Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-07-2014, 08:58   #39
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

FRAGMENT WSPÓLNY, STWORZONY Z GRACZAMI.


Krew zwalniała w żyłach, chociaż grupa pościgowa nadal odczuwała skutki niedawnej strzelaniny.

Jeden człowiek! Jeden cholerny człowiek! A przez niego stracili aż czterech, licząc z zaginionym Scottem i poważnie rannym szeryfem Tiggetem – to nawet sześciu ludzi. To był poważny cios w siłę ich grupy, lecz nadal, z tego co wiedzieli, mieli przewagę nad bandytami.

Opadł bitewny kurz, a na arenie zdarzeń przesuwać zaczęły się nieświadome swoich przyszłych losów figury.

Shilah, ciągle zgarbiony zaczął iść w kierunku Morte, wcześniej rzucił na tyle głośno, żeby ten go usłyszał ale na tyle cicho aby głos nie poniósł się dalej:

- To ja, Shilah.

Gdy zobaczył swojego towarzysza otarł pot z czoła, drugą ręką trzymając łuk i strzałę.

- Za mną szedł Scott. On… Zniknął. Po prostu szedł za mną i kurwa zniknął. Upewnisz się, że tutaj nic nam nie grozi, a ja poszukam śladów Harpera, dobrze?

Widać było, że młodzieniec trzyma się, ale starcie go wybiło z równowagi.

-Cholera… to zły pomysł.- dodał cicho wyraźnie tym zmartwiony Hawkes.- Mamy rannego więźnia. Lepiej wpierw go przesłuchać, niż niuchać śladów. Patrz ilu już naszych nagle zginęło tylko dlatego, że byli nieco dalej od grupy. Ja sam tam nie pójdę… nie ma mowy.

Hawkes Potarł brodę rozważając.- Czyli te czerwone skurwysyny nadal urządzają sobie na nas polowanie? Cudnie.

Usiadł i sięgnął po piersiówkę przepłukując gardło.

- Ślady nie zając, nie uciekną, mamy więźnia, rannego Tiggeta i burdel tutaj… Harper może poczekać. Lepiej pomóż przy dźwiganiu kamieni – stwierdził rozsądnie rewolwerowiec, przy tych słowach wskazując na szeryfa w tarapatach.

Mieszaniec pokręcił głową na słowa Morte, chwilę milczał.

- Ślady mogą zadeptać a to za Harperem wpakowaliśmy się w te bagno. Nie oddalę się zbytnio.

Jimmy skinął jedynie głową i ruszył pomóc przy szeryfie. Nie podzielał zdania Shilaha, ale też nie zamierzał siłą zaciągać go do czegokolwiek. Wierzył w amerykański ideał wolności w tym i wolności do popełniania błędów.
Mieszaniec wiele ryzykował szukając śladów i bynajmniej obecność drugiego człowieka nie wystarczała, by jego działanie stało się bezpieczniejsze.

Wielebny nim wyszedł ze swojej kryjówki sprawdził magazynek Colta. Nie uśmiechał się, cały czas był czujny. Na nisko ugiętych nogach ruszył w kierunku Hawkes’a. Spojrzał na rannego, a wręcz dogorywającego Stone’a:

-Warto by go opatrzeć...może będzie wstanie odpowiedzieć na parę pytań - zaproponował -Ma ktoś jakieś bandaże? – zapytał

Pochować skurwysyna zawsze zdążą. Teraz niech ten sukinsyn będzie użyteczny choć raz.

Harris wzruszył ramionami. O wiele bardziej niż jakiś umierający śmieć interesował go stan zdrowia szeryfa. Zgodnie ze swym doświadczeniem i poczuciem obowiązku, albo zmówi nad nim modlitwę, po czym skróci mu cierpienia, albo spróbuje postawić na nogi, może w przenośni, ale wiadomo w czym rzecz.

- Wielebny, przyłóżcie jakiś materiał do ran bandyty i spróbujcie mocno zacisnąć opatrunki, jeśli łaska. Ja obejrzę tymczasem pana Tigetta. Może pani Reed zechce podtrzymać żywot tego nędznika, który do nas strzelał. Mnie ważniejszym jest o zdrowie naszych towarzyszy zadbać. Jeśli kto słabuje i ranion został, niech ku mnie skieruje kroki.

