Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-07-2014, 15:48   #340
Marrrt
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zamek drżał w swoich posadach. Ciężkie kamienie ścian ocierały się o siebie krusząc łączące je od wieków spoiwo. Rozsuwając nieznacznie między sobą. Kurz, pył i odłupane tarciem drobiny materiału skalnego spadały na podłogę i stół wielkiego Halu, w którym Konrad właśnie zgarniał do plecaka mniej, lub bardziej losowe fanty, których wygląd pozwalał przypuszczać przewoźnikowi, że będą coś niecoś warte. Z każdym jednak kolejnym przedmiotem, Sparren coraz mniej ufnie oglądał się na pogrążone w mroku wnętrze walącej się wittgensteinowskiej fortecy. Gdy wrócił do Julity, ze schodów wiodących na galerię nie schodził jednak Norsmen, którego należało się spodziewać i wyczekiwać. Kuśtykał nimi dumnie wyprostowany Eckhart niosąc na rękach Sylwię. Gomrunda i Dietricha nadal jednak brakowało, a nulneński żołnierz nie wiedział co mogło zatrzymać krasnoluda. Gdy zszedł w końcu z ostatnich stopni z ostrożną dostojnością godną samego niemal włodarza tych ziem, przez kamienną posadzkę Wielkiego Halu z głuchym zgrzytnięciem przeszła rysa. Rozsadzany przez jakieś podziemne siły zamek skrzypiał, mruczał i dudnił z każdą chwilą coraz bardziej. Rysa stopniowo zaś powiększała się tworząc szczelinę. Wiejący na zewnątrz wiatr targał kotarami skrywającymi okna i wyjście na taras widokowy.
- Gomrund!!! - zawołał z plecakiem pełnym trofeów, Konrad.

***

Krasnolud miał tu do załatwienia jeszcze dwie sprawy. Żadnej nie zamierzał pominąć. Ani żadnej poprzedzić ucieczką. I choć góra bardzo wyraźnie doń przemówiła i przy każdym kroku czuł jak gdzieś tam dziesiątki metrów pod nim gną się i kruszą prastare pokłady granitu podtrzymujące klif Reiku, nie mógł ani zaniechać dokończenia dzieła pomsty na nekromantce, ani też nie pomóc druhowi, który krwawił jak nie przymierzając świnia rzeźna po pierwszej próbie ucieczki spod noża. Na oko wykrwawiłby się nim znaleźliby się w jakimś bezpiecznym miejscu...
Opatrzył Dietricha. Na szybko, bo na szybko. Ale wystarczająco by zatamować najgorsze krwawienie. Ściany wieży zaczynały dygotać. Drewniany dach wieży zgrzytał i stękał gdy pierwsze deski zaczęły spadać zeń na zrujnowaną walką pracownię Magritty Wittgenstein. A na domiar złego uprażony przez elektryczność stwór, zaczął ruszać się niezgrabnie. Niewidząco jednak tak jakoś. Bezsilnie. Jakby monstrualne ciało było zupełnie zniszczone i tylko ciemne kłęby nekromanckiej magii próbowały ruszyć potwornym zezwłokiem. Ruchy te jednak nie budziły już zgrozy, a żałość raczej. Przeklęta substancja, którą nekromantka preparowała w spaczonych trzewiach potwora, wyraźnie gasła i słabła z każdą chwilą. Rozmywała się w pachnącym elektrycznością powietrzu. I ostatnimi podrygami poruszała tym co już poruszać się nie mogło. Krasnolud nie pofatygował się do bestii. Ruszył prosto do ciała nekromantki. Suki, która mimo tak młodego wieku tyle zła zdołała wyrządzić. Swoim poddanym i swojej ziemi. Niemożliwym było by cały klan na złą drogę sprowadzony mógł sprawić choć dziesiątą część zgnilizny jaką ona sprawiła. Chaośnicka larwa… Nie zasłużyła na to by Sigmar jej wybaczył. Jak jej to ten szlachcic życzył. Ani by Morr ją bezpiecznie do siebie przeprowadził. Nie zasłużyła nawet by duch jej błąkał się z głową na ramionach wśród żywych…
Dietrich choć wolał już opuścić to miejsce, czekał aż Norsmen wywrze swą pomstę na martwym ciele dwudziestolatki.

***

- Nie możemy dłużej czekać - rzekł Schwartzmarktczyk, który tak delikatnie jak umiał, próbował przed chwilą bezskutecznie dobudzić Sylwię. Dziewczyna była niepokojąco blada. Żyła. Ale życie to niepewnie się jej trzymało.
Nie wiedzieć czemu, Eckhartowi przypomniała się w tym niefortunnym momencie bajka o królu z dawnych czasów, który tak bardzo chciał uniknąć śmierci dla siebie i swoich bliskich, że poświęcił swe życie na dogłębnym poznaniu jej. Zdołał to uczynić do tego stopnia, że śmierć się go już nie imała. Niestety jednak wszystko czego dotknął swymi dłońmi umierało. W tym i ci, których kochał najbardziej.

