Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 17-07-2014, 15:47   #31
 
kretoland's Avatar
 
Reputacja: 1 kretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodze
Rano nikogo nie brakowało. To był dobry znak. Ruszyli bez ogródek dalej. W końcu nie było na co czekać.

Gdy dotarli do miejsca nocnych strzałów Brian omal nie puścił pawia. Widywał już rozkładające się zwierzęta, w końcu to dość częsty widok jak się przeprawia bydło. Nie wszystkie sztuki dotrą do celu. Jednak co innego rozkładająca się padlina, a co innego rozszarpane ciała ludzkie. Wyglądało to tak jakby jakaś bestia rozszarpała ich na strzępy.

Gdy Wolf postanowił zawrócić to i starcowi przeszło to przez głowę. Jednak najpierw chciał wiedzieć czy jest tu diabeł. Gdy Szop stwierdził jego brak Wikebaw spiął się w sobie i ruszył dalej z resztą. Przybył tu w jednym celu i choć by miał go strach zjeść nie odpuści puki diabeł żył.

Zmęczenie dawało o sobie znać i kowboj w czasie jazdy przysypiał. Nauczył się już dawno spać na koniu. Przepraw bydła czasem tego wymagały, gdy przeprawiano się przez miej bezpieczne obszary. Wybudził go wybuch. Mimo, że służbę skończył już lata tamu odruchowo jednak spiął się i ściągnął lejce odpowiednio by utrzymać oba konie. Dużym ułatwieniem na pewno było to, że sam szkolił konie by dobrze mu służyły. Bez nich stracił by możliwość bezproblemowego poruszania się. Dlatego jeszcze w starym życiu z chodził z konie tylko, gdy wchodził do jakiejś izby. Teraz też nie zamierzał schodzić starając się ocenić z kąt padł strzał starał się zejść z linii kolejnych kul. Przy okazji wyciągnął z juk dubeltówkę.
 
kretoland jest offline  
Stary 19-07-2014, 22:32   #32
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Hawkes nie był specjalnie religijny. Nie był też przesądny.
Owszem wierzył w Boga i w kościele dawał na tacę. O ile w niedzielę znalazł się w pobliżu jakiegoś kościoła. Był przykładnym anglikaninem, jak tatko przykazał.
Na co dzień nie myślał o Bogu, ale patrząc na tą rzeźnię… rozmyślać nad diabłem.
Wyglądało jakby jakiś niedźwiedź wpadł pomiędzy ludzi i rozrywał na strzępy pazurami każdego, kto mu się nawinął. Jakiś kodiak z piekła rodem. Usłyszał o takim od traperów z Alaski i Kanady. Wielki niedźwiedź grizzly, ponad pół tony mięśni. Osiąga wzrost byka, a stojąc na tylnych łapach może mieć ponad 3 m wysokości. I pazury jak sztylety. Ponoć w jego futrze grzęzną kule mniejszego kalibru.

"To nie zwierzęta."


Jimmy nie był pewien. W końcu ludzie też tego nie zrobili. Kodiak też nie… Jeśli istniał, to polował na traperów w lasach Alaski i Kanady. Jeśli w ogóle istniał, bo pijany stary taper nie jest najbardziej wiarygodnym źródłem informacji.
Skoro jednak na Alasce może żyć gigantyczny niedźwiedź to tu też może się ukrywać jakieś nieznane paskudztwo, prawda?

Niewielkie to było pocieszenie, ale lepszy wielki pustynny niedźwiedź niż diabeł z piekła rodem.
Kilku się wycofało z tego ścigania, Jimmy… jakoś się im nie dziwił. Pewnie sam by to zrobił, gdyby nie fakt, że dla niego polowanie na Harpera było kwestią pewnych zobowiązań wobec zmarłych towarzyszy. Harper wymknął się znów śmierci, ale „Morte” zamierzał dopilnować by „Dziki Diabeł” w końcu spotkał się z kostuchą twarzą w twarz.

Potem była dalsza przejażdżka i wszystkie atrakcje z nią związane : upał, dziwne formacje skalne, nuda, kołysanie się konia i grzechotniki.



Od groma grzechotników. Jakby te przybyły na wielką ucztę której głównym daniem był Jimmy. Hawkes pewnie z przyjemnością rozwaliłby kilka płaskich łepków, tych wrednych pełzających gadzin. Ale nie miał co marnować amunicji i ogłaszać hukiem broni swą obecność wszystkim znajdującym się w okolicy ludziom.
Jak się okazało Jimmy martwił się niepotrzebnie. Rod bowiem wiedział, gdzie będą.


Huk dynamitu na moment ogłuszył Jimmy’ego. Srokacz Hawkes spiął się w panice, ale „Morte” jakoś poradził sobie z opanowaniem go. A potem Harper zaczął strzelać wraz ze swymi ludźmi.
Cholera… Jimmy znów wpadł w pułapkę. Tigget chyba już był martwy, a jeśli jeszcze nie zginął to umrze wkrótce. Jego grupa pościgowa wpadła w panikę i poszła w rozsypkę.
Niech to szlag ! Wystrzelają ich jak kaczki w tej kamiennej pułapce!
-Rozproszyć się! Kryć się za skałami!- krzyczał choć nie wiedział, czy ktoś słucha jego słów czy reaguje. Zapanował obecnie chaos, tak jak podczas poprzedniego jego spotkania z Harperem.
Hawkes zatrzymał swego konia tuż przed dużym głazem i trzymając go za cugle wsunął się w szczelinę pomiędzy głazem, a ścianą. Oparł sztucer o głaz i przytrzymując cugle lewą ręką, prawą próbował ostrzeliwać napastników. Celność musiała na tym ucierpieć… nie mógł na to nic poradzić. Ale może twardy opór ze strony atakowanych odpędzi napastników?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 20-07-2014 o 19:59. Powód: poprawki
abishai jest offline  
Stary 20-07-2014, 11:46   #33
 
Gryf's Avatar
 
Reputacja: 1 Gryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputacjęGryf ma wspaniałą reputację
Wolf - jak Pete przeczuwał od początku - panikował, zwiadowca nie mówił wszystkiego co wie, a poczciwina Tigget zwyczajnie nie miał pojęcia co się dzieje i chciał jakoś podnieść ich na duchu. Diabeł sam nie zabił swoich ludzi - rzeź na tą skalę znacznie wykraczała poza granice dyscyplinowania swojej drużyny czy próbę odstraszenia pościgu. Patrząc na makabryczne pobojowisko Pete był niemal pewien że kompania Dzikeigo Diabła nadziała się w nocy na coś co zdecydowanie ją przerosło. Indian lub prawdziwego diabła z głębi piekieł.

Gdy ruszyli zrównał się z wierzchowcem Reed.
- Został sam, z najwyżej garstką ludzi, być może ranny. Myślę że nie ucieknie i on już też to wie.

Na chwilę zamilkł jednym zdrowym okiem lustrując okolicę.

