Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 12-06-2014, 12:38   #331
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Zdobycie zamku, pokonanie przeklętego rycerza, uwolnienie Julity. Same sukcesy.
No i oczywiście w końcu coś się musiało spaprać.

To, że szlachcic, jeśli to był w ogóle szlachcic, rzucił się do stóp Sylwii, jakby do oświadczyn się zabierając, również niezbyt wzruszyło Konrada. Uroda to rzecz gustu, a miejsce... Jak kogo trafia miłość, to mu to pewnie obojętne, gdzie i na czyich oczach owe uczucia wyznaje. Co prawda mógłby poczekać, inaczej dobrać słowa, ale...
Ale niezbyt trafny dobór słów przestał trapić Konrada, gdy tylko ujrzał, jakie rzeczy dzieją się w komnacie.
Trup rycerza podniósł się z podłogi i zaatakował, a jakby tego było mało, jakieś truchło zwlokło się ze stołu.
No i na dodatek cała budowla zatrzęsła się w posadach.
Nie mój zamek, pomyślał w pierwszej chwili. I tak mieli zamiar spalić to siedlisko Chaosu, więc co za różnica, czy spłonie, czy samo runie? Co prawda miał wielką ochotę zabrać stąd kilka przedmiotów, dzięki którym rodzina Wittgensteinów zapłaciłaby za zatopienie "Świtu", ale jak się nie ma, co się lubi... Najważniejsze było to, żeby w odpowiednim momencie znaleźć się odpowiednio daleko. Najlepiej na barce, z dala od brzegu.

No i gdyby był sam, to z pewnością by mu się udało. Ale miałby zostawić pozostałych i uciec? Zapewne zdołałby wziąć Julitę na plecy i uciec przed ożywionymi zwłokami. Zapewne i Gomrund zdołałby wytargać pokiereszowanego Dietricha. A co z Sylwią?
No i zdecydowanie nie sądził, by krasnolud chciał uciekać. W każdym razie nie przed truposzami.

- Co robimy? - spytał szybko, szykując się do odstawienia pod ścianę Julity i sięgnięcia po miecz. - Uciekamy, zanim się nam chata zawali na głowy, czy pozbędziemy się wpierw tego paskudztwa?
 
Kerm jest offline  
Stary 15-06-2014, 15:50   #332
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
- Co robimy?

To było dobre pytanie… Płomienny sam chętnie by je zadał… nie miał jednak komu. Wyglądało, że teraz tylko on może na nie odpowiedzieć. Jeszcze kilka chwil wcześniej wiedział co powinni zrobić. W pełni zgadzał się ze szlachetką i chciał się stąd jak najszybciej wydostać. Miał dość tego zamczyska. Uwolnili Julitę, a po to tutaj przyszli… jednak to było przed chwilą bo sytuacja zmieniła się już diametralnie. Sylwia postanowiła w nierównej walce zmierzyć się z nekromantką. Eckhart padł powalony czarem, a Dietrich mieczem ożywionego Ulfhendara… Trzech jego towarzyszy nie była zdolna do ucieczki. Ponadto Julita była ledwo żywa i nie było mowy o tym żeby o własnych siłach ustała, a co dopiero wyszła z komnaty. Nie mieli wyboru… on miał bardzo kiepski wybór. Mógł zostawić towarzyszy na pastwę dwóch umarlaków… lub Kozę próbującą ubić Margerittę. Konrad nie miał szans powstrzymać tych na dole… a i u góry w jego stanie też pewnie niewiele by zdziałał. Trzęsące się w swoich podstawach zamczysko jawiło się ich najmniejszym problemem. Przynajmniej chwilowo.

- Musimy dokończyć to co zaczęliśmy… pilnuj ich i strzelaj we wszystko co miękkie. Najlepiej w tę sucz jak się tylko raz jeszcze wychyli…
Odpowiedział i rzucił się z orężem na zakutą w stal padlinę.

Czas. Musiał go kupić Dietrichowi i von Fickerowi… tak jak Sylwia kupowała go im. Nie widział ciosu, ale ochroniarz wyglądał tak jakby jeszcze się nie wybierał do piachu. A szlachetka… w końcu się pozbiera. Jak wszyscy. Płomienny znał tę sztuczkę i wiedział, że nie trwa ona wiecznie. Swego czasu naoglądał się jej kiedy to Mądry często używał jej w jego rodzinnych fiordach. Starzec wykorzystywał ją do zażegnywania niepotrzebnych w jego mniemaniu burd kiedy te przyjmowały zbyt gwałtowny przebieg. Rażony czarem delikwent padał bezbronny niczym śliniący się niemowlak jednak nigdy nie dłużej niż na minutę… przynajmniej u krasnoludów. Więc i szlachcic kiedyś wstanie… jak dadzą mu szansę. Gomrund jednak się bał by to on nie był następnym celem. Magia zawsze była tym czymś przed czym nie szło się bronić pancerzem i mieczem. Wiedział, że jakby on uległ takiemu czarowi to będzie po nich…

Wybiegł zza masywnego stołu wprost na ożywieńca chroniąc wszystkich tych zostających z tyłu… całą trójkę. Rozeźlił się nie na żarty kiedy okazało się, że ten cholerny truposz zdążył wyprowadzić cios przed nim… Rycerz Nowego nawet będąc bezwolną marionetką w rękach Margeritty. Na szczęście jego ciosy nie były już tak precyzyjne i silne jak wcześniej ale kutafon był szybszy! Kurwa… wszyscy byli od niego szybsi… musiał to zmienić… musiał. Jak tylko stąd wyjdzie to popracuje nad refleksem… kiedy stąd wyjdzie. Pierwszy cios był niecelny, drugi ześlizgnął się po tarczy jednak miecz był nazbyt niebezpieczny w jego łapskach… a przynajmniej niebezpieczniejszy niż nieuzbrojone lewę ramię. Spróbował raz jeszcze sztuczki jakiej próbował już podczas pierwszego starcia… chciał pozbawić przeciwnika oręża. Przygotował się odpowiednio… włożył klingę tak jak powinien. Związał miecz Ulfa bez ręki prawie tak jak powinien. Prawie… bo jednak ten utrzymał broń. Zaklął w duchu. Przestawił prawą stopę do tyłu… ledwie o odległość drugiej stopy. Kolana miał zgięte a plecy proste. Jednocześnie wyprostował prawą rękę uderzając od spodu w słabą część miecza przeciwnika. Obrócił nadgarstek tak by wnętrze jego dłoni skierowane było w górę. I wtedy gwałtownie poderwał dłoń na prawo trzymając jednocześnie miecz skierowany ostrzem w dół. Miecz Jednorękiego z trzaskiem odbił się od kamiennej posadzki parę metrów od nich… prawie u stóp Dietricha.

Ożywiona kukiełka jakby w ogóle nie przejęła się tą stratą. Z rozmachem łupnął krasnoluda pancerną rękawicą. Najpierw w bark a potem w łeb. Ciosy te jednak nie zrobiły najmniejszego wrażenia na Khazadzie. Natarł na martwiaka tarczą raz i drugi wkładając w to całą siłę jaka w nim jeszcze drzemała. Najpierw przesunął go tylko nieznacznie od stołu i towarzyszy w kierunku spalonego maszkarona. Za drugim razem już to zrobił skuteczniej… tak, że ożywieniec odpadł od niego ładnych parę kroków. Tak nieszczęśliwie, że potknął się zaplątawszy nogę w sieć, z której ledwo co się wyswobodził.

