Dym, wrzask karabinów i dudnienie pompowanej adrenaliną krwi, zamieniło się na ciszę i żmudną wędrówkę naprzód. Wyczerpującym i poznaczonym krwią szlakiem, na końcu którego mogło czekać w końcu coś lepszego niż dla niektórych zbawienie, koniec misji, popas i wypoczynek. Doczekał się, z lekkim zdziwieniem. Komitet powitalny może nie był tak huczny jak na Wenus, ale o wiele bardziej pożądany. Nie obchodziło go, że zarówno Harding jak i cała reszta zrobiła wielkie oczy na skład jaki wyłonił się z tunelu, jak i samą szkatułkę z artefaktem. Może byli trędowaci i co chwila wystawiani na mroczną harmonię, ale jednego nie można im było odmówić. Skuteczności.
W drodze do kwatery, dał się połatać medykom na tyle, na ile było to możliwe. Wyciągnęli ciała obce, odkazili, naszprycowali czym się dało i dali sobie spokój. Znali się dobrze na swoim fachu, wiedzieli aż za dobrze co by powiedział na próby wysłania go na urlop zdrowotny. Jasne, był pokiereszowany i zarówno noga jak i ręka normalnie zapewniłyby mu kilka tygodni wypoczynku, ale słyszeli Hardinga, z jakichś powodów wysyłał ich praktycznie prosto z pola walki na lot na Marsa. Nawet prywatna niechęć normalnie by tego nie usprawiedliwiała. Szykowało się coś, co usprawiedliwiało szprycowanie człowieka najnowszymi wynalazkami w strzykawkach, płynie i tabletkach. Oczywiście nie można ich było mieszać z alkoholem. Na to Cortez uśmiechnął się jedynie. Dla niego znaczyło to, że solidnie się skuje mniejszą ilością piwa.
Kwatery wydawały się jakieś puste. Czuł od samego początku że mishimczycy skończą jako mielonka, co w większości się spełniło, ale mimo tego, że początkowo kopali pod oddziałem dołki, było mu ich nieco żal. Zapewne dlatego, że przypominali mu nieco Kenshiro z wyglądu, z zachowania jedynie Tatsu przypominał szlachetnego samuraja szóstki chociaż trochę. Szybko wrzucił coś na ząb, wziął prysznic i ruszył. Do miejsca, gdzie tacy jak on niemalże pielgrzymowali. Ogród tygrysa. To nie był burdel, zamtuz, jaskinia rozkoszy czy jak kto chciał nazywać dom uciech. To był pałac zmysłów i świątynia zapomnienia.
Zapachy, dźwięki, kolory i dotyk na skórze. Wszystko łączyło się w jedno, ciężkie do zapomnienia doznanie. Szepty, palce zmieniające natężenie od skrzydeł motyla, po przeszywające igły. Dotyk rozpalający zmysły i pozwalający się oderwać nie tylko od codzienności, ale również od koszmarów, jakie co chwila ostatnio doświadczał. Wiele widział i przeżył, słyszał również wiele legend o tym miejscu, ale mimo że właśnie tego doświadczał... dalej ciężko było mu uwierzyć że tak wiele był w stanie dać zwykły, choć jednocześnie niezwykły masaż. Zaś potem było już tylko lepiej i ciekawiej. Splecione ciała i słodkie perfumy zmieszane z zapachem pożądania.
Ciężko mu było odróżnić jawę od snu. Nie zależało mu zresztą na tym w tym momencie. Cała jego przeszłość zdawała się rzucać go ze skrajności w skrajność. Nawet słomiana wdowa, która kiedyś była jego żoną, okazała się pomocna. Dzięki niej zaczął czerpać pełnymi garściami z życia i tego co ma do zaoferowania. Dla niektórych, jego "życie" mogło wydawać się spiralą piwa, wojny, dziwek, i potężnych jednośladów, ale dla niego było oddychaniem pełnymi płucami tam, gdzie reszta nawet nie odważała się pójść. Zapalniczka z grawerunkiem odpaliła kadzidełko, a potężna dłoń wsadziła jego końcówkę w piasek, tuż obok kilku innych już wypalonych.
-
Przekonajmy się, czy zapamiętacie mnie równie dobrze i miło jak ja was moje drogie. - Cervantes uśmiechnął się szczerze i promiennie, niemalże tak, jak do zimnej butelki pszenicznego jasnego, na prawdziwych drożdżach i chmielu. Dłonie i język żołnierza sunęły po nieskazitelnym ciele.