- Długo to już nie potrwa, ale teraz jest groźniejszy niż kiedykolwiek. Trzyma się pani środka grupy i oczy dookoła głowy.

*

Pete działał instynktownie. Nie strzelał. Nawet nie sięgnął do pasa z po broń. Sięgnęło po nią dość ludzi by przez chwilę miał osłonę ogniową do działania. Z zaskakującą na swój wiek zwinnością zsunął się z siodła.
- Sio, Siwy, Płotka, wypieprzać stąd. - konie które wziął dla siebie i Reed były dobrze wyszkolone i "ostrzelane", dopiero na wyraźnie polecenie poparte uderzeniem w zad wycofały się z pola rażenia. Nie powinny zwiać daleko, nie miały dokąd, przestał się nimi interesować w sekundę po wydaniu komendy. Dopadł do dr Reed i mało szarmanckim szarpnięciem za ramiona przetargał za najbliższą osłonę, pomagając w ten sposób temu bankierowi, Olsenowi.

Dopiero wtedy sięgnął po broń.

Nie pchał się na pierwszą linię frontu z dwóch powodów: po pierwsze, jeśli lekarka zginie zostanie pozbawiony większej części honorarium, po drugie... cóż, miał nadzieję, że w czasie gdy wykonywał ten manewr młodzież zdąży namierzyć źródło strzałów - jedno oko nadal nieźle sprawdzało się w celowaniu, ale wypatrywanie nim zagrożenia wśród skał było naprawdę ciężkie i długotrwałe.

Teraz przyczajony za głazem, który wydawał mu się względnie bezpieczny, oparł dłoń z ciężkim Coltem o rozgrzany, chropowaty kamień. Poczuł lekkie, przyjemne łaskotanie gdy koniuszek palca wskazującego oparł się o zimny spust.
 
__________________
Show must go on!

Ostatnio edytowane przez Armiel : 20-07-2014 o 12:20. Powód: dodałem zdanie o Olsenie, który również zadeklarował wolę pomagania Reed
Gryf jest offline  
Stary 20-07-2014, 12:45   #34
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Ta podróż od początku zwiastowała same komplikacje. Niby był jeszcze czas aby zawrócić z czego część mężczyzn skorzystała w jakimś ostatnim przebłysku rozsądku a może strachu. Ale wdowa Reed nie zwykła zawracać z raz obranej ścieżki, nawet jeśli wiele wskazywało na to, że to ślepy zaułek na którego końcu czeka samo zło wcielone.

Gdy natknęli się na połać zmasakrowanych ciał pani Reed pokusiła się o zeskoczenie z konia. Kobieta była wnikliwa z natury a widok zwłok przestał robić na niej wrażenia lata temu. Pochyliła się nad najbliższymi szczątkami i musiała jednak przyznać, że z czymś podobnym się jeszcze nie zetknęła. Wiele elementów sugerowało atak dzikich zwierząt ale i wiele odbiegało od schematu. Rebecca mimowolnie przypomniała sobie opowieść leciwej indiańskiej squaw o przeklętych, którzy za dnia kryją się w ludzkiej skórze a nocami zmieniają się w gargantuiczne potwory, które rozrywają kłami i pazurami na drobne strzępy. Wendigo...

Wdowa Reed była pragmatyczną kobietą, która wierzyła przede wszystkim w naukę jednak wykazywała przy tym duży szacunek do wiary i rytuałów tubylców. Każda z legend posiada wszak ziarno prawdy a i reputacja samego Dzikiego Diabła ocierała się o folklor.

Na słowa Price'a przytaknęła tylko zdawkowo. Sama nie miała dużego doświadczenia w polowaniu na przestępców i zdawała się tutaj na jegnookiego.

Zasadzka była dla niej kompletnym zaskoczeniem, nic więc dziwnego, że nie utrzymała się w siodle. Podczas upadku szarpnął nią spazm bólu koncentrując się w okolicy potylicy. Na krótką chwilę świat zawirował i zgasł a gdy wróciła jej świadomość zobaczyła obok siebie pana Olsena i Price'a. O ile ten drugi wyciągał ją spod ostrzału kul z powodu zawodowego kontraktu to pierwszy zaskoczył swoim bezinteresownym dżentelmeńskim odruchem.

- Dziękuję - powiedziała obu wygładzając na sobie ubranie i niesforne kosmyki włosów, które opadły na twarz.

Na krótką chwilę wychyliła się zza skał aby oszacować stan grupy, Price jednak szybkim i zdecydowanym ruchem szarpnął ją w kierunku podłoża.

- Moja torba lekarska... - widziała zawodzącego szeryfa, którego nogi tkwiły zmiażdżone przez kamienie. Torba została niestety na końskim grzbiecie a ganianie teraz za spłoszonymi wierzchowcami byłoby dalece nierozsądne, co potwierdziło surowe spojrzenie Price'a aby, cokolwiek chodziło wdowie po głowie, wybiła sobie to z niej z kretesem.

Nie pozostało nic innego jak czekać w ukryciu do końca strzelaniny. A później jak najszybciej zająć się rannymi począwszy oczywiście od tych najbardziej poszkodowanych.
 
liliel jest offline  
Stary 20-07-2014, 17:45   #35
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Huk, którego nie można pomylić z innym. Dynamit. Następny huk, teraz jednak inny, towarzyszył mu odgłos uderzenia. To pierwszy głaz spadł. Ktoś krzyknął, ktoś przeklął a Shilah nie miał czasu ani na to ani na to.

Koń stanął dęba młócąc powietrze kopytami. Kapelusz powędrował na ziemię a sam jeździec walczył ze wszystkich sił, żeby nie pójść w jego ślady. Zwierzę obróciło się i pognało tam skąd przybyli. Mieszaniec sam zdezorientowany od huku, krzyków bólu towarzyszy z którymi jeszcze niedawno się posilał, nie potrafił opanować zwierzęcia. Zresztą nie tylko on bo dwóch innych członków ekipy pościgowej ma ten sam problem.

Ściany wąwozów migały, oszalałe zwierzę mogło łatwo skręcić tu nogę a swojemu panu zafundować skręcenie karku. Poganiacz ściągnął wodze, zwierzę jednak nie wykazało się posłuszeństwem, zamiast tego zgubiło rytm. Shilah po raz kolejny z trudem utrzymał się w siodle.

Po chwili, zdecydowanie zbyt długiej jak dla młodzieńca, udało mu się opanować zwierzę, podobnie jak drugiemu z pechowców. Trzeci zniknął za załomem. Od strony zasadzki było słychać strzały. Konie zipiały, podobnie poganiacz a kowboj klną. W końcu mieszaniec się opanował.

