załatwi się ich i tyle. - wzruszył obojętnie ramionami wojskowy naukowiec. Wyglądało na to, że uznał dyskusję za zakończoną.
Mijał własnie kabinę z łacznością gdzie wciąż dyżurował Chomik gdy doszła go jego rozmowa z Marią. Mówił jej by zagnała swoje dzieci z powrotem na dół bo noc idzie, kolacja zaraz będzie a własnie mignęły mu w kamerze jak znów gdzieś wylazły na zewnątrz.





Wyspa; Centrum Meteorologiczne; wczesny wieczór




Clif Westrock - twardziel z Vegas


- Oh, dziękuję! Dziękuję panu! To zły człowiek był! Dobrze, że go pan załatwił, należalo mu się! - rzekła rozpromieniona dziewczyna. Najwyraźniej jak dotarło do niej, że Clif jej nie załatwi i daruje życie zaczęła gadać jak najęta, dając upust nagromadzonym emocjom. Teraz z bliska pogromca Billy’ego mógł zauwazyć nienaturalnie rozszerzone źrenice dziewczyny i a na obnazonym przez poszarpany rękaw ramieniu ślady po ukłuciach pod łokciem. Najwyraźniej miał doczynienia z osobą która lubi się czasem sztachnąć tym i owym. Może nawet nie tylko czasem. Teraz jednak gdy ją spławił dziewczę brnęło przez śnieg aż prawie biegło.
Po chwili zastanowienia postanowił ruszyć na wyspę sprawadzić rewelacje przeniesione przez teraz już trupa Bill’ego. Wyspa nie mogła być chyba zbyt daleko skoro ten sztywniak zdołał z niej wrocić. Teraz zresztą wystarczyło iść po jego śladach. Lód wyglądał całkiem solidnie. Był jednak śliski i marsz po nim wymagał całkiem sporego skupienia uwagi. Do tego świadomość, że może się zarwać pod każdym krokiem była dość deprymująca i jednocześnie niezłym testem determinacji. Tej jednak Clifowi nie brakowało. Po śladach widział, że jego poprzednik zaliczył parę orłów po drodze a i jemu samemu się to czasem zdarzyło ale prawie bez szwanku doszedł do Wyspy. Prawie bo raz lód jednak nie wytrzymal i się pod nim zarwał. Na szczęście jakoś tak szczęśliwie, że wpadł tylko jedną nogą za to po kolano. Lód tzeszczał wokół grożąć powiększeniem przebela, już widzia pajęczynowate pęknięcia wędrujące od dziury ale na szczęście udało mu sie w porę wywinąć zanim wpadł całym ciałem w lodowatą wodę.
W końcu z mgły wyłoniła mu się ciemna lina lądu która potem przeszła w ciemny las zaczynający się prawie od brzegu wyspy. Przez ten wypadek z przeręblem cholernie marzłą mu teraz przemoczona noga i jesli tak z nią zostanie na parę godzin na dworze to pewnie się nabawi mniejszych lub większych odmrożeń. Choć nie był pewny w końcu był z Vegas…
Drugą zła stroną tego wypadku było to, że musiał ominąć obszar kruchego lodu a przez to zgubił ślady Billa. Był już jednak na brzegu i tu znalazł kolejne ślady i wszytkie prowadziły jakąś chyba zasypaną drogą wgłab Wyspy. Tropicielem nie był ale chyba było to ok 3 - 4 osób i pies. Były jeszcze starsze ślady jakiegoś poganiacza z dziwnym zwierzęciem ciągnącym jakieś sanki chyba ale te prowadziły na lód a tamten kierunek go nie interesował.
Tam gdzie byli ludzie musiał być i ogień czyli szansa na ratunek dla jego nogi. Zwłaszcza, że do tego wszystkiego zaczął padać deszcz ze śniegiem co w połaczeniu z ujemną temperaturą całkiem raźno motywowało do znalezienia schronienia. Alternatywą była noc pod deszczową chmurką w lesie o niewiadomymej faunie.
Ślady już zaczynały znikać pod wpływem deszczu ale jeszcze były widoczne. Zaprowadziły go do jakiegoś rozwalającego się budynku. Budynek był 3 piętrowy, calkiem spory z płaskim dachem. Był ogrodzony rozpadającą się zardzwiała i zasnieżoną siatką. Płot gdzieniegdzie w ogóle był przewrócony i kompletnie nie spełniał swojej pierwotnej funkcji. Był też szlaban który był co prawda opuszczony no ale co to niby za przeszkoda dla pieszego? Budynek czerniał wybitymi oknami ale wnętrze zdawało się zapewniać o niebo lepszą kryjówkę przed aurą niż las czy otwarte pole. Do tego w środku na pewno będzie łatwiej rozpalić ogień. No i tam prowadziły ślady które go tu przywiodły.
Nagle jego uwagę przykuł jakiś ruch i hałas. Z budynku nagle wybiegła dwójka dzieci. Jakiś chłopak i dziewczynka. Widząc jednak obcego mężczyznę stanęły jak wryte. Jakiś czarnoskóry chłopak na oko 8 - 10 letni i trochę starsza dziewczynka. Ona przytuliła go do siebie i spojrzała z trwogą na niego po czym równie przestraszona spojrzała za siebie, z budynku z ktorego wybiegli. Gdy Clif powędrował spojrzeniem za nią zauważył w oknie jakiegos faceta w czapce. Właśnie wyhylił się z okna zapewne w ślad za dzieciakami i też zdaje się własnie dostrzegł Clifa.