Gomrund cofnął się w kierunku Dietricha. Tak by być w równej odległości od czarnej ohydy i rycerza dając jednocześnie czas towarzyszowi aby mógł się pozbierać…

Powietrze przecięła strzała wypuszczona z łuku młodzika wbijając się w nieopancerzony bok drugiego ożywieńca. Khazad z niepokojem nasłuchiwał co się dzieje na górze i bardzo mu się tam śpieszyło! Jedyna droga jaka tam wiodła to po trupach…
 
baltazar jest offline  
Stary 15-06-2014, 18:44   #333
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Marny to ochroniarz, który samego siebie nie umie ochronić. Z drugiej strony... Co trafiło w niego, przynajmniej ominęło innych, choć to z kolei dość kiepskie pocieszenie, kiedy żelazo znajdzie szczelinę między płytkami pancerza.

Weszło głęboko. Przeraźliwe zrazu zimno zastąpiło pulsujące tępo gorąco, rozeszło się szerzej, obezwładniającymi falami. Spieler darował sobie fałszywą powściągliwość i poskarżył się światu na swoją niedolę. Charkotliwie i przeciągle, w sam raz do melodii wichury. Zacisnął zęby, z wysiłkiem obrócił się tak, żeby zranione biodro przycisnąć całym ciężarem do posadzki, a przy tym nie tracić z oczu swojego pogromcy. Przez chwilę. Potem, z obawą i obrzydzeniem, przeniósł spojrzenie na dźwigającą się ze stołu potworność. Skoro na Wilczego Łba nie starczyły miecze, na nią tym bardziej potrzebny był sposób.
Uwolnił lewą rękę od tarczy, która i tak zdawała mu się teraz zbyt ciężka i nieporęczna. Odszukał za to po omacku łańcuch, przyciągnął do siebie. Koniec owinął na przedramieniu i zamknął w garści, resztę dzwoniących zwojów posłał, stęknąwszy boleśnie, po śliskiej od krwi posadzce w stronę Konrada.

– Łap, obiegnij ścierwo! – Chłopak był bez wątpienia zwinniejszy i szybszy od krasnoluda, a poza tym mniej od niego skuteczny w bezpośrednim starciu. Spieler natomiast mógł w tej chwili spełniać się najwyżej w roli solidnego punktu zaczepienia. Właściwie to nawet po cichu liczył, że jeśli plan spętania monstrum się powiedzie, to jakieś tęgie szarpnięcie łańcucha postawi go na nogi. Zawczasu przygotował się na to, zaparł tak mocno, jak mógł, rozejrzał za szczeliną, w którą dało by się wrazić miecz, przedzierzgnięty bez sentymentu w laskę.
O to, co dalej, niespecjalnie się martwił. Brakło mu na to czasu i sił. Mógł marzyć, że unieruchomią paskudę, że rozsieką na ćwierci albo usmażą, kiedy w aparaturę Margritty znów uderzy piorun... Ale nadzieję, że dla niego samego jeszcze w ogóle cokolwiek się wydarzy, tak po prawdzie musiał pokładać w Gomrundzie, który szczęśliwie nie zwykł przepuszczać w boju najmniejszych okazji, i w rozsądku, sprawności tudzież szczęściu młodego Sparrena. – Tylko nie daj się trafić, chłopcze!
 
Betterman jest offline  
Stary 15-06-2014, 19:24   #334
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację



Odpłynął w głąb zawiłych zakamarków umysłu, który jak labirynt wspomnień, snów i marzeń nakładał się na rzeczywistość serwując Eckhartowi obrazy czyste , przejrzyste i pojęte mu tylko w pełnym oświeceniu i ignorancji ich niedorzeczności. Słowa jakie wypływały mu z ust, wszak bystre, strzeliste niczym białe gołębie, grzęzły w uszach innych jak bełkot moczymordy tudzież naturalnego debila, jakich spotkać można w hospicjach Shallayi, gdy wałęsają się po ogrodach nieobecni umysłem w ludzkich skorupach ciała.

Oto przed nim siedziała godnie, niczym na niebiańskim tronie podbitym jedwabiem szkarłatów haftowanych złotymi nićmi poduszek! Ona, Sylwia Dziwica Imperium godna zalotów starych i młodych bogów! Ciemnowłosa białogłowa o delikatnej urodzie tak cudnej jak sama Shallya, krągłych piersiach i życiodajnych biodrach niczym Rhya, szlachetnej twarzy walecznej Myrmydii i sprawiedliwym spojrzeniu Vereny. O prześliczności słodkie, daj mi upić nektaru z twych boskich jagniąt dorodnych piersi abym życiem miał wieczne i skonał z rozkoszy w uwielbieniu twego dotyku rozpływając się jak karmel w ustach.

- Oh, ukochana... – szeptał na kolanach. – Bóstwo lekko stąpające po ziemi zechciej po serca mego uderzeniach przejść zstępując na ziemię, by nie zbrudzić swych marmurowych stóp o zgniliznę tego ludzkiego zamczyska!

- Błeeee, gee, łbeeee... Uee he łeeeeee. – słyszeli wszyscy prócz niego.

Dziewica przeszła obok szlachcica białą dłonią musnąwszy delikatnie jego szyi tak czule jak rolnik gładzi dojrzałe kłosy złotego zboża, stara panna puszyste futerko mruczącego kota lub kusząca żona nabrzmiałe przyrodzenie zniecierpliwionego małżonka. Ohhhhhh... Eckhartowi dreszcz przebiegł od czubka głowy przez członki do pięt i z powrotem. Niczym Statuła Szczęścia pośród padołu zepsucia, cierpienia, spaczenia i nienawiści, von Ficker promieniał choć innym zdawać sie mógł nico nazbyt pokracznie trwać jak kołek z oczyma zaszłymi mgłą i durnym wyrazie tępej gęby z ust dolnej wargi której wisiała strużka śliny.

Wokół niego bogowie walczyli między sobą o honor Dziewicy pośród iskier i grzmotów tnących błyskawicami kotłujące się niebo. A Ona mijała wszystkich stąpając lekko po schodach długimi nogami, zakończonymi idealnymi pośladkami skromnie skrytymi pod ludzkim ubraniem.

Jednak to jego towarzysze bój prowadzili z monstrami zrodzonymi z chorej ambicji baronessy Margitty i woli bogów Chaosu. Eckhart kierowany wewnątrzną potrzebą nie mógł oderwać oczu od Sylwii, jakby ujrzał ją po raz pierwszy w życiu urzeczony jej naturalnym wdziękim, który dostrzeć umiał nawet w tak niesprzyjających temu okolicznościach. Dziewczyna była w niebezpieczeństwie!

Kiedy von Ficker przezwyciężył niemoc osłupienia i odzyskał władze już we wszystkich członkach, dobył Igły i ruszył za Czarnowłosą Dziewicą zdając sobie sprawę, że białogłowa ku niebezpiecznej pułapke złej baronessy zmierza niechybnie.