Jak strzelali to znaczy, że żyli. Towarzyszom trzeba pomóc. Bo inaczej nie zbliży się do Harpera. Spojrzał na rewolwerowca.
- Trzeba wrócić. Ale nie wprost pod lufę Harperowi. Spróbujmy zostawić konie i wspiąć się. Zajść Roya od boku.
W jego oczach widać było determinacje świadczącą, że zrealizuje swój plan. Z pomocą kowboja lub samemu.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 20-07-2014, 20:47   #36
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację


Wszyscy, poza Shilahem Willkinsonem

Czasami tak bywa, że podczas polowania na drapieżnika, ofiara i myśliwy zamieniają się miejscami. W pościgu za groźnymi bandytami zmiany te były niemal pewne, tylko pozostawało pytanie, kto na końcu będzie zwierzyną łowną, a kto łowcą. Tylko to pytanie się liczyło. Nic więcej.

Zasadzka zaskoczyła myśliwych i to oni na chwilę zmienili się w zwierzynę łowną. Jednak nie na długo.

Rewolwery plunęły ołowiem, karabiny rzygnęły swoimi kulami zasypując domniemane pozycje strzeleckie przeciwników.

Jedni strzelali na ślepo, inni wyczekiwali dogodnego momentu wypatrując przeciwników a jeszcze inni po prostu szukali sobie osłony.

Znów huknął strzał spomiędzy skał i kamieni. Wychylający się zza osłony Reynolds – twardy pogranicznik z Arizony – nawet nie krzyknął, kiedy kula trafiła go w sam czubek głowy, z której trysnęła fontanna krwi.

Kimkolwiek był ukryty za skałami strzelec było pewne, że strzela cholernie dobrze.

Szop Muller zrezygnował z próby wyciągnięcia szeryfa, bo zrozumiał, że stanowi zbyt dobry cel dla zaczajonego strzelca. Przypadł nisko, do ziemi, starając zejść z linii ognia.

Pełznący w ich stronę Jebediah miał więcej szczęścia, niż Reynolds. Kula, która miała przedziurawić mu czaszkę, odłupała solidny kawał skały, tuż obok jego czaszki.

Miejsce, z którego padł strzał znów zasypały kule grupy pościgowej, wzbijając w miejscu, gdzie zapewne ukrywał się przeciwnik rdzawą mgiełkę kamiennego pyłu i odłupków. Ten ogień zaporowy pozwolił Jebediah na szybką, aczkolwiek ryzykowną zmianę pozycji. Szybko przepełzał za solidniejszą osłonę, starając się oflankować przeciwnika.

Ruch Jebediah sprowokował strzelca, a to stworzyło niewielką szansę na oddanie do niego strzału. Większość biorących udział w pościgu ludzi, nie zauważyło, że los daje im szansę. Reagowali zbyt wolno lub po prostu nie zauważyli ukradkowego ruchu z boku ostrzelanej przed chwilą pozycji. Większość, ale nie dwójki starych wyjadaczy. Ci bowiem, kiedy tylko nadarzyła się sposobność, strzelili w stronę, gdzie do strzału szykował się przeciwnik.

Rąbek kapelusza, fragment ramienia. Tyle wystarczyło. Huknął sztucer, dwukrotnie zawtórował mu rewolwer. Od strony skał dało się słyszeć stłumiony, zagłuszony przez echa wystrzałów, krzyk. Po niewielkim, kamienistym wzniesieniu potoczył się sztucer. Kilka wystrzelonych przez ludzi z pościgu kul wznieciło kolejne gejzery piasku i pyłu obok zsuwającej się broni.

Morte oderwał wzrok od muszki swojej broni. Był pewien, że trafił cel. Price uśmiechnął się okrutnie, a jego jedyne oko zalśniło złowrogo – też był pewien, że jedna z wystrzelonych przez niego kul trafiła skurwiela, który ich tak urządził.

Ostatnie strzały ucichły. Szeryf już nie jęczał, ale widać było, że żyje. Szop Muller leżał koło niego kryjąc się za kamieniami. Jebediah podpełznął do nich, nadal kryjąc się przed kulami, za czym tylko się dało.

Koło Olsena coś się poruszyło. Bankier odwrócił się gwałtownie i ujrzał ukrytego w tej samej szczelinie co i on, lecz na drugim jej końcu grzechotnika. Grzechotka na końcu ogona gada wydała z siebie ów charakterystyczny dźwięk, który mroził krew w żyłach wielu ludzi na pustkowiach Teksasu. Olsen nie miał dobrej pozycji do oddania strzału, a pozostanie w dziurze z jadowitym wężem było ostatnim, co bankier miał ochotę zrobić. Ze stłumionym krzykiem wyskakując z kryjówki. Dopiero wtedy zorientował się, że w ten sposób naraża się na trafienie. Szybko padł na ziemię, obijając sobie łokcie o kamienie.

Nikt nie strzelił.

Przez chwilę trwała pełna napięcia cisza. No, może nie do końca cisza, bo jednak miejsce zasadzki nadal wypełniały dźwięki; prychania spłoszonych koni, jęki rannego Tigetta, kaszlenie i bezwiedne przekleństwa – lecz nie padł żaden strzał. Ani z jednej, ani z drugiej strony.

Pierwszy na odwagę zebrał się Morte. Ruszył powoli, mierząc w stronę skał z karabinu, a kiedy dotarł do skałek i pokuszonych kamieni znalazł za nimi leżącego mężczyznę.

Bez trudu rozpoznał Henryego Stona - prawą rękę Dzikiego Diabła. Bandytę o nieco mniejszej liście krwawych czynów, niż herszt bandy, za którego głowę wyznaczono sporą nagrodę. W środowisku nazywano go „Oczko” ze względu na naprawdę celne oko, o czym przekonali się przed chwilą.

Bandzior leżał z przestrzelonym barkiem, a koło jego głowy powiększała się kałuża krwi. Jednak, co ucieszyło rewolwerowca, ręka Stona drgnęła, a on sam zakasłał, chyba odzyskując przytomność.

Huk strzału za jego plecami spowodował, że Morte szybko zanurkował za najbliższe ukrycie.

Potem padło jeszcze kilka kolejnych strzałów.




Shilah Willkinson


Shilah nie oglądał się na drugiego mężczyznę, lecz ruszył na skały, wspinając się po niewielkim, kamienistym stoku. Teren był dość sprzyjający podchodzeniu pieszo. Liczne wgłębienia w ziemi oraz pęknięcia pozwalały łatwo znaleźć uchwyty i podpory.

Szybko poruszając się pomiędzy skałami ruszył w stronę, gdzie zostawił kumpli. Odgłosy trwającej w najlepsze strzelaniny były doskonałym kierunkowskazem.

O dziwo, Scott szedł za nim. Shilah słyszał, jak rewolwerowiec strąca mniejsze kamienie klnie, kiedy jakiś kamień strącony przez Wilkinsona przelatywał mu koło głowy.

- Jeszcze raz, mieszany kundlu, tak zrobisz a strzelę ci w plecy.

Scott nie żartował, ale Shilah miał to gdzieś. Przynajmniej w tej chwili.
Potem strzały ucichły, a oni skradali się pomiędzy skałami do miejsca, gdzie słyszeli je ostatnio.