Wiedział, jak ważne może być przesłuchanie Stone’a. Wiedział, że muszą teraz podjąć ważne decyzje, ale nie dbał o to. Zasadzka i utrata ludzi rozbiła dość mocno pewność siebie Jeba, postanowił przeto pogrążyć się w tym, co myślenia nie wymagało, w znanych procedurach medycznych chroniących przed koniecznością stawiania czoła światu.

J.M.Harris z uwagą obejrzał leżącego na ziemi przywódcę wyprawy. Szeryf stracił przytomność, co znacznie ułatwiało oględziny. Najwyższy musiał nad nim czuwać, widać bowiem było, że ogromny, ciężki ułomek skalny nie rozprasował nogi, miażdząc tkankę, a jedynie solidnie zgruchał kości. Większość ciężaru skały spoczywała bowiem na jakimś otoczaku, wyglądającym jak czaszka neandertalczyka, nie zaś na ciele Tiggeta. Wagę skały ocenił Jebediah na czterysta, może pięćset funtów, a to znaczyło, że szans na podźwignięcie nie miał żadnych, choćby z łomem. Potrzebna będzie współpraca, na szczęście zostało ich jeszcze dość wielu.
Poprosił więc Szopa o pomoc, ten zaś wyznaczył dwóch swoich ludzi i dzięki przewleczonym powrozom, oraz dźwigni zaimprowizowanej naprędce z jakiegoś porzuconego karabinu, głaz uniesiono dość by wysunąć zniekształconą nieco i zakrwawioną kończynę szeryfa.

Do ochotników dołączył także i Hawkes, który pokrzepił się nieco alkoholem z piersiówki.

Bądź, co bądź walka się skończyła i pierwsze, co należało zrobić po niej, to wylizać rany i pochować zmarłych.



Olsen, Wikebaw

Konie nie odbiegły daleko, co Olsen powitał z wyraźną ulgą. Podobnie jak to, że w ich wyłapaniu pomogła mu trójka innych ludzi,: Harris, Carrey i niedomagający na jedną nogę Wikebaw, który jednak niezrównanie radził sobie ze zwierzętami.

Dzięki pomocy starego cowboya dość szybko uporali się z zadaniem znajdując nie tylko konia Olsona, wraz z jego cennym ładunkiem, ale również większość wierzchowców należących do grupy pościgowej. A wraz z nimi dobytek ich właścicieli i niezwykle cenne na tym skalistym pustkowiu zapasy wody pitnej.

Przez cały czas jednak, kiedy polowali na spłoszone zwierzęta, mieli dziwne wrażenie, że nie są pośród skał sami, że obserwują ich jakieś niewidzialne, nienawistne oczy, chociaż żaden z nich – rzecz jasna – nikogo, ani niczego nie zauważył. Trzymali się jednak w grupie, blisko siebie, nie kusząc losu niepotrzebnie.

Kiedy wracali do miejsca zasadzki, zakurzeni i spoceni pracą, jaką wykonali, ale zadowoleni z jej owoców, znów usłyszeli strzał.

Tylko jeden, ale spowodowało to, że większość z nich sięgnęła po broń w instynktownym już niemal odruchu. Widzieli już resztę pościgu.

- Hej. Panie Olsen – Harris mocniej ujął swoją strzelbę. – Słyszał pan?

- Jasne – odparł Olsen.

- Nie. Nie strzał – Harris pokręcił głową. – Tam pewnie odstrzelili tego złapanego skurwysyna. Tam. Pośród skał. Słyszałem chyba jakiś rumor i krzyk. Sprawdzimy to?



Shilah

Zapuścił się po swoich śladach sam, rozglądając za stanowiskami innych strzelców, starając jednak nie tracić z oczu reszty kompanów. Nie było to jednak możliwe, plątanina skał, głazów i skalnych formacji, skutecznie utrudniała widoczność.

Shilah był jednak zdeterminowany i uparty i te dwie cechy w końcu doprowadziły go do miejsca, gdzie znalazł rewolwer Scotta. Ciężki i skuteczny colt, którym rewolwerowiec chwalił się nie tak dawno temu, leżał teraz porzucony i samotny, pośród skał.

Shilah przykucnął i zaczął badać ślady zachowując jednak czujność na wypadek, gdyby ten, kto dostał Scotta, czaił się gdzieś w pobliżu.

Nic. Tylko kamienie i skały. Przeklęte kamienie i skały!

Shilah otarł pot z czoła i w końcu coś zobaczył. Na niewielkim, ale dość pochyłym osuwisku, przesunięto kilka kamieni, jakby kogoś tamtędy ciągnięto.
Arkan? Złapano nim Scotta za gardło i szybko podciągnięto w górę z taką jednak wprawą, że idący tuż przed nim Shilah niczego nie usłyszał? To była przerażająca myśl.

Chłopak ocenił wysokość i trudność podejścia – nie powinien mieć z tym problemu – odczekał chwilę upewniając się, że nikt nie czai się na górze i rozpoczął wspinaczkę. Faktycznie, nie było to trudne. Nachylenie stoku i ilość kamieni wręcz ułatwiała zadanie.

Kiedy był już na górze wydarzyło się coś, czego się nie spodziewał.
Kamień, którego chwycił się Shilah wyraźnie poruszył się pod jego ręką, a potem mieszaniec ujrzał otwierające się w nim, płonące dzikim, żółtym ogniem oczy i rozdzierającą szczeliną paszczę, pełną ostrych jak brzytwy kłów.

Shilah nie wytrzymał.

Wrzasnął zdjęty porażającą zgrozą, puścił się ożywającego pod jego dotykiem kamienia, i poleciał w dół. Przez chwilę wrzeszcząc mieszaniec toczył się po zboczu, uderzając o kamienie, aż w końcu stoczył się na sam dół i znieruchomiał pośród szczątków niewielkiej lawiny, którą spowodował jego upadek. Shilah leżał tam – poturbowany i nieprzytomny, – ale żywy.



Ludzie przy rannym Tiggecie

Szery miał sporo szczęścia. Kiedy wspólnymi siłami udało się podważyć i usunąć kamienie, które przygniotły Tiggeta i wyciągnąć rannego spod rumowiska, okazało się, że poza połamanymi nogami szery nie ucierpiał poważniej.

Niemniej jednak, nawet przy tych ranach, medycy mieli sporo pracy i jedno było pewne, że szeryf już nikogo nie da rady ścigać.

Sam Tigget też to wiedział. Nic nie mówił, kiedy opatrywano mu rany.

Zamknął się w sobie zgrzytając czasami zębami – nie wiadomo czy z bólu, czy z wściekłości i żalu nad swoim losem.

Pościg stał pod poważnym znakiem zapytania. Pozostała dwunastka ludzi zdolna do pogoni. Zważywszy na to, że ktoś musiał zostać z szeryfem to nawet jedenastu.

Zwierzyna wymykała się im z rąk. Czyżby ponownie Dziki Diabeł mógł powiedzieć sobie, że napluł w twarz ścigającej go sprawiedliwości? Czy mógł bezkarnie chodzić po tym świecie.

Huknął strzał, który – po wcześniejszych krzykach, jakie dochodziły od strony gdzie przesłuchiwano złapanego bandziora – mógł oznaczać koniec przesłuchania, ale zamieszanie w tamtym miejscu, świadczyło o czymś zgoła innym.

- Musicie jechać dalej – odezwał się nagle Tigget spoglądając głównie na Szopa Mullera. – Taka okazja, jak teraz, może się już nie pojawić! Musicie jechać! Wpakować mu kulkę w czerep! Jasne.



Ludzie przy złapanym bandycie

Stone milczał, jak materia, od której wzięło się jego nazwisko. Rany bandyty okazały się dość poważne, ale – o dziwo – kula w ramieniu bardziej zagrażała życiu, bowiem ranny tracił przez nią sporo krwi, niż postrzał głowę, który okazał się być tylko rozoraną skórą i kawałkiem odstrzelonego ucha.

Wielebny zadawał pytania wpatrując się w twarz bandyty. Ten tylko spoglądał na niego kpiącym uśmieszkiem na twarzy. Uśmieszkiem, który nie zniknął z niej nawet wtedy, gdy przesłuchujący go mężczyzna rozpoczął tortury. Przypalanie rozgrzaną lufą odsłoniętych fragmentów ciała schwytanego nie dało rezultatów, poza wzgardliwym prychnięciem.

- To wszystko, na ci cię stać, pizdo? – usłyszał w odpowiedzi Wielebny. – Niczego ci nie powiem, ty synu francowatej kurwy i parchatego capa. Niczego, poza jednym. Wszyscy zdechniecie, szczurze syny. Nie wiecie z kim, kurwa, żeście zadarli!

Cygaro zaskwierczało na ciele Stona, ale wywołało tylko falę szaleńczego rechotu.

Dopiero wypalenie oka osiągnęło zamierzony przez Wielebnego efekt.

Kiedy pośród skał rozległ się dziki wrzask