- Panno Sylwio! Przybieżam! - sadził susy ze wzniesionym orężem niczym szturmujący smoka palladyn.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 24-06-2014, 01:59   #335
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Ożywiony złą magią niemal trzymetrowy stwór, sunął powoli acz nieubłaganie w kierunku powalonego przez Ulfhednara, altdorfskiego ochroniarza. Zczerniała skóra, jakby unurzana w dziegciu, lśniła się za każdym razem gdy przez okna wpadało światło błyskawic. Znać było, że potwór nie jest pozostałością jednego tylko człowieka. Wyglądał bardziej na jakiś nieudany owoc poprzednich eksperymentów Magritty Wittgenstein. Pozszywane ze sobą z chirurgiczną precyzją kończyny swoją wielkością wykraczały poza normy ludzi. Rozdęte i powykrzywiane karykaturalnie jakby tlące się w nich niegdyś życie za sprawą jakiegoś potwornego bólu skręciło w nich wszystkimi kośćmi i ścięgnami. Szczyt tej potwornej masy wieńczyła kanciasta ludzka głowa jakiegoś nieszczęsnego mieszkańca Wittgendorfu. O zaszytych oczach, nosie i gębie.
Bestia z każdym krokiem chlustała czarną, dymiącą się posoką z dziur po aparaturze Magritty, oraz z otworów jakie w uszach pozostawiła Igła Eckharta. Unoszące się z rozchlapanej cieczy ciemne kłęby formowały się w powietrzu w zwiewne macki. Macki, które Dietrich i Sylwia widzieli już w piwnicy u Jeana Russo. Zdawały się nieudolnie szukać czegoś wokół siebie, a potem jakby przyciągane nieznaną siłą kierowały się w stronę laboratoryjnych słojów. Pełznąc po podłodze niczym węże minęły żywych i zaczęły się wspinać na szafki gdzie w zawiesistej toni w słojach spoczywały obumarłe ludzkie członki. Nie minęła chwila jak martwymi tkankami zaczęły targać skurcze, a w zakonserwowanych gałkach ocznych zawęziły się źrenice…

Paraliżujący strach zajrzał w oczy Konrada. Drugi koniec łańcucha leżał u jego stóp. Wystarczyło schylić się i podnieść… Młody kapitan kurczowo jednak trzymał się łuku i szył w nadchodzące monstrum. Kolejne strzały wbijały się w korpus szkarady, zatrzymując ją na chwilę. Po każdym jednak trafieniu bestia ruszała dalej.

Dietrich również, choć zdołał opanować ból ciała i słabość umysłu trawionego przez upływ krwi, gdy spojrzał z bliska na zbliżające się monstrum, aż puścił na chwilę miecz i łańcuch i odruchowo odsunął się do tyłu odpychając nogami pomiędzy pełznącymi mackami ciemności, których bardzo starał się nie dotknąć.

Nawet Norsmen poczuł, że nie jest w stanie zbliżyć się do odrażającej abominacji. Ożywiony Ulfhendar niezgrabnie wydostawał nogi z sieci. Jakże łatwym był teraz celem. Jakże prosto byłoby teraz ściąć czerep chaosyty. Zakończyć w końcu raz na zawsze jego służalczość złu… A jednak Norsmen zaciskając w dłoniach miecz i tarczę nie postąpił ani jednego kroku do przodu. Zgrzytając do bólu zębami, łajał się w myślach, drwił i prowokował… Nie mógł jednak przegnać wizerunku swojego korpusu tak wykorzystywanego przez nekromanckie moce. Bo nawet w Norsce, nawet u tamtejszych krasnoludów nie było gorszego losu dla poległego wojownika…

***

Drewniane schodki po trzech zakrętach wyprowadziły go na szczyt ambony. Światło było tu marne. Dochodziło go odrobinę z dołu gdzie nadal z wiatrem walczyło kilka pochodni. Dopiero dzięki uderzającym wokoło zamku błyskawicom, które rozświetlały półmrok, dojrzał dokładniej to co przerwali szalonej nekromantce.
Na samym środku platformy znajdował się stół. Stał on dokładnie nad stołem, na którym znaleźli Julitę. I jako i na tamtym na tym również spoczywało ciało. Nie należało jednak ono do żadnego pozszywanego monstra podobnego temu, które Eckhart przebił Igłą tam na dole. Nowy potwór Magritty Wittgenstein był… młodzieńcem. Z prostej fizjonomii i nieprzystrzyżonych włosów wnosząc, pochodzenia zapewne wiejskiego. Szczupły. Ciemnowłosy. Nie noszący żadnych widocznych znamion mutacji. Z niedawno poderżniętym gardłem, które następnie fachowo opatrzono i zszyto. Z wlepionymi w ciemny okulus nad nim, martwymi oczami, zdawał się czekać na kolejne błyskawice.
Obok stołu stała szafka z różnymi narzędziami i składnikami potrzebnymi zapewne do rzucania czarów, a nieco dalej ustawiony był kołowrotek z nawiniętą nań stalową linką, która wystrzeliwała przez okulus w burzowe niebo. I to właśnie przy nim stały zwarte w walce na same tylko dłonie i determinacje złodziejka Sylwia Sauerland i baronessa Magritta Wittgenstein.

***

Dietrich pierwszy przezwyciężył strach. I był ku temu czas najwyższy gdyż stwora, który choć stąpał powoli i niezgrabnie, dzieliły od ochroniarza już najwyżej dwa metry.
Ochroniarz ponownie zadzierzgnął miecz w posadzce zahaczając brzeszczot o łańcuch.
- Konrad!!! - wrzasnął na chłopaka.

Krzyk pomógł zarówno młodemu kapitanowi jak i Norsmenowi. Sparren odstawił łuk i chwycił za żelazne ogniwa, a krasnolud ruszył na ożywieńców by odciągnąć ich uwagę od młodzika i ochroniarza...

Okrążyć monstrum okazało się względnie łatwo. Ale i tak serce kołatało w piersi Konrada, ilekroć spojrzał w stronę stwora. Patrzył więc jak najmniej. Skupiony na tym, by się nie zbliżyć, nie wdepnąć w czarną posokę i by zrobić to na tyle szybko by Dietrich dożył realizacji dalszej części planu, który najwyraźniej jakiś miał…

Gomrund mógł w końcu z satysfakcją stwierdzić, że jest od kogoś szybszy. Potwór Wittgensteinów atakował z nieludzką wręcz siłą. Ale jednocześnie był w tych atakach bardzo powolny i nieprecyzyjny dzięki czemu krasnolud zawsze miał czas dobrze zasłonić się przed tymi ciosami. Nie bez znaczenia były tu też umniejszone umiejętności ożywionego Ulfhednara. Poznając możliwości obu ożywieńców, Gomrund wyzbywał się z serca resztek strachu i sam zaczynał przechodzić do ataku. Krajając pancerz chaosyty i spaczone mięśnie potwora Wittgensteinów, który jednak sam w sobie mimo poważnych ciosów nie ustępował w atakach..