Diemientii Bruszczenko, politruk i Sergiej Kurczenko mechanik


Nie trzeba było być specem od zimy jakimi dwaj towarzysze na pewno byli, by udać się po śladach w głab lądu. Nowe ślady szły jak po sznurku wzdłuż drogi. Minęły jedno rozwidlenie kierując się w prawo i wciąż podążały wzdłuż drogi. W końću za którymś tam zakrętem ujrzeli opuszczony i ciemny kilkumetrowy budynek. Miał opuszczony szlaban i rozpadajacy się płot z siatki. Na zewnątrz panowała cisza z budynku również nie dobiegały żadne odgłosy.
Gdy zblizyli się bliżej mogli odczytać jeszcze tablicę nad głónym wejsciem: Centrum Meteoroligczne Michigan im. T.Roosevelt’a. Dotarli w ostatniej chwili bo własnie zaczynało padać i to mieszanina deszczu i śniegu. Na otwartym polu był jeszcze półmrok ale w środku to już było wlasciwie ciemno. Slady zaprowadziły ich do budynku niestety w środku już je zgubili parę kroków po minięciu wejścia.
sam budynek co prawda reperzentował kapitalistyczną naukę ale wciąż natykali się na parę rzeczy których można było sporzytkować ku chwale wszechświatowego socjalizmu! A to jakieś probówki i menzurki, a to ścienny termometr pokazujący obecnie -8*C, a to jakieś odczynniki, choć trzeba by sprawdzić czy się jeszcze do czegoś nadają. Jednak największą niespodziankę sprawiło im dość w sumie przypadkowe wyjrzenie za okno. Po drugiej strone na podwórku stała pancerka. Obecnie przywalona z lekka śniegiem który stopniowo znikał pod uderzeniami wieczornego opadu. Pancerka już na pierwszy rzut oka wyglądała sprawniej i znacznie zachecajaco niż jej krewniaczka u brzegu jeziora.



Z bliska okazało się, że to charakterystyczna bryła amerykańskiego oczywiście, M 113 i to z oznaczeniami wojsk obrony przeciwchemicznej. Tak na zewnątrz wygladała w całkiem sprawnym stanie więc pewnie bezpańsko ostatnie dwie dekady tak sobie nie parkowała pod chmurką. Stan faktyczny można było jednak ocenić po dostaniu się do środka ale to dla Sergieja nie było żadnym wyzwaniem.
Gdy tak własnie oglądali z bliska ów transporter za sobą, z budynku usłyszeli ruch i coś im też w jednym z okien mignęło jasniejszego. Gdy ruszyli w pogoń widzieli już, że to dwójka jakichś dzieciaków. Jednak gdy Diementii w pogoni za nimi zerknął za okno zauważył, że dwójka małych zbiegów zatrzymała się a drogę do dalszej ucieczki blokował im jakiś obcy facet stojący na podwórku.
 

Ostatnio edytowane przez Pipboy79 : 30-06-2014 o 19:57.
Pipboy79 jest offline