Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 20-07-2014, 20:47   #36
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


Wszyscy, poza Shilahem Willkinsonem

Czasami tak bywa, że podczas polowania na drapieżnika, ofiara i myśliwy zamieniają się miejscami. W pościgu za groźnymi bandytami zmiany te były niemal pewne, tylko pozostawało pytanie, kto na końcu będzie zwierzyną łowną, a kto łowcą. Tylko to pytanie się liczyło. Nic więcej.

Zasadzka zaskoczyła myśliwych i to oni na chwilę zmienili się w zwierzynę łowną. Jednak nie na długo.

Rewolwery plunęły ołowiem, karabiny rzygnęły swoimi kulami zasypując domniemane pozycje strzeleckie przeciwników.

Jedni strzelali na ślepo, inni wyczekiwali dogodnego momentu wypatrując przeciwników a jeszcze inni po prostu szukali sobie osłony.

Znów huknął strzał spomiędzy skał i kamieni. Wychylający się zza osłony Reynolds – twardy pogranicznik z Arizony – nawet nie krzyknął, kiedy kula trafiła go w sam czubek głowy, z której trysnęła fontanna krwi.

Kimkolwiek był ukryty za skałami strzelec było pewne, że strzela cholernie dobrze.

Szop Muller zrezygnował z próby wyciągnięcia szeryfa, bo zrozumiał, że stanowi zbyt dobry cel dla zaczajonego strzelca. Przypadł nisko, do ziemi, starając zejść z linii ognia.

Pełznący w ich stronę Jebediah miał więcej szczęścia, niż Reynolds. Kula, która miała przedziurawić mu czaszkę, odłupała solidny kawał skały, tuż obok jego czaszki.

Miejsce, z którego padł strzał znów zasypały kule grupy pościgowej, wzbijając w miejscu, gdzie zapewne ukrywał się przeciwnik rdzawą mgiełkę kamiennego pyłu i odłupków. Ten ogień zaporowy pozwolił Jebediah na szybką, aczkolwiek ryzykowną zmianę pozycji. Szybko przepełzał za solidniejszą osłonę, starając się oflankować przeciwnika.

Ruch Jebediah sprowokował strzelca, a to stworzyło niewielką szansę na oddanie do niego strzału. Większość biorących udział w pościgu ludzi, nie zauważyło, że los daje im szansę. Reagowali zbyt wolno lub po prostu nie zauważyli ukradkowego ruchu z boku ostrzelanej przed chwilą pozycji. Większość, ale nie dwójki starych wyjadaczy. Ci bowiem, kiedy tylko nadarzyła się sposobność, strzelili w stronę, gdzie do strzału szykował się przeciwnik.

Rąbek kapelusza, fragment ramienia. Tyle wystarczyło. Huknął sztucer, dwukrotnie zawtórował mu rewolwer. Od strony skał dało się słyszeć stłumiony, zagłuszony przez echa wystrzałów, krzyk. Po niewielkim, kamienistym wzniesieniu potoczył się sztucer. Kilka wystrzelonych przez ludzi z pościgu kul wznieciło kolejne gejzery piasku i pyłu obok zsuwającej się broni.

Morte oderwał wzrok od muszki swojej broni. Był pewien, że trafił cel. Price uśmiechnął się okrutnie, a jego jedyne oko zalśniło złowrogo – też był pewien, że jedna z wystrzelonych przez niego kul trafiła skurwiela, który ich tak urządził.

Ostatnie strzały ucichły. Szeryf już nie jęczał, ale widać było, że żyje. Szop Muller leżał koło niego kryjąc się za kamieniami. Jebediah podpełznął do nich, nadal kryjąc się przed kulami, za czym tylko się dało.