- Owiń teraz koniec łańcucha o te stalowe kolumny!
Stwór razem z Ulfhednarem byli zbyt duzi, a ochroniarz zbyt osłabiony. Nie mieli szans by powalić ożywieńców szarpnięciem za łańcuch. Nie było innej możliwości. Trzeba było wykorzystać maszynerię Magritty przeciwko jej sługusom. Jeśli to czarne paskudztwo działało tak jak to widział wcześniej, samo rąbanie tego stwora może im niczego nie dać.
Sparren pokiwał energicznie głową i ruszył do kolumn…

Pozwolenie jednak na to by Ulfhendar i potwór Wittgensteinów okazało się błędem. Szczególnie po tym jak stwór uderzeniem mocarnej pięści zdołał wybić z lewicy Gomrunda tarczę i krasnoludowi pozostały zasłony i parowania. Sigmarycki miecz dzielnie stawiał opór atakom obu oponentów, a i władający nim nie od razu tracił siły. Walka jednak z chwili na chwilę robiła się dla Norsmena coraz trudniejsza. Potwór Wittgensteina zdawał się prawie nie reagować na rany, a metodyczne ćwiartowanie tego bydlęcia nie wchodziło w grę gdy obok na krasnoluda wściekle napierał ożywiony rycerz chaosu.
- Tylko tyle potrafisz??? - warknął khazad na potwora, gdy w ślad za sparowanymi ciosami Ulfhednara, wielkie ramię minęło się z nim rozbijając w drobny mak jeden ze słoi laboratoryjnych. Pływająca w nim ludzka dłoń zaczęła rzucać wśród potłuczonego szkła niczym ryba wyciągnięta na brzeg.

- Już! - Krzyknął Konrad.
Dietrich skinął głową. Słabo. Bardzo słabo. Obraz mu momentami czerniał przed oczami. Miał nadzieję, że od gorączki mu się we łbie nie pomieszało. Że wiedział co robi. Mara mu tłumaczyła kiedyś. Co to uziemienie i przewodnictwo... Jeden pies już teraz…
Zmęczonym spojrzeniem skierował się w górę gdzie na ambonie też miała miejsce jakaś walka. I gdzie te pioruny kiedy ich potrzeba?

***

- Odstąp Sylwio! - zakrzyknął Schwartzmarktczyk doskakując do walczących z Igłą w prawicy.
Złodziejka go nie zawiodła. Oderwała się od Magritty w ostatniej chwili sprawiając, że szlachcic zupełnie zaskoczył nekromantkę. Nekromantkę. Młodą dziewczynę. Na oko dwudziestu wiosen nie ukończyła. Czarne włosy zwinięte i schowane w czepek. Jasna jak mleko cera, wąskie jak cieniutka kreseczka usta ściśnięte w lodowatym życzeniu śmierci jakie wyzierało z jej oczu. nie zawahał się jednak. Błyskawiczny sztych ugodził dziewczynę tuż pod piersią co szlachcic wyczuł na rękojeści, która oddała twardość żeber trafionej. Krzyknęła z bólu i zgięła się lekko zataczając za stolik. Ponownie pchnął. Tym razem już niecelnie. Dziewczyna szybko porwała ze stolika coś co przypominało zasuszoną trupią rękę. Szepcząc coś cicho i obserwując Eckharta mięła ją w dłoni rozkruszając na miał. Nie czekał na efekt tej czarnoksięskiej sztuczki. Zaatakował ponownie. Rapier znów trafił szlachciankę. Tym razem jednak nie groźnie znacząc tylko na jej policzku krwawy ślad skaleczenia. Przed ponownym ciosem odskoczyła, po czym… sama zaatakowała. Bez broni. Gołymi dłońmi. I ku swojemu zdziwieniu ledwo zdążył zbić uderzenie drobnej piąstki, która niczym młot jaki huknęła w kosz rapiera.
Do walki dołączyła Sylwia, która dobyła sztyletu. Suknia Magritty zafurkotała gdy zaatakowali wspólnie zmuszając nekromantkę do uniku. Nim się spostrzegli dostąpiła do Sylwii i mocno chwyciła ją za przegub ręki. Złodziejka wrzasnęła z bólu jakby kto jej imadłem kości miażdżył.

***

Piorun strzelił w momencie gdy Dietrich już całkiem tracił wzrok. Huk ożywił ochroniarza, który na to przecież czekał. Stalowe przewody zaiskrzyły się, a kolumny rozświetliły od przepełniającej je elektryczności, która od razu spłynęła do ostatniego ogniwa. Potwór Wittgensteina zatrząsł się porażony, a czarna tkanka skóry uwolniła chmurę śmierdzącego dymu. Po chwili zaś zesztywniałe monstrum runęło do tyłu. Na drewniane bieżma ambony.

***

Gdy konstrukcja na której stali zachybotała się i jęła przewracać, bezbarwna nienawiść zniknęła z ust Magritty. Jej miejsce zastąpił strach. Puściła Sylwię, która opadła na ziemię. Niebaczny na niestabilność Eckhart ponownie zaatakował. Wittgensteinowska Igła miała tu pewne dzieło do ukończenia. Pchnął raz. Grubo mijając się z nekromantką. A potem drugi. Tym razem rapier sięgnął miękkiego celu…

***

Gomrund nie zamierzał się gapić na efekt fortelu Dietricha. Wziął szybki zamach. Drugi. I trzeci… W końcu Ulfhednar padł zdekapitowany.
- Uważaj!!!
Konrad odepchnął brodacza w ostatniej chwili. Chwilę później i przygniotła by go ambona, która z hukiem runęła na posadzkę zostawiając po sobie tylko dwie stalowe kolumny i dyndającą z okulusa końcówkę stalowego druta z przyczepionym doń kołowrotkiem.
Wzbudzony tuman kurzu opadał powoli ukazując pobojowisko.

***

Eckhart bez żalu wytarł zakrwawioną końcówkę Igły o suknię nekromantki. Mała przebita ćma leżała pośród desek, z twarzą skierowaną do ciała młodzieńca, którego zamierzała ożywić. Słabo mrugała oczami, w których lśniły się łzy.
Szlachcic pokuśtykał w kierunku nieprzytomnej Sylwii. Chyba skręcił kostkę podczas upadku. Tyle dobrego, że u tej samej nogi, co mu ją ten Doppler dziabnął.
Złodziejka była nieprzytomna. Jej rękę zdobił odcisk dłoni nekromantki. Czerwony jakby zostawiła go nie ludzka, a demoniczna kończyna.
Szczątki Ulfhednara przygniotły grube belki. Dietricha i potwora Wittgensteinów ambona jednak oszczędziła. Pierwszy z głębokim westchnieniem powitał widok oddychającej Sylwii, a drugi nadal podrygiwał od resztek nieuziemionej jeszcze elektryczności, która nadal pokutowała w martwych członkach.

Gomrund pierwszy przerwał milczenie.
- Musimy uciekać... - Spojrzał po swoich towarzyszach z wyraźnym, aczkolwiek rzadko aż tak widocznym u niego na twarzy, niepokojem.
Krasnolud swoje z górotworem popracował. Wiedział jak się robi wyburzenia. Jak saperzy zawalają całe klify. Jakie są tego oznaki.

Podczas walki wiele tych wcześniejszych mogło mu umknąć. Ale teraz nie miał wątpliwości. Ktoś planował zrównać wewnętrzny zamek Wittgenstein z powierzchnią rzeki Reik.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 24-06-2014, 20:23   #336
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Jak nie urok...
Nafaszerowany strzałami truposz lazł do przodu jak głupi, jakby stopniowa zamiana w jeża w niiczym mu nie przeszkadzała. Na szczęście pomysł Dietricha z łańcuchem okazał się trafny, i przy wydatnej pomocy niebios udało się pozbyć czarnego jak węgiel potwora, a parę uderzeń serca później pozbawiony głowy Ulfhednar zwalił się na ziemię.
Teraz trzeba było jeszcze zadbać o własne głowy... A Konrad głowę by dał, że Gomrund ma rację, że trzeba uciekać. Zamek drżał w posadach, zaczynał się walić, a Konrada niezbyt obchodziło, czy powodem jest gniew bogów, trzęsienie ziemi, czy szczuroludzie, podkopujący w pocie czoła fundamenty.
Uciekać - jak najszybciej i jak najdalej - tak nakazywał rozsądek.

Gdyby Konrad był sam, zapewne dałby sobie radę. Lina przywiązana do łańcucha, łańcuch wyrzucony za okno... w parę chwil Konrad byłby daleko, w wodzie. A tak...
Julita na szczęście otworzyła oczy i chociaż stale wyglądała na oszołomioną, zaczynała jakby rozumieć, co się dzieje dokoła.
- No już, wstawaj. - Konrad spróbował podnieść Julitę. Udało mu się to za drugim razem. - Wstawaj - powtórzył, tym razem niepotrzebnie - i idziemy.
Nie dodał "bo się wszystko wali nam na głowy", bo uznał, że taka zachęta nie jest do niczego potrzebna.

Krok, drugi, trzeci... Julita zatoczyła się, ale, jakimś cudem, ustała na nogach.
Cóż z tego, skoro dwa kroki później nie raczyła zauważyć schodów i o mały włos znalazłaby się na parterze w nad wyraz przyspieszonym tempie.

- Ostrożnie, uważaj. - Konrad podtrzymał ją w ostatniej chwili. - Przypomnij sobie, jak się schodzi po schodach.

Julita spojrzała najpierw na Konrada, a potem pod nogi.
- Nic nie piłam, kapitanie - powiedziała nieco niewyraźnie. - Przysięgam... - dodała, usiłując podnieść rękę, co zaowocowało kolejnym zachwianiem się.
- Wiem, wiem - zapewnił ją Konrad. - A teraz idziemy. Trochę tu nierówno, ale dasz radę.

Najtrudniejszy, jak powiadają, jest pierwszy krok.
Bzdura kompletna.
Z pierwszym jeszcze jakoś poszło, ale po dwudziestym kroku (i stopniu równocześnie) Konrad miał dosyć i Julity, i schodów. I zamku.
- Nigdy więcej schodów! - mruknął niechętnie, w duchu postanawiając przez najbliższy rok trzymać się z daleka od wszelakich schodów.
- Nigdy więcej - zgodziła się z nim Julita, która po raz kolejny źle postawiła nogę i omal nie zleciała, pociągając za sobą i Konrada.

W końcu jednak znaleźli się na parterze.
- Poczekaj chwilkę na mnie - powiedział Konrad. - Nigdzie nie odchodź - dodał.
- Tak jest, kapitanie. - Julita spróbowała niezbyt udanie zasalutować.

Musieli i tak poczekać na Gomrunda i Dietricha, o Sylwii i jej wielbicielu nie wspominając. Można było wykorzystać te kilka chwil i zaopiekować się kilkoma drobiazgami, które z pewnością wolałyby trafić do Konradowego plecaka, niż przepaść pod gruzami zamku.
Wielka srebrna patera, z której z pewnym żalem musiał zrzucić jedzenie, oraz dwa trójramienne świeczniki z jeszcze szlachetniejszego kruszcu zmieniły właściciela, stając się częścią rekompensaty za zatopiony "Świt".

Zdążył wrócić akurat by podtrzymać osuwającą się na podłogę Sylwię. I zobaczyć Gomrunda, targającego bagaż w postaci Dietricha.
- Chodź, Julitko, idziemy dalej - powiedział, po czym ruszyli dalej, w stronę wyjścia.
 
Kerm jest offline  
Stary 28-06-2014, 03:22   #337
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Jakiegoś rodzaju triumfalny okrzyk po takiej przeprawie, kiedy wilczy łeb potoczył się już po posadzce, a paskudne pieczyste ledwie skwierczało w rozwalisku ambony, nie byłby pewnie całkiem od rzeczy. Ale Spieler pozwolił sobie tylko na skromny pomruk ni to głębokiej satysfakcji, ni ulgi. Że opartym na mglistych dosyć wspomnieniach hazardem nie przegrał więcej, niż miał; że odzyskali Julę; że wszyscy, którzy powinni – a w tym gronie i on sam – jako tako jeszcze żyją.
Na więcej szkoda mu było siły.

Tym bardziej, że w rozwalającym się w oczach zamczysku, radość z samego tylko przeżycia łatwo okazać się mogła czcza zgoła i przedwczesna. Żeby cieszyć się z zachowanych czy to dzięki umiejętnościom, talentom i hartowi ducha, czy szczęśliwym trafem żywotów, trzeba je było bezsprzecznie wynieść jeszcze w ciut spokojniejsze miejsce.

Bez fałszywej brawury przyjął pomocną dłoń krasnoluda, a po prawdzie całe ramię, uwiesiwszy się na nim niby moczymorda, z którego najpodlejsze trunki zupełnie wypłukały jeśli nie poczucie wstydu, to przynajmniej rozeznanie w tak ważkich kwestiach jak odmienność góry i dołu bądź też nogi lewej i prawej. Chociaż w tej ostatniej akurat sprawie raczej nie mógłby mieć wątpliwości, nawet gdyby bardzo chciał. Jedna noga działała mniej więcej tak samo, jak większa część Spielera, ale druga zdecydowanie gorzej, w dodatku oblepiało ją szczelnie ciężkie od krwi płótno spodni. Tak samo już przesiąknięty, śmieszny gałgan raczej nie mógł tu dużo pomóc, ale Spieler i tak dociskał go do rany przez dziurę w pancernym kaftanie.
Bo mimo wszystko naprawdę miał nadzieje, że Gomrund doholuje go gdzieś, gdzie będą mogli bez przeszkód zająć się tym problemem.
 
Betterman jest offline  
Stary 28-06-2014, 07:22   #338
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Lady Margritta. Zdumiał się widząc jak młodziutka i śliczna czarnulka była. Krucze, rozwiane włosy i ciemne, głębokiej toni oczy mogły sie podobać. Eh.. Gdyby przyszło im spotkac się w innym miejscu i o innym czasie, gdzie demony, czarnoksięstwo i bogowie chaosu byłyby tylko opowiastką do straszenia dzieci. Skrzyżowałby wtedy z nią nogi w łożu... Oj ukłuł by baronessę aż miło i zaklaskał z animuszem naleśnikowymi uszami... A tak... Przyszło mu krzyżować rdzewiejącą Igłę, pamiętającą lepsze czasy zamku Witgenstein z córką tej ziemi niezdobytej fortecy stojącej na straży Imperium co cień rzuca na potężną i wierną rzekę Reik.

Lecz o ile w Margrittcie zaklęte było piękno w licach, to od Sylwii biło również dziwną mocą kojącego Eckhartowi przeświadczenia, że przeznaczenie jego początkiem i końcem jest w tej prostej dziewczynie o dużych, mądrych oczach i tajemniczego uśmiechu, który tak dawno nie gościł na jej zaciętych teraz w determinacji wargach. Sylwia, Sylwia... Sylwia... Na Sigmara! Nawet nie wiedział jakie nazwisko nosiła jego dama. Sylwia von Ficker mogło pasować, tak, ale czyż najpierw do nazwiska nie musiał zdobyć majątku? Aby nie świecić rzycią gołego tytułu? Wypadało, chyba, że córka Ranalda posag ma przez ojca przygotowany za kołem fortuny a wtedy do okraszenia szczęścia wystarczyć mogło tylko von przed Ficker.

Rapier zagłębiał się w ciele walczącej z von Fickerówną von Wittgensainówny. Krew tryskała. Ze źrenic skrzyły się iskry i płomienie. Bólu, złości i nienawiści oraz zaciętej słuszności kutego losu przez niezłomną pannę Sylwię.
Waląca się ambona była proroczym symbolem upadku rodziny Wittgenstein.

Auć! Na Sprawiedliwe Piersi Vereny! Ależ zabolało kurza rzyć! Ledwie co opatrzona przez szalonego medykusa w lochu stopa dała mu odetchnąć choć trochę, to znowu się oberwało tym zezowatym szczęściem w nieszczęściu, że już skoro przetrącony kulas, to przynajmniej nadal wciąż tylko jeden...

Sylwia żyła. Jej dekolt unosił się jak poruszane podmuchem zefiru nadymane czyste firany. Odrzucił na bok deskę z płaskiego brzucha córki Ranalda i z szacunkiem zaciągnął podwinięta kieckę aby okryć uda i kolana. Potem wziął nieprzytomną niewiastę na ręce delikatnie jakby podnosił z ziemi upuszczone jajko.

Idąc koślawie ze skręconą stopą jednocześnie był wyprostowany dumnie jakby połknął podczas upadku filar ambony albo Igłę. Nie mógł przejść obojętnie nad ciałem złamanej Margitty co leżała jak czarna kawka na połamanych gałązkach chrustu.

W zaszklonych łzami oczach szlachcianki von Ficker zobaczył oszukanego człowieka. Zal mu zrobiło się nie tej Margritty von Wittgenstein, co nekromancka mocą ożywiała trupy ujarzmiając skrzące się z niebios pioruny. Pożałował tej dziewczyny z dobrego domu, która kiedyś, może lat kilka temu a może miesięcy, taką zepsutą latoroślą nie była. Tamta Margitta na pewno śmiała się, grała na harfie i śniła o małżeństwie z miłości rodem z romansu „Juliana i Romei”... Nie żal mu było tej zepsutej ścierki co Sigmara zmieniła w Kutasodzierżcę sama w rzyci mając pewnie więcej członków niż gosposia przy wyposzczonym za wszystkie czasy Domu Pielgrzyma przy Lektoracie Kapituły Altdorfu.

Nie mając ani możliwości, ani ochoty, by o głowe skrócić Witgenstainównę, Eckart z pełnymi rękoma wszystkich wdzięków Sylwii, ostrogą oficerskich cholew spod munduru nulneńskiego najemnika, nie przeszedł obojętnie nad zwiotczałymi plecami i nieruchomą, długą szyja odkrytą przez rozłożony jak czarny kobierzec włosów dookoła zgrabnej główki. Schwartzenmarcki kabłąk srebro-podobnym kolcem zagłębił się w pulsującej pod bladą skórą żałośnie niczym podrygująca na brzegu ryba.

- Niechaj Sigmar ci wybaczy Margritto a Morr bezpiecznie przeprawi twą łódź na drugi brzeg...

Przestąpił nad zwiędłym kwiatem rodziny Wittgenstein szukając wzrokiem ocalałych towarzyszy Sylwii.

Potem pokuśtykał byle szybciej wydostać się z woli bogów zapewne równanego z Reikiem zamku. Miał poruchać, miał wynieść złoto, miał zdobyć sławę. A zamiast tego niósł tuląc do spoconej szlacheckiej piersi Czarnowłosą Dziewicę zapomniawszy zupełnie o wojennych łupach zdobywców... Nie wiedział dokąd idzie, choć czuł, że z panną Sylwią być musi a więc blisko jej przyjaciół. Odgarnął niesforny kosmyk z policzka dziewczyny, który wciąż podpuchnięty był od tamtego uderzenia w namiocie Ulrykanina, kiedy Eckhart wykręcał jej ramiona. Ileż by dał móc cofnąć czas i rzucić rękawicą tarczownika w rycerski pysk dowódcy...
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill

Ostatnio edytowane przez Campo Viejo : 28-06-2014 o 07:29. Powód: niektóre literówki
Campo Viejo jest offline  
Stary 28-06-2014, 21:02   #339
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Góra przemówiła.

Gomrund syn Gharta z domu Rot – Gorr usłyszał.

Do Khazada wreszcie dotarło to o czym szeptały skały. Pomruki górotworu i drżenie nie zostawiały mu złudzeń. Szept wcześniej nie przedarł się przez nieustępliwe parcie do porwanej Julity, bitewną złość, żądzę pomsty czy chęć wypełnienia przysięgi złożonej w świątyni Młotodzierżcy… Tak, wyczulony krasnoludzki słuch akurat na ten odwieczny język do tej pory zawodził. Do czasu aż Góra przemówiła jasno i wyraźnie – SPIERDALAJ ALBO ZOSTANIESZ TUTAJ NA WIEKI. Co w sumie z perspektywy Norsmena było jednym z lepszych końców żywota jakie mogło mu zaoferować Zamczysko Wittgensteinów. Oczywiście gdyby szukał śmierci… ale nie szukał jej póki co.

Ciężko dyszał, z trudem łapiąc oddech. Trochę się natrudził podczas tego tańca z umarlakami… mimo, że na pamiątkę po tych harcach zostanie mu tylko parę siniaków i może koszmarów to sakramęcko się zmęczył. Klepnięciem w plecy podziękował Konradowi za uratowanie mu skóry przed walącą się konstrukcją. Następnie spojrzał uważnie po wszystkich jakby chcąc ocenić ich możliwości motoryczne do dalszej drogi. Konrad był nieźle wymięty ale trzymał się dziarsko, nie licząc pokiereszowanej łapy. Eckhart też przyjął swoje… co gorsza mając na uwadze konieczność ucieczki jego noga nie była radosną perspektywą. – Sylwia? Krótkie pytanie o stan Kozy spotkało się z uspokajającym skinieniem głowy. A Dietrich… Eh, dojebali mu i to porządnie.

- Musimy uciekać… oznajmił tym wszystkim, którzy mogliby mieć jeszcze cień złudzeń co do złowieszczych odgłosów. – Zaraz to wszystko pierdolnie i nas pogrzebie. Widać było, że i logistyka i logika wytypowała pary… gładkolicym pięknisiom dostały się pyskate dziewki. Jemu zaś ochroniarz. W sumie to aktualnie tylko krasnolud miał dość siły aby ponieść towarzysza w razie czego.