W końcu dotarli na miejsce, lekko z boku. W dole, kilkadziesiąt metrów od miejsca, w którym wyszedł, Shilah zobaczył rozbitą grupę pościgową.

Większość mężczyzn mierzyła w stronę skał, tylko jeden – Morte – szedł ostrożnie z bronią w ręku do sporego kamiennego usypiska i zatrzymał się.

W tym momencie ktoś z dołu musiał go zauważyć. Huknął strzał i kula odłamała kawałek skały kilka dwa kroki od miejsca w którym Shilah się znajdował. Mieszaniec widział, jak pocisk rykoszetuje pomiędzy kamieniami.

- Nie strzelać! – wydarł się jednocześnie znikając za kamieniami, na wszelki wypadek. – To ja! Shilah!

Huknęło kilka kolejnych strzałów i ucichło.

I wtedy właśnie Shilah zorientował się, że nigdzie nie ma Scotta.
 
Armiel jest offline  
Stary 22-07-2014, 10:49   #37
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
"Ktokolwiek skaleczy bliźniego, będzie ukarany w taki sam sposób, w jaki zawinił. Złamanie za złamanie, oko za oko, ząb za ząb. W jaki sposób ktoś okaleczył bliźniego, w taki sam sposób będzie okaleczony"

Strzelanina ustała, i Wielebny powoli zaczął się uspokajać. Sytuacja robiła się coraz bardziej beznadziejna, kolejny przystanek i kolejne ofiary. Jedną z nich został szeryf, Bóg jednak postanowił nie wzywać go jeszcze przed oblicze Świętego Piotra, dzięki czemu Tigget żył. Nogi jednak miał uwięzione pod stertą gruzu. Inni też byli ranni, lecz Jeremiaha postanowił swoją uwagę skupić na jednym człowieku. Henry Stone, skurwysyn jakich mało. Morderca, gwałciciel i świetny strzelec, o czym mieli nieprzyjemność się przekonać. Teraz jednak bandzior leżał z przestrzelonym barkiem w powiększającej się z każdą chwilą kałuży krwi.Wielebny spojrzał z lekką pogardą na rannego, ale cóż było robić. Szybkim krokiem skoczył ku swojemu koniowi, a z juków wyjął koszulę. Podarł ją i część szmaty przyłożył do ubrania. Oczywiście ówcześnie jeszcze obszukał rannego, czy nie ma przy sobie żadnej broni. Gdy tak było, przyłożył materiał do rany, polewając ją alkoholem z butelki, i zaczął uciskać ranę. Gdy tylko alkohol zetknął się ze skórą, ranny Stone syknął z bólu, zaciskając mocno przy tym zęby. Zapewne chciał zgrywać twardziela do końca.
.
-Cierp skurwysynu - mruknął cicho pod nosem Wielebny

Nie odzywał się zbytnio początkowo, bacznie przyglądając się rannemu. Stan jego nie był najlepszy, wręcz można było powiedzieć otwarcie, że diabeł przygotowuje już dla niego kocioł. Uśmiech pojawił się na chwilę na twarzy rewolwerowca, gdy tylko o tym pomyślał, a potem sięgnął po cygaro. Włożył je do ust, a potem za pomocą zapałki zapalił. Zaciągnął się mocno, a dym wypuścił prosto w rannego. Ten delikatnie zaczął się dusić, i począł kasłać. Żył jeszcze, więc mógł gadać, co trzeba było wykorzystać. Wielebny uklęknął tak, że kolanem delikatnie dotykał klatki piersiowej Oczka i rzekł spokojnym głosem:

- Słuchaj, nie będę Cię okłamywał. Masz przejebane. Jesteś totalnie po uszy w gównie, ale mam dobrą wiadomość. Podczas gdy ty będziesz gnił w więzieniu albo dyndał na drzewie, twój szefuńcio będzie pił, pieprzył dziwki za kasę, która w części należy się tobie. Fajna myśl co. Jego najbardziej zaufany i lojalny człowiek wykrwawia się tutaj, a sam Diabeł spierdala by pić Tequillę i ruchać jakąś Conchitę...Sprawiedliwe… - mruknął z ironią dając mu chwilę do zastanowienia.

W tym czasie spokojnie dopalał sobie cygaro, jak najbardziej rozpalając jej by żar był ciepły i przyjemny. Miał nadzieję że, nie będzie musiał spełniać swoich gróźb. Szkoda było marnować tak dobre cygarko na takiego śmiecia. W oczach Wielebnego pojawił się delikatny ogień, zemsta była na wyciągnięcie ręki. Sprawiedliwość, nie zemsta. On był narzędziem Pana, w wymierzeniu kary. Po raz kolejny wypuścił gęsty dym w kierunku pojmanego i ciągnął dalej:

- A teraz przejdźmy do sedna sprawy. Nie obiecam Ci, że puszczę Cię wolno, ale mogę dać ci szansę na w miarę bezbolesną śmierć. Powiesz mi co chcę wiedzieć, a nie będziesz nie potrzebnie cierpiał. Będziesz się stawiał to masz moje słowo, że o to tym cygarem wypalę Ci pierw jedno oko, potem drugie. A gdy będziesz już ślepy, wykastruję Cię i zostawię na łaskę grzechotników. A wtedy twoja śmierć będzie bardzo powolna…Podobno ukąszony umierać może 3 dni i 3 noce, dusząc się, dławiąc się swoimi rzygowinami, jego mięśnie wiotczeją i nie można nawet krzyczeć. Taki skurwiel jak ty chce tak skończyć, ślepy, wykastrowany i we własnych rzygowinach. - i po tych słowach, zgasił mu cygaro na policzku. Odczekał chwilę aż Stone sobie przyswoi swoją sytuację. Zapalił kolejne cygaro, delikatnie je rozpalając zaciągając się mocno. Dymu już nie wypuszczał w jego stronę. Uśmiechnął się delikatnie, niczym ojciec do swoich dzieci, które choć zawiniły bardzo pozostawały jego dziećmi.

Rozpoczął zadawać pytania. Powoli i systematycznie. Pierw chciał się dowiedzieć dokąd uciekł Harper i ilu miał ze sobą jeszcze ludzi. Chciał wiedzieć dokąd podążał, i co tutaj robił. Czemu ich nie zaatakowali wcześniej, skoro zdjęli paru wartowników poprzedniej nocy. Potem miała przyjść pora na kolejną porcję pytań o wydarzenia z poprzedniej nocy. Chciał wiedzieć co się wydarzyło. Z kim walczyli i kto tak urządził drużynę Diabła. Chciał wiedzieć z czym przyszło im się mierzyć. Pytania zadawał powoli, systematycznie i długo. Nie spieszył się. Początkowo gdyby Stone odmówił współpracy, ten wyjął Peacemakera, wystrzelił parę razy nagrzewając lufę i przyłożył mu ją do otwartej rany. Dopiero potem, gdyby naprawdę stawiał opór w ruch miało pójść cygaro. Nie było współczucia dla tego mężczyzny w sercu Wielebnego, i choć nie był dumny z tego co robił, wiedział że innej drogi nie ma. Od momentu gdy wyjął broń, i przytroczył ją sobie do boku zdawał sobie sprawę, że musi wrócić stary, dobry Jeremiaha Johnston. Choć pragnął iść ścieżką Boga, pragnął być znów dobrym człowiekiem rozumiał, że musi znów podążać ścieżką pełną przemocy, okrucieństwa i brutalności. Rod Harper go do tego zmusił, niszcząc jego życie i to co tak skrzętnie pielęgnował przez te kilka ostatnich lat. Teraz Rod Harper musi za to zapłacić, by on Wielebny mógł znów w spokoju głosić Słowo Pana.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 23-07-2014, 14:21   #38
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Węże!!!