Czekać niemniej rzeczywiście nie mogli dłużej. Coraz większe fragmenty gruzu ze ścian z hukiem upadały na podłogę. Coraz więcej desek stropowych trzaskało jak zapałki od przeciążeń kołysanego jakąś podziemną dewastacją zamku.
Konrad przytaknął. Krasnolud z pewnością wiedział co robi. Kto inny by wiedział lepiej niż on. I na pewno nie chciałby by ryzykowali życiem dziewczyn dla niego.
Skinęli sobie głowami i zabrawszy obie ranne, ruszyli do wyjścia z budynku zamku.

Dziedziniec zamku Wewnętrznego walił się pod nogami. Kamienne płyty, którymi był wyłożony rozłaziły się między sobą, dudniły i pękały. Świątynia Sigmara zawaliła się dokumentnie i jedyne co z niej zostało to nadal hardo stojący przed nią posąg Boga-Patrona. Podobny los spotkał samotną wieżę, która runęła na zamkowe mury obronne niszcząc je i w większej części wypadając na zewnątrz by roztrzaskać się w skalistych wodach brzegu Reiku.

To co jednak zatrzymało w miejscu dwóch mężczyzn to widok jaki zastali na swej jedynej drodze ucieczki. Czyli przed była brama wiodąca na most łączący zamek zewnętrzny z zamkiem wewnętrznym. Obaj nie mieli wątpliwości, że gdy ją przekraczali, kraty były podniesione i co więcej wyglądały na nigdy nie zamykane. Teraz jednak były zamknięte. Mechanizm mógł co prawda od tych wstrząsów się poluzować i opuścić ciężką kratownicę. Ale mógł tu także równie dobrze zadziałać czynnik mniej losowy…
Co jednak najmocniej tchnęło zwątpieniem w serca obu mężczyzn to widok ptakopodobnych stworów, które wydostały się ze zrujnowanej menażerii, a teraz próbowały sforsować kratownicę. Było ich z sześć w sumie. Do tego kilka leżało bez ruchu na kamiennych płytach dziedzińca. Postury były raczej nikczemnej, bo wysokością nie wykraczały poza wzrost przeciętnego niziołka. Ich ciała wskazywały na ludzkie pochodzenie. Nogi, tułowia, w pewnym stopniu również głowy, które choć wyposażone w dzioby nie zatraciły człowieczych rysów twarzy. Całość jednak w tym szczególnie ramiona przekształcone w pokraczne skrzydła, pokryta była czarnymi piórami.
Pogrążone w jakimś strachu, czy amoku próbowały bezskutecznie wspinać się to znów podfruwać, czy siłą wpadać na zardzewiałe kraty by wydostać się z walącego się dziedzińca Zamku Wewnętrznego. Rzucały się przy tym na wszystkie strony i skrzeczały nieludzko. Kilka ciała należących do zmutowanej zamkowej służby rozsianych leżało przed bramą.
Nim cokolwiek uczynili, zamek wewnętrzny z hurkotem zaczął zawalać się do środka...

***

Krasnolud z trudem pokonywał kolejne stopnie wąskiej wieży nekromantki. Wyczerpany walką, obciążony stalą i towarzyszem, który choć wielkoludem nie był, do ułomków nie należał. Tyle dobrego, że dzięki udzielonej mu pierwszej pomocy, Dietrich nie zemdlał i jak mógł, pomagał krasnoludowi by nie być bezwładnym workiem na usługach sił ciążenia. Wieża jednak również im nie pomagała. Chwiała się i sypała w oczach. Z pewnością dobudowana znacznie później niż reszta zamku. Nie tak solidnie. W czasach gnuśnego pokoju… Mogła runąć w każdej chwili.
Wreszcie umorusani kurzem i pyłem, które chciwie przylegały do krwi wyszli do komnaty mieszkalnej Magritty. Gomrund nie zamierzał mitrężyć tu ani chwili. Poprawił uchwyt na Spielerze i ruszył na galerię.

Huk, łomot i hałas były tak nagłe, że nawet nie do końca wiedział co się stało. Dość rzec, że gdy zrobił pierwszy krok na schodach wiodących do Wielkiego Halu wszystko się zawaliło. Łącznie z nim samym. Obaj z Dietrichem wśród trzasków desek i hurkotu kamiennych brył spadli w dół. Czarnoksięska wieża Magritty Wittgenstein runęła na zamkowy dach.
Dietrich krzyknął boleśnie, Gomrund ryknął wściekle. Gdy po chwili otworzyli oczy, w ciemnościach ruiny widzieli tylko siebie i otaczające ich zewsząd zawalisko. Plecy ochroniarza uratowała przytroczona doń tarcza. Norsmen swoje zdrowie zawdzięczał wyłącznie zahartowanym kościom i mięśniom. Kamienno-drewniany gruz jednak mocno ograniczał możliwości poruszania się, a do tego nie obyło się bez obrażeń. Lewą rękę Dietricha zmiażdżyła kamienna bryła, a Gomrund czuł dziwne gorące zimno jakiegoś pręta, który wbił mu się w prawy bok.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline