Sala główna kinoteatru nie zmieniła się bardzo od ostatniej wizyty Montblanca w tym miejscu, kiedy to występował z
klasycznym repertuarem. Niepokojącym widokiem była jednak widownia zmuszona do siedzenia i oglądania dzieł filmowych w tym miejscu. Tym razem w zmumifikowanych zwłokach pojawiły się nowe elementy – krępujący wszystkich drut kolczasty i szklane, paciorkowate oczy wetknięte w oczodoły. Cóż za repertuar musieli tu serwować, skoro ktoś musiał przytwierdzić ludzi do siedzeń? Czy Faust w reżyserii Murnau’a był aż tak koszmarnie zły? Iluzjonista nawet nie podejrzewał, że zaraz będzie miał okazję przekonać się o tym na własne oczy.
Kiedy Montblanc postąpił kilka kroków w kierunku ekranu, rozległ się głuchy, niosący echem huk zatrzaskiwanych z impetem drzwi, które oparły się wszystkim możliwym próbom ponownego otwarcia. Zrezygnowany Michael ruszył przejściem między rzędami krzeseł w kierunku ekranu, jednak nie mógł do niego dotrzeć.
Im szybciej biegł, tym szybciej przejście się wydłużało. Gdy nieco zwalniał, kurczyło się jak guma, aby w końcu wrócić do pierwotnego kształtu, gdy się zatrzymywał. Przebył w sumie sto metrów, jednak uwiązany w tej koszmarnej, zakrzywionej rzeczywistości nie ruszył się nawet o cal. Ponownie zaczął pędzić w stronę ekranu, jednak po chwili zawrócił i pognał do drzwi. Pułapka czasoprzestrzeni była jednak sprytnie zastawiona i magik zobaczył nieskończenie długi korytarz, jakby złudzenie optyczne wielokrotności widziane w dwóch ustawionych naprzeciwko siebie lustrach. Brak możliwości ruchu do przodu ani do tyłu, Michael czuł się jak w potrzasku. I wtedy wysłużony, umieszczony w operatorce projektor zaklekotał rytmicznie, rozbłysnął światłem i na ekranie pojawił się czarno-biały, śnieżący „szum” filmowy jak w starych produkcjach, po chwili jednak zaczął się seans.
Film wyglądał jak sen schizofrenika. Był zbieraniną scen połączonych jakimś wspólnym wątkiem, który zapewne umykał każdemu, z wyjątkiem twórcy tego „dzieła” kinematografii, które wymykało się niestety jakimkolwiek spójnym interpretacjom. Doktor, jego cierpiący na akromegalię senny pomocnik, Diabeł, na dodatek szpital, nimfa i dziwne scenerie wyglądające jak abstrakcyjne malunki na płótnie wykonane przez kogoś lubiącego LSD. A wszystko to dążyło do wielkiego finału, jakim był rytuał, który nie dla wszystkich miał skończyć się happy endem. Kto miał być ofiarą nie dało się wywnioskować, postacie z filmu też zdaje się tego nie wiedziały, co doprowadziło je do szału skutkującego kilkoma scenami wypełnionymi agresją i przemocą. Doktor źle skończył, jego pomocnik także. „Dopełnił się czas rytuału” – brzmiał napis na notatce, którą Michael niedawno znalazł w swojej garderobie… Czy projekcja na ekranie miała zwiastować jego szybki koniec? Jeżeli tak, powinien unikać doktorów i szpitali. Jak na razie nieźle mu to wychodziło.
Film skończył się, jednak stary projektor nadal klekotał, wyświetlając statyczny obraz korytarza utrzymanego w czarno-białej tonacji. Ten ostatni kadr z filmu tworzyłby teraz tło dla przedstawienia scenicznego, gdyby jakiekolwiek było wystawiane w kinoteatrze. Płótno z grą światła rzucaną przez projektor stanowiło czwartą ścianę teatru. Termin ten teatrolodzy rozumieli w dwójnasób - dosłownie – czwarta ściana była tłem dla sceny włoskiej, dekoracją znajdującą się za aktorami. W przenośni, była to umowna granica, za którą rozciągał się cały, nie przedstawiony na scenie, świat postaci scenicznych. Widzowie mogli oglądać tylko jego wycinek, bądź wycinki. W teorii postacie sceniczne żyją własnym życiem i są jedynie „podglądane”. W końcu aktorzy udają, że biorą udział w wydarzeniach rozgrywających się w przeszłości lub w przyszłości, zaś dla postaci scenicznych jest zawsze teraźniejszość. Kiedy ktoś schodzi za kulisy, jako aktor znajduje się poza sceną, a postać sceniczna dalej znajduje się w swoim czasie i miejscu, właśnie za czwartą ścianą. Co za nią było tym razem? Michael w zamyśleniu dotknął chropowatej powierzchni płótna.
Tylko pod palcami nic nie wyczuł, bo nie było żadnego materiału tworzącego ekran. Dłoń Michaela dotknęła pustki. Wyświetlony obraz miał głębię i nie był iluzją, tylko korytarzem prowadzącym gdzieś... dalej.
Zdumiony iluzjonista chwycił mocniej sztucer i z zaciekawieniem przekroczył czwartą ścianę, wchodząc do świata postaci scenicznych, tym samym stając się jedną z nich a przestając być aktorem.