Cholerne, śliskie, zdradzieckie, pełzające gady!

Nigdy nie lubił węży. Nie żeby się ich jakoś przesadnie bał czy na nie panicznie reagował... w końcu tam, skąd pochodził moczary i rozłogi pełne były wijących się pod nogami gadów. Nauczył się rozpoznawać je i miejsca gdzie je można spotkać. Jak ich unikać. Jak żyć obok siebie. I nie wchodzić sobie w drogę.
Sam, jeśli nie musiał nie nastawał na ich legowiska. A jeśli już jakiś wąż lub żmija pojawiała się w obejściu, dostawała szpadlem przez łeb i po krzyku. Jak komar, szczur czy inny szkodnik. Filozofia prosta i radykalna. W sam raz dla kogoś, komu jako przedstawicielowi gatunku, od Boga dane było prawo rządzenia tym światem.

Tylko mimo całego oswojenia się się z tymi od zarania dziejów budzącymi lęk i niepewność zwierzętami co innego spoglądać z wysokości siodła na wygrzewające się w słońcu tłuste zwoje, a inną rzeczą było w ciasnej rozpadlinie usłyszeć z odległości kilku stóp od ucha grzechotkę wściekłego grzechotnika.
Wyskoczył ze szczeliny jak poparzony... i przypomniał co go jeszcze przed chwilą skłoniło do schowania się w niej! Nagle brakło mu sił.
Skryci między skałami strzelcy i wijące się pod kamieniami gady. Walczyć mógł z przeciwnikiem. Takim, którego widać, którego można zranić. Stanąć twarzą w twarz, oko w oko i walczyć. Zapędzony w matnię, bezradny i pełny zwątpienia leżał w piachu oczekując kuli, która jak nieszczęsnemu Spencerowi teraz jemu roztrzaska czaszkę.

Czekał....

….Śmierć nie nadeszła...

Powoli dotarło doń, że ostrożna krzątanina przyczajonych w swych kryjówkach ludzi może oznaczać tylko jedno. Że już po wszystkim. Niebezpieczeństwo minęło. Ktoś załatwił bandytów. Ktoś uratował go przed śmiercią darowując jednocześnie szansę na wyrównanie rachunków z Diabłem Harperem. Z trudem opanowując drżenie członków podniósł się z ziemi, wymierzył w majaczącą w mroku szczeliny sylwetkę gada i całą nagromadzoną rozpacz włożył w pociągnięcie za spust rewolweru. Huknął strzał. Potem jeszcze jeden. Dla pewności. Ranne zwierzę bywa bardziej niebezpieczne....

- Nic się pani… - pytanie tyleż głupie co nie na miejscu wyrwało się ochrypłemu Olsenowi stojącemu u skraju szczeliny z wciąż dymiącym rewolwerem - … nie stało?
Choć w jego oczach prócz strachu można było dostrzec troskę wciąż nie patrzył na nią, a tylko wybałuszał oczy w cień skąd jeszcze przed chwilą dochodziło charakterystyczne grzechotanie.To nie było to samo co strzelanie do dzikich czy bandziorów Harpera, ale i tak mu ulżyło. Żył i zabijał. W tej chwili nie był już trzęsącą się galaretą. Bezradnym niczym niemowlę starym człowiekiem jeszcze przed chwilą zaklinającym Boga i los, że już nigdy.... nigdy więcej nie wypuści się na bezdroża czy inne ziemie dzikich, w żadną pogoń, łapankę czy podobną hazardowną imprezę. Może nawet się zmieni, byle tylko dane mu było przeżyć. Przeżyć i szczęśliwie wrócić do domu. A teraz żył. Żył i zabijał. Węże czy nie... bez różnicy....

Gdzieś obok wyciągający spod kamieni szeryfa trudzili się w mozole, gdzieś ktoś zadawał pytania półprzytomnemu bandycie a Olsen stał niczym słup soli tępo wpatrzony w mrok rozpadliny.
Nagle jakby pchnięty jakąś niewidzialną siłą odwrócił się, zarzęził i z jękiem - Konie!... - pognał w kierunku wylotu jaru, tam gdzie pognały spanikowane wierzchowce. Dopaść Harpera i wrócić trzeba było mieć na czym, a i większość rzeczy niezbędnych do przeżycia w tym niegościnnym terenie miał w jukach. Strzelba, amunicja, woda... Cygara – jedyna przyjemność jaka mu pozostała... przy odrobinie szczęścia może natknie się na spłoszone konie innych....

Bieg zmienił się w szybki marsz, marsz w ostrożne penetrowanie nieznanego terenu, gdzie każdy głaz wyglądał jak poprzedni a wspomnienie grzechotnika skłaniało do nadmiaru ostrożności. Miał swoje lata. Nie był już żwawym młodzieniaszkiem, a styl życia bankiera rzadko stwarza okazje do górskich wędrówek, jednak bardziej niż własna kondycja tempo marszu dyktowała obawa przed dzikimi i strach, że kolejne spotkanie z grzechotnikiem może się okazać mniej fartowne.
 
Bogdan jest offline  
Stary 24-07-2014, 08:58   #39
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

FRAGMENT WSPÓLNY, STWORZONY Z GRACZAMI.


Krew zwalniała w żyłach, chociaż grupa pościgowa nadal odczuwała skutki niedawnej strzelaniny.

Jeden człowiek! Jeden cholerny człowiek! A przez niego stracili aż czterech, licząc z zaginionym Scottem i poważnie rannym szeryfem Tiggetem – to nawet sześciu ludzi. To był poważny cios w siłę ich grupy, lecz nadal, z tego co wiedzieli, mieli przewagę nad bandytami.

Opadł bitewny kurz, a na arenie zdarzeń przesuwać zaczęły się nieświadome swoich przyszłych losów figury.

Shilah, ciągle zgarbiony zaczął iść w kierunku Morte, wcześniej rzucił na tyle głośno, żeby ten go usłyszał ale na tyle cicho aby głos nie poniósł się dalej:

- To ja, Shilah.

Gdy zobaczył swojego towarzysza otarł pot z czoła, drugą ręką trzymając łuk i strzałę.

- Za mną szedł Scott. On… Zniknął. Po prostu szedł za mną i kurwa zniknął. Upewnisz się, że tutaj nic nam nie grozi, a ja poszukam śladów Harpera, dobrze?

Widać było, że młodzieniec trzyma się, ale starcie go wybiło z równowagi.

-Cholera… to zły pomysł.- dodał cicho wyraźnie tym zmartwiony Hawkes.- Mamy rannego więźnia. Lepiej wpierw go przesłuchać, niż niuchać śladów. Patrz ilu już naszych nagle zginęło tylko dlatego, że byli nieco dalej od grupy. Ja sam tam nie pójdę… nie ma mowy.

Hawkes Potarł brodę rozważając.- Czyli te czerwone skurwysyny nadal urządzają sobie na nas polowanie? Cudnie.

Usiadł i sięgnął po piersiówkę przepłukując gardło.

- Ślady nie zając, nie uciekną, mamy więźnia, rannego Tiggeta i burdel tutaj… Harper może poczekać. Lepiej pomóż przy dźwiganiu kamieni – stwierdził rozsądnie rewolwerowiec, przy tych słowach wskazując na szeryfa w tarapatach.

Mieszaniec pokręcił głową na słowa Morte, chwilę milczał.

- Ślady mogą zadeptać a to za Harperem wpakowaliśmy się w te bagno. Nie oddalę się zbytnio.

Jimmy skinął jedynie głową i ruszył pomóc przy szeryfie. Nie podzielał zdania Shilaha, ale też nie zamierzał siłą zaciągać go do czegokolwiek. Wierzył w amerykański ideał wolności w tym i wolności do popełniania błędów.
Mieszaniec wiele ryzykował szukając śladów i bynajmniej obecność drugiego człowieka nie wystarczała, by jego działanie stało się bezpieczniejsze.

Wielebny nim wyszedł ze swojej kryjówki sprawdził magazynek Colta. Nie uśmiechał się, cały czas był czujny. Na nisko ugiętych nogach ruszył w kierunku Hawkes’a. Spojrzał na rannego, a wręcz dogorywającego Stone’a:

-Warto by go opatrzeć...może będzie wstanie odpowiedzieć na parę pytań - zaproponował -Ma ktoś jakieś bandaże? – zapytał

Pochować skurwysyna zawsze zdążą. Teraz niech ten sukinsyn będzie użyteczny choć raz.

Harris wzruszył ramionami. O wiele bardziej niż jakiś umierający śmieć interesował go stan zdrowia szeryfa. Zgodnie ze swym doświadczeniem i poczuciem obowiązku, albo zmówi nad nim modlitwę, po czym skróci mu cierpienia, albo spróbuje postawić na nogi, może w przenośni, ale wiadomo w czym rzecz.

- Wielebny, przyłóżcie jakiś materiał do ran bandyty i spróbujcie mocno zacisnąć opatrunki, jeśli łaska. Ja obejrzę tymczasem pana Tigetta. Może pani Reed zechce podtrzymać żywot tego nędznika, który do nas strzelał. Mnie ważniejszym jest o zdrowie naszych towarzyszy zadbać. Jeśli kto słabuje i ranion został, niech ku mnie skieruje kroki.

Wiedział, jak ważne może być przesłuchanie Stone’a. Wiedział, że muszą teraz podjąć ważne decyzje, ale nie dbał o to. Zasadzka i utrata ludzi rozbiła dość mocno pewność siebie Jeba, postanowił przeto pogrążyć się w tym, co myślenia nie wymagało, w znanych procedurach medycznych chroniących przed koniecznością stawiania czoła światu.

J.M.Harris z uwagą obejrzał leżącego na ziemi przywódcę wyprawy. Szeryf stracił przytomność, co znacznie ułatwiało oględziny. Najwyższy musiał nad nim czuwać, widać bowiem było, że ogromny, ciężki ułomek skalny nie rozprasował nogi, miażdząc tkankę, a jedynie solidnie zgruchał kości. Większość ciężaru skały spoczywała bowiem na jakimś otoczaku, wyglądającym jak czaszka neandertalczyka, nie zaś na ciele Tiggeta. Wagę skały ocenił Jebediah na czterysta, może pięćset funtów, a to znaczyło, że szans na podźwignięcie nie miał żadnych, choćby z łomem. Potrzebna będzie współpraca, na szczęście zostało ich jeszcze dość wielu.
Poprosił więc Szopa o pomoc, ten zaś wyznaczył dwóch swoich ludzi i dzięki przewleczonym powrozom, oraz dźwigni zaimprowizowanej naprędce z jakiegoś porzuconego karabinu, głaz uniesiono dość by wysunąć zniekształconą nieco i zakrwawioną kończynę szeryfa.

Do ochotników dołączył także i Hawkes, który pokrzepił się nieco alkoholem z piersiówki.

Bądź, co bądź walka się skończyła i pierwsze, co należało zrobić po niej, to wylizać rany i pochować zmarłych.



Olsen, Wikebaw

Konie nie odbiegły daleko, co Olsen powitał z wyraźną ulgą. Podobnie jak to, że w ich wyłapaniu pomogła mu trójka innych ludzi,: Harris, Carrey i niedomagający na jedną nogę Wikebaw, który jednak niezrównanie radził sobie ze zwierzętami.

Dzięki pomocy starego cowboya dość szybko uporali się z zadaniem znajdując nie tylko konia Olsona, wraz z jego cennym ładunkiem, ale również większość wierzchowców należących do grupy pościgowej. A wraz z nimi dobytek ich właścicieli i niezwykle cenne na tym skalistym pustkowiu zapasy wody pitnej.

Przez cały czas jednak, kiedy polowali na spłoszone zwierzęta, mieli dziwne wrażenie, że nie są pośród skał sami, że obserwują ich jakieś niewidzialne, nienawistne oczy, chociaż żaden z nich – rzecz jasna – nikogo, ani niczego nie zauważył. Trzymali się jednak w grupie, blisko siebie, nie kusząc losu niepotrzebnie.

Kiedy wracali do miejsca zasadzki, zakurzeni i spoceni pracą, jaką wykonali, ale zadowoleni z jej owoców, znów usłyszeli strzał.

Tylko jeden, ale spowodowało to, że większość z nich sięgnęła po broń w instynktownym już niemal odruchu. Widzieli już resztę pościgu.

- Hej. Panie Olsen – Harris mocniej ujął swoją strzelbę. – Słyszał pan?

- Jasne – odparł Olsen.

- Nie. Nie strzał – Harris pokręcił głową. – Tam pewnie odstrzelili tego złapanego skurwysyna. Tam. Pośród skał. Słyszałem chyba jakiś rumor i krzyk. Sprawdzimy to?



Shilah

Zapuścił się po swoich śladach sam, rozglądając za stanowiskami innych strzelców, starając jednak nie tracić z oczu reszty kompanów. Nie było to jednak możliwe, plątanina skał, głazów i skalnych formacji, skutecznie utrudniała widoczność.

Shilah był jednak zdeterminowany i uparty i te dwie cechy w końcu doprowadziły go do miejsca, gdzie znalazł rewolwer Scotta. Ciężki i skuteczny colt, którym rewolwerowiec chwalił się nie tak dawno temu, leżał teraz porzucony i samotny, pośród skał.

Shilah przykucnął i zaczął badać ślady zachowując jednak czujność na wypadek, gdyby ten, kto dostał Scotta, czaił się gdzieś w pobliżu.

Nic. Tylko kamienie i skały. Przeklęte kamienie i skały!

Shilah otarł pot z czoła i w końcu coś zobaczył. Na niewielkim, ale dość pochyłym osuwisku, przesunięto kilka kamieni, jakby kogoś tamtędy ciągnięto.
Arkan? Złapano nim Scotta za gardło i szybko podciągnięto w górę z taką jednak wprawą, że idący tuż przed nim Shilah niczego nie usłyszał? To była przerażająca myśl.

Chłopak ocenił wysokość i trudność podejścia – nie powinien mieć z tym problemu – odczekał chwilę upewniając się, że nikt nie czai się na górze i rozpoczął wspinaczkę. Faktycznie, nie było to trudne. Nachylenie stoku i ilość kamieni wręcz ułatwiała zadanie.

Kiedy był już na górze wydarzyło się coś, czego się nie spodziewał.
Kamień, którego chwycił się Shilah wyraźnie poruszył się pod jego ręką, a potem mieszaniec ujrzał otwierające się w nim, płonące dzikim, żółtym ogniem oczy i rozdzierającą szczeliną paszczę, pełną ostrych jak brzytwy kłów.

Shilah nie wytrzymał.

Wrzasnął zdjęty porażającą zgrozą, puścił się ożywającego pod jego dotykiem kamienia, i poleciał w dół. Przez chwilę wrzeszcząc mieszaniec toczył się po zboczu, uderzając o kamienie, aż w końcu stoczył się na sam dół i znieruchomiał pośród szczątków niewielkiej lawiny, którą spowodował jego upadek. Shilah leżał tam – poturbowany i nieprzytomny, – ale żywy.



Ludzie przy rannym Tiggecie

Szery miał sporo szczęścia. Kiedy wspólnymi siłami udało się podważyć i usunąć kamienie, które przygniotły Tiggeta i wyciągnąć rannego spod rumowiska, okazało się, że poza połamanymi nogami szery nie ucierpiał poważniej.

Niemniej jednak, nawet przy tych ranach, medycy mieli sporo pracy i jedno było pewne, że szeryf już nikogo nie da rady ścigać.

Sam Tigget też to wiedział. Nic nie mówił, kiedy opatrywano mu rany.

Zamknął się w sobie zgrzytając czasami zębami – nie wiadomo czy z bólu, czy z wściekłości i żalu nad swoim losem.

Pościg stał pod poważnym znakiem zapytania. Pozostała dwunastka ludzi zdolna do pogoni. Zważywszy na to, że ktoś musiał zostać z szeryfem to nawet jedenastu.

Zwierzyna wymykała się im z rąk. Czyżby ponownie Dziki Diabeł mógł powiedzieć sobie, że napluł w twarz ścigającej go sprawiedliwości? Czy mógł bezkarnie chodzić po tym świecie.

Huknął strzał, który – po wcześniejszych krzykach, jakie dochodziły od strony gdzie przesłuchiwano złapanego bandziora – mógł oznaczać koniec przesłuchania, ale zamieszanie w tamtym miejscu, świadczyło o czymś zgoła innym.

- Musicie jechać dalej – odezwał się nagle Tigget spoglądając głównie na Szopa Mullera. – Taka okazja, jak teraz, może się już nie pojawić! Musicie jechać! Wpakować mu kulkę w czerep! Jasne.



Ludzie przy złapanym bandycie

Stone milczał, jak materia, od której wzięło się jego nazwisko. Rany bandyty okazały się dość poważne, ale – o dziwo – kula w ramieniu bardziej zagrażała życiu, bowiem ranny tracił przez nią sporo krwi, niż postrzał głowę, który okazał się być tylko rozoraną skórą i kawałkiem odstrzelonego ucha.

Wielebny zadawał pytania wpatrując się w twarz bandyty. Ten tylko spoglądał na niego kpiącym uśmieszkiem na twarzy. Uśmieszkiem, który nie zniknął z niej nawet wtedy, gdy przesłuchujący go mężczyzna rozpoczął tortury. Przypalanie rozgrzaną lufą odsłoniętych fragmentów ciała schwytanego nie dało rezultatów, poza wzgardliwym prychnięciem.

- To wszystko, na ci cię stać, pizdo? – usłyszał w odpowiedzi Wielebny. – Niczego ci nie powiem, ty synu francowatej kurwy i parchatego capa. Niczego, poza jednym. Wszyscy zdechniecie, szczurze syny. Nie wiecie z kim, kurwa, żeście zadarli!

Cygaro zaskwierczało na ciele Stona, ale wywołało tylko falę szaleńczego rechotu.

Dopiero wypalenie oka osiągnęło zamierzony przez Wielebnego efekt.

Kiedy pośród skał rozległ się dziki wrzask bandyty wszyscy, którzy jeszcze nie obserwowali tortur, odwrócili głowy w stronę, gdzie miało miejsce brutalne przesłuchanie.

- Trzech- wycharczał Stone wpatrując się drugim okiem w twarz Wielebnego. Granica została przekroczona i bandyta wyczuł to. – Zostało ich trzech. Gonzaga ma zasadzić się na was drugi, jeśli nie odjedziecie. Niecałą milę stąd!

Wielebny uśmiechnął się. Wiedział, że teraz usłyszy wszystko.

- Diabeł jedzie tutaj spotkać się z kimś. W tych górach. Nie mówił z kim, ale ja myślę, że z Harpią Johnson.

To było nazwisko równie znane na pograniczu z Meksykiem, co nazwisko Diabeł. Harpia Jonson była kobietą. Brzydką jak dupsko kojota, włochatą jak bizon i równie ciężką jak niedźwiedź przywódczyną niewielkiej grupy meksykańskich pistolleros. Znana głównie z ataków na pociągi i dyliżanse, gdzie – poza tradycyjnymi rabunkami – dopuszczała się gwałtów na mężczyznach.

- Harper zdobył coś w tym obrobionym banku. Jakiś depozyt. Coś, na czym mu zależało. Klucz do skarbu ukrytego gdzieś na tej mesie. Skarbu jednego z pierwszych pogromców Indian, przywiezionego gdzieś, zza Meksyku. Tyle złota i szlachetnych kamieni, że do końca życia mógłbyś się w nich kapać. To dlatego wybrał drogę przez Mesę Diabła. Nie bał się was. Traktował was jak gówno na bucie, które zaraz się wytrze.

- A ludzie? Kto was napadł?

- Nikt, człowieku – w oczach Stone’a pojawił się strach. – To Harper. Zabił ich własnoręcznie i oddał tamtym.