Koło Olsena coś się poruszyło. Bankier odwrócił się gwałtownie i ujrzał ukrytego w tej samej szczelinie co i on, lecz na drugim jej końcu grzechotnika. Grzechotka na końcu ogona gada wydała z siebie ów charakterystyczny dźwięk, który mroził krew w żyłach wielu ludzi na pustkowiach Teksasu. Olsen nie miał dobrej pozycji do oddania strzału, a pozostanie w dziurze z jadowitym wężem było ostatnim, co bankier miał ochotę zrobić. Ze stłumionym krzykiem wyskakując z kryjówki. Dopiero wtedy zorientował się, że w ten sposób naraża się na trafienie. Szybko padł na ziemię, obijając sobie łokcie o kamienie.

Nikt nie strzelił.

Przez chwilę trwała pełna napięcia cisza. No, może nie do końca cisza, bo jednak miejsce zasadzki nadal wypełniały dźwięki; prychania spłoszonych koni, jęki rannego Tigetta, kaszlenie i bezwiedne przekleństwa – lecz nie padł żaden strzał. Ani z jednej, ani z drugiej strony.

Pierwszy na odwagę zebrał się Morte. Ruszył powoli, mierząc w stronę skał z karabinu, a kiedy dotarł do skałek i pokuszonych kamieni znalazł za nimi leżącego mężczyznę.

Bez trudu rozpoznał Henryego Stona - prawą rękę Dzikiego Diabła. Bandytę o nieco mniejszej liście krwawych czynów, niż herszt bandy, za którego głowę wyznaczono sporą nagrodę. W środowisku nazywano go „Oczko” ze względu na naprawdę celne oko, o czym przekonali się przed chwilą.

Bandzior leżał z przestrzelonym barkiem, a koło jego głowy powiększała się kałuża krwi. Jednak, co ucieszyło rewolwerowca, ręka Stona drgnęła, a on sam zakasłał, chyba odzyskując przytomność.

Huk strzału za jego plecami spowodował, że Morte szybko zanurkował za najbliższe ukrycie.

Potem padło jeszcze kilka kolejnych strzałów.




Shilah Willkinson


Shilah nie oglądał się na drugiego mężczyznę, lecz ruszył na skały, wspinając się po niewielkim, kamienistym stoku. Teren był dość sprzyjający podchodzeniu pieszo. Liczne wgłębienia w ziemi oraz pęknięcia pozwalały łatwo znaleźć uchwyty i podpory.

Szybko poruszając się pomiędzy skałami ruszył w stronę, gdzie zostawił kumpli. Odgłosy trwającej w najlepsze strzelaniny były doskonałym kierunkowskazem.

O dziwo, Scott szedł za nim. Shilah słyszał, jak rewolwerowiec strąca mniejsze kamienie klnie, kiedy jakiś kamień strącony przez Wilkinsona przelatywał mu koło głowy.

- Jeszcze raz, mieszany kundlu, tak zrobisz a strzelę ci w plecy.

Scott nie żartował, ale Shilah miał to gdzieś. Przynajmniej w tej chwili.
Potem strzały ucichły, a oni skradali się pomiędzy skałami do miejsca, gdzie słyszeli je ostatnio.

W końcu dotarli na miejsce, lekko z boku. W dole, kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym wyszedł, Shilah zobaczył rozbitą grupę pościgową.

Większość mężczyzn mierzyła w stronę skał, tylko jeden – Morte – szedł ostrożnie z bronią w ręku do sporego kamiennego usypiska i zatrzymał się.

W tym momencie ktoś z dołu musiał go zauważyć. Huknął strzał i kula odłamała kawałek skały kilka dwa kroki od miejsca w którym Shilah się znajdował. Mieszaniec widział, jak pocisk rykoszetuje pomiędzy kamieniami.

- Nie strzelać! – wydarł się jednocześnie znikając za kamieniami, na wszelki wypadek. – To ja! Shilah!

Huknęło kilka kolejnych strzałów i ucichło.

I wtedy właśnie Shilah zorientował się, że nigdzie nie ma Scotta.
 
Armiel jest offline