Spieler był blady jak jakby cała krew z jego umęczonego żywota uszła przez nogawicę. Brodacz rozumiał zamysł rannego i na początku nawet się z nim zgodził… po chwili jednak wykoncypował, że może nie być lepszego momentu założenie opatrunku. Albo co gorsza nie będzie go komu zakładać. Nawet prowizorycznego. Zanim dotrą na łajbę albo zieją z zamczyska mogą upłynąć długie minuty i niewykluczone, że będą musieć przebijać się siłą. – Trzeba to opatrzyć. Teraz. Nie ma innej możliwości… poczekajcie albo was dogonimy… bez opaski jeszcze gotów się wykrwawić.

Przestudiowana księga z medycznymi sztuczkami nie czyniła rzecz jasna z niego żadnego konowała jednak nie była to pierwsza rana jaką przyszło mu opatrywać. Pomógł mu dotrzeć na stół, który jeszcze przed kilkoma chwilami miał być miejscem kaźni Julity… a teraz stał się stołem operacyjnym. – Kładź się na boku. Zakomenderował. Podwinął mu kolczugę. Rozciął nogawkę spodni… Jego oczom ukazała się krwawy ślad po cięciu. Ostrze poszarpało skórę i mięsień dochodząc do kości. Ta chyba była cała… chyba. Za wiele nie było widać przez obficie wydobywającą się juchę. Był pewny, że trzeba to by było przypalić albo pozszywać… co z tego jak czasu na to nie było. Zaklął w duchu oglądając to paskudne cięcie…

Komnaty Margeritty pełne były różnego rodzaju instrumentariów chirurgicznych i medykamentów. Krasnolud jednak nie zdecydował się sięgnąć po żaden z nich… wszystko niosło za sobą prawdopodobieństwo, że będzie to skażone nekromantycznym czarostwem. Stare sprawdzone metody musiały starczyć. Wiedział, że do zatamowania krwawienia dobrze się nadawał spirytus pomieszany z wywarem z pąków brzozy albo czarnej topoli. Za okowitę musiała wystarczyć jednak wódka… Pieprzówka jaką udało mu się wydębić jeszcze w obozie banitów. Polał obficie łamiąc krasnoludzką etykietę nie dając jej wpierw skosztować rannemu. Było jej za mało… Przyłożył do rany wyciągnięte zawczasu płótno z plecaka i mocno obwiązał bandażami nogę. Zrobił to jak najlepiej mógł tak by opatrunek się nie zsunął po paru krokach. Jednak wiedział, że to prowizorka.

Musiało jednak wystarczyć.

Ścierwo tej pozbawionej sumienia suki Margeritty leżało wśród sterty połamanych desek i fragmentów ambony. Rozorana ostrogami szyja i czerwień na piersi w mniemaniu Płomiennego były jedyną oznaką jej człowieczeństwa… jakie dało się zaobserwować dopiero po jej śmierci. Zdzira była uosobieniem wyrafinowanego zła. Dziedziczka Wittgensteinów na zimno była wstanie zabijać, kroić, zszywać i ożywiać ludzi dla własnej chorej ambicji… Wprawdzie i z Gomrunda to zamczysko wyciągało na wierzch mało znane okrucieństwo i bezwzględność to jednak kiedy do niej podchodził z toporem kierowała nim głownie pragmatyk. Mimo wszystko Płomienny miał świeżo w pamięci pieczone monstrum i Ulfa, którym brak ducha w niczym to nie przeszkadzało by ponownie powstać i walczyć. Pewnie powinien poobcinać jej i jej pupilom wszystkie członki jednak zadowolił się odrąbaniem suczego łba. Dwa silne ciosy i smukła szyja ustąpiła. Głowa oddzieliła się od reszty truchła. Krasnolud odkopał ją w przeciwległy kąt sali…

Nie lubił zostawiać niedokończonych spraw, ale ten kurwi syn Gottard musiał poczekać… bo o to, że się wywinie z matni nie miał złudzeń. Tacy jak on się byli w stanie wykaraskać z różnych opresji do czasu kiedy tą opresją nie stawał się topór Płomiennego.

Przytroczył swoją tarczę do pleców ochroniarza, podniósł też jego oręż i mu pomógł go schować… nie wiadomo co się zdarzy po drodze. Opuścili komnaty krwawej panienki i zaczęli spierdalać… krasnolud był gotowy na to, że starym nim dojdą do schodów Dietrich padnie i trzeba będzie go nieść. Starym chwytem krasnoludzkich ratowników… Tak by po przełożeniu jednej ręki między nogami i ułożeniu delikwenta na barkach i chwyceniu przełożoną rękę między nogami za nadgarstek ręki zwisającej z przodu. Wtedy druga ręka pozostawałaby wolna, co umożliwia mu poruszanie się nawet po drabinie… czy pieprznięcia komuś w razie potrzeby
 
baltazar jest offline  
Stary 01-07-2014, 15:48   #340
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Zamek drżał w swoich posadach. Ciężkie kamienie ścian ocierały się o siebie krusząc łączące je od wieków spoiwo. Rozsuwając nieznacznie między sobą. Kurz, pył i odłupane tarciem drobiny materiału skalnego spadały na podłogę i stół wielkiego Halu, w którym Konrad właśnie zgarniał do plecaka mniej, lub bardziej losowe fanty, których wygląd pozwalał przypuszczać przewoźnikowi, że będą coś niecoś warte. Z każdym jednak kolejnym przedmiotem, Sparren coraz mniej ufnie oglądał się na pogrążone w mroku wnętrze walącej się wittgensteinowskiej fortecy. Gdy wrócił do Julity, ze schodów wiodących na galerię nie schodził jednak Norsmen, którego należało się spodziewać i wyczekiwać. Kuśtykał nimi dumnie wyprostowany Eckhart niosąc na rękach Sylwię. Gomrunda i Dietricha nadal jednak brakowało, a nulneński żołnierz nie wiedział co mogło zatrzymać krasnoluda. Gdy zszedł w końcu z ostatnich stopni z ostrożną dostojnością godną samego niemal włodarza tych ziem, przez kamienną posadzkę Wielkiego Halu z głuchym zgrzytnięciem przeszła rysa. Rozsadzany przez jakieś podziemne siły zamek skrzypiał, mruczał i dudnił z każdą chwilą coraz bardziej. Rysa stopniowo zaś powiększała się tworząc szczelinę. Wiejący na zewnątrz wiatr targał kotarami skrywającymi okna i wyjście na taras widokowy.
- Gomrund!!! - zawołał z plecakiem pełnym trofeów, Konrad.