- Tamtym? – zaciekawił się Wielebny. – Indianom?

Stone nie odpowiedział, chociaż otworzył usta do odwiedzi. Nagle jednak wybałuszył oko, jakby dostrzegł coś za plecami przesłuchującego, ale ten nie odwrócił się. Wiedział, że ma tam swoich ludzi – grupkę uzbrojonych mężczyzn, którzy ochronią go przed każdym zagrożeniem. Stone zaczął się wyraźnie dusić, na oczach oniemiałego Wielebnego. Bandyta wydał z siebie paskudny dźwięk, jakby za chwilę miał zwymiotować sobie na nogi, a przesłuchującemu wydawało się, że słyszy coś jeszcze wydobywającego się z jego gardła. Coś, co brzmiało niczym syk połączony z grzechotaniem.
I nagle z otwartych ust Stone’a bryznęła krew zmieszana z żółcią w tej chmurze płynnych nieczystości, wychynął z gardła mężczyzny wąski, brudny łeb węża.

Wielebny odskoczył, porażony niecodzienną grozą tego upiornego widowiska, a któryś z ludzi za jego plecami strzelił. Kula trafiła wynurzającego się gada w łeb, zmieniając zarówno grzechotnika, jak i twarz Stona, w krwawą miazgę.
 
Armiel jest offline  
Stary 25-07-2014, 12:33   #40
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
Kiedy bowiem byliście niewolnikami grzechu, byliście wolni od służby sprawiedliwości. Jakiż jednak pożytek mieliście wówczas z tych czynów, których się teraz wstydzicie? Przecież końcem ich jest śmierć. Albowiem zapłatą za grzech jest śmierć..

Przerażenie. Tak, to było idealne określenie tego, co można było wyczytać z oczu Wielebnego. W końcu czy ktoś widział, jak od tak nagle komuś z ust wychodzi wąż. Nim padł pierwszy strzał, Jeremiaha posuwając tyłkiem po piachu zaczął się wycofywać. Usta otwarły się w niemym krzyku, lecz żaden dźwięk nie wydobył się z jego gardła. A potem padł strzał. Kula, która idealnie trafiła gada i przy okazji zamieniła twarz Stone’a w papkę, uratowała mu życie. Wielebny nawet nie zwrócił uwagi na to, że jego ubranie było mokre i lepkie od krwi, a kawałki mózgu gdzieś zahaczały o gustowny materiał. Wzrokiem zaczął szukać konia, oraz pisma świętego które zostawił przy siodle. Wierzył w Boga i wierzył w Szatana, ale to… zaczynało wychodzić poza proste ramy rozumowania oraz logikę. Wiele widział w życiu, wiele doświadczył i dokonywał zarówno dobrych jak i złych uczynków...lecz nigdy nie spotkał się z czymś takim. Czy miał to być znak od Pana.. a może próba, której postanowił go poddać. Próba wiary. Próba wytrwałości. Nie wiedział, nie rozumiał tego, lecz strach nadal porażał jego serce, paraliżując.

- Kurwa mać - wysapał Wielebny spoglądając na tego, który wystrzelił -Widziałeś to...to był wąż.. - powiedział drżącym głosem
.
- Ja. Tak. Dlatego strzeliłem - powiedział Ron Andrews, jeden z rewolwerowców pomagających w pościgu. Głos mężczyzny był niepewny, wystraszony.

Jeremiaha nie wstawał jeszcze. Spoglądał na trupa Stone’a próbując się otrząsnąć z szoku, i zaskoczenia.
-Za milę czeka nas kolejna niespodzianka. Gonzaga… - nastąpiło milczenie, bowiem o tym członku grupy wiedział najmniej. Żałował że Oczko nie dokończył swojej spowiedzi, bowiem czuł dobrze, że ten coś jeszcze ukrywa. Harper był groźny, ale tu coś czaiło się coś znacznie groźniejszego.
-Co z Tiggetem…? - zapytał w końcu.

-Ja nie wiem - wzruszył ramionami Andrews. - Ale chyba wyliże się. Zajmuje się nim pani Reed, a przecież znana jest z tego, że jej rączki czynią cuda - wyszczerzył krzywe, pożółkłe zęby Ron. - Może w końcu zostanie tutaj z nim, lub wróci do miasta, to się przynajmniej będzie można odeszczać w siodle, jak należy, a nie kryć po krzakach, jak jakiś faggot. Miejsce baby jest w łóżku lub w domu, dobrze mówię, Wielebny? Tak chyba nawet w piśmie stoi, prawda? - Najwyraźniej Andrews nagle zapragnął duchowej porady. Być może tak próbował zapomnieć o tym, co ujrzał przed chwilą. O wężu wypełzającym z szeroko otwartych ust Stona.

Wielebny podniósł się powoli z ziemi, otrzepując zakurzone ubranie. Colt trafił do kabury, a jego właściciel podszedł do rewolwerowca i położył mu rękę na barku i rzekł mu poważnym głosem:

-Ani mi, ani Tobie mój synu nie jest dane oceniać jego miejsca w tym świecie. Pan ma swój plan wobec każdego z nas, a my czy chcemy czy nie, będziemy go realizować. Być może wolą Pana było to, by Panna Reed, znalazł się tutaj by wzięła to co jej się należy. Nie sądzę, że jej marzeniem było podróż z bandą pragnących zemsty i sprawiedliwości mężczyzn, przez te piekielne miejsce - a widząc jego strach w oczach Jeremahia rzekł mu -a gdy nadejdą Cię wątpliwości, pamiętaj słowa Hioba “Dobro przyjęliśmy z ręki Boga. Czemu zła przyjąć nie możemy?” - uśmiechnął się tylko.

Nadchodził czas gdy owce będą coraz mocniej potrzebowały swojego pasterza. On nim był i zamierzał prowadzić ich. Miał być ich kijem i ostoją, więc wszelkie wątpliwości i strach, musiał schować głęboko. Ruszył spokojnie do trupa Stone i wpakował mu jeszcze kulkę dla pewności. Odwrócił się ponownie do człowieka, którego refleks, uratował mu życie i krzyknął:

- Trzeba zebrać ludzi do kupy i zdecydować co dalej robimy - rzucił jeszcze

W pewnym momencie dopiero sobie uświadomił, jak bardzo boli do ręka. W całej tej gorączce zapomniał o zranieniu jakiego doznał. Podszedł do konia i zaczął zdejmować górne partie ubrania w celu obejrzenia swoich ran. Jego wiedza na temat ran była bardzo, ale to bardzo podstawowa, toteż poza zwykłymi stłuczeniami nie dostrzegł innych urazów.

-Przeżyję - rzucił sam do siebie i zaczął się ubierać. Gdy skończył, załadował do pełni Colta, i ruszył powolnym krokiem w kierunku Morte’a. Chciał z nim pogadać, tak jak i z resztą, o ich kolejnych krokach, a także przekazać informacje których się dowiedział od więźnia.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 20:02.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172