***

Krasnolud miał tu do załatwienia jeszcze dwie sprawy. Żadnej nie zamierzał pominąć. Ani żadnej poprzedzić ucieczką. I choć góra bardzo wyraźnie doń przemówiła i przy każdym kroku czuł jak gdzieś tam dziesiątki metrów pod nim gną się i kruszą prastare pokłady granitu podtrzymujące klif Reiku, nie mógł ani zaniechać dokończenia dzieła pomsty na nekromantce, ani też nie pomóc druhowi, który krwawił jak nie przymierzając świnia rzeźna po pierwszej próbie ucieczki spod noża. Na oko wykrwawiłby się nim znaleźliby się w jakimś bezpiecznym miejscu...
Opatrzył Dietricha. Na szybko, bo na szybko. Ale wystarczająco by zatamować najgorsze krwawienie. Ściany wieży zaczynały dygotać. Drewniany dach wieży zgrzytał i stękał gdy pierwsze deski zaczęły spadać zeń na zrujnowaną walką pracownię Magritty Wittgenstein. A na domiar złego uprażony przez elektryczność stwór, zaczął ruszać się niezgrabnie. Niewidząco jednak tak jakoś. Bezsilnie. Jakby monstrualne ciało było zupełnie zniszczone i tylko ciemne kłęby nekromanckiej magii próbowały ruszyć potwornym zezwłokiem. Ruchy te jednak nie budziły już zgrozy, a żałość raczej. Przeklęta substancja, którą nekromantka preparowała w spaczonych trzewiach potwora, wyraźnie gasła i słabła z każdą chwilą. Rozmywała się w pachnącym elektrycznością powietrzu. I ostatnimi podrygami poruszała tym co już poruszać się nie mogło. Krasnolud nie pofatygował się do bestii. Ruszył prosto do ciała nekromantki. Suki, która mimo tak młodego wieku tyle zła zdołała wyrządzić. Swoim poddanym i swojej ziemi. Niemożliwym było by cały klan na złą drogę sprowadzony mógł sprawić choć dziesiątą część zgnilizny jaką ona sprawiła. Chaośnicka larwa… Nie zasłużyła na to by Sigmar jej wybaczył. Jak jej to ten szlachcic życzył. Ani by Morr ją bezpiecznie do siebie przeprowadził. Nie zasłużyła nawet by duch jej błąkał się z głową na ramionach wśród żywych…
Dietrich choć wolał już opuścić to miejsce, czekał aż Norsmen wywrze swą pomstę na martwym ciele dwudziestolatki.

***

- Nie możemy dłużej czekać - rzekł Schwartzmarktczyk, który tak delikatnie jak umiał, próbował przed chwilą bezskutecznie dobudzić Sylwię. Dziewczyna była niepokojąco blada. Żyła. Ale życie to niepewnie się jej trzymało.
Nie wiedzieć czemu, Eckhartowi przypomniała się w tym niefortunnym momencie bajka o królu z dawnych czasów, który tak bardzo chciał uniknąć śmierci dla siebie i swoich bliskich, że poświęcił swe życie na dogłębnym poznaniu jej. Zdołał to uczynić do tego stopnia, że śmierć się go już nie imała. Niestety jednak wszystko czego dotknął swymi dłońmi umierało. W tym i ci, których kochał najbardziej.

Czekać niemniej rzeczywiście nie mogli dłużej. Coraz większe fragmenty gruzu ze ścian z hukiem upadały na podłogę. Coraz więcej desek stropowych trzaskało jak zapałki od przeciążeń kołysanego jakąś podziemną dewastacją zamku.
Konrad przytaknął. Krasnolud z pewnością wiedział co robi. Kto inny by wiedział lepiej niż on. I na pewno nie chciałby by ryzykowali życiem dziewczyn dla niego.
Skinęli sobie głowami i zabrawszy obie ranne, ruszyli do wyjścia z budynku zamku.

Dziedziniec zamku Wewnętrznego walił się pod nogami. Kamienne płyty, którymi był wyłożony rozłaziły się między sobą, dudniły i pękały. Świątynia Sigmara zawaliła się dokumentnie i jedyne co z niej zostało to nadal hardo stojący przed nią posąg Boga-Patrona. Podobny los spotkał samotną wieżę, która runęła na zamkowe mury obronne niszcząc je i w większej części wypadając na zewnątrz by roztrzaskać się w skalistych wodach brzegu Reiku.

To co jednak zatrzymało w miejscu dwóch mężczyzn to widok jaki zastali na swej jedynej drodze ucieczki. Czyli przed była brama wiodąca na most łączący zamek zewnętrzny z zamkiem wewnętrznym. Obaj nie mieli wątpliwości, że gdy ją przekraczali, kraty były podniesione i co więcej wyglądały na nigdy nie zamykane. Teraz jednak były zamknięte. Mechanizm mógł co prawda od tych wstrząsów się poluzować i opuścić ciężką kratownicę. Ale mógł tu także równie dobrze zadziałać czynnik mniej losowy…
Co jednak najmocniej tchnęło zwątpieniem w serca obu mężczyzn to widok ptakopodobnych stworów, które wydostały się ze zrujnowanej menażerii, a teraz próbowały sforsować kratownicę. Było ich z sześć w sumie. Do tego kilka leżało bez ruchu na kamiennych płytach dziedzińca. Postury były raczej nikczemnej, bo wysokością nie wykraczały poza wzrost przeciętnego niziołka. Ich ciała wskazywały na ludzkie pochodzenie. Nogi, tułowia, w pewnym stopniu również głowy, które choć wyposażone w dzioby nie zatraciły człowieczych rysów twarzy. Całość jednak w tym szczególnie ramiona przekształcone w pokraczne skrzydła, pokryta była czarnymi piórami.
Pogrążone w jakimś strachu, czy amoku próbowały bezskutecznie wspinać się to znów podfruwać, czy siłą wpadać na zardzewiałe kraty by wydostać się z walącego się dziedzińca Zamku Wewnętrznego. Rzucały się przy tym na wszystkie strony i skrzeczały nieludzko. Kilka ciała należących do zmutowanej zamkowej służby rozsianych leżało przed bramą.
Nim cokolwiek uczynili, zamek wewnętrzny z hurkotem zaczął zawalać się do środka...

***

Krasnolud z trudem pokonywał kolejne stopnie wąskiej wieży nekromantki. Wyczerpany walką, obciążony stalą i towarzyszem, który choć wielkoludem nie był, do ułomków nie należał. Tyle dobrego, że dzięki udzielonej mu pierwszej pomocy, Dietrich nie zemdlał i jak mógł, pomagał krasnoludowi by nie być bezwładnym workiem na usługach sił ciążenia. Wieża jednak również im nie pomagała. Chwiała się i sypała w oczach. Z pewnością dobudowana znacznie później niż reszta zamku. Nie tak solidnie. W czasach gnuśnego pokoju… Mogła runąć w każdej chwili.
Wreszcie umorusani kurzem i pyłem, które chciwie przylegały do krwi wyszli do komnaty mieszkalnej Magritty. Gomrund nie zamierzał mitrężyć tu ani chwili. Poprawił uchwyt na Spielerze i ruszył na galerię.

Huk, łomot i hałas były tak nagłe, że nawet nie do końca wiedział co się stało. Dość rzec, że gdy zrobił pierwszy krok na schodach wiodących do Wielkiego Halu wszystko się zawaliło. Łącznie z nim samym. Obaj z Dietrichem wśród trzasków desek i hurkotu kamiennych brył spadli w dół. Czarnoksięska wieża Magritty Wittgenstein runęła na zamkowy dach.
Dietrich krzyknął boleśnie, Gomrund ryknął wściekle. Gdy po chwili otworzyli oczy, w ciemnościach ruiny widzieli tylko siebie i otaczające ich zewsząd zawalisko. Plecy ochroniarza uratowała przytroczona doń tarcza. Norsmen swoje zdrowie zawdzięczał wyłącznie zahartowanym kościom i mięśniom. Kamienno-drewniany gruz jednak mocno ograniczał możliwości poruszania się, a do tego nie obyło się bez obrażeń. Lewą rękę Dietricha zmiażdżyła kamienna bryła, a Gomrund czuł dziwne gorące zimno jakiegoś pręta, który wbił mu się w prawy bok.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 15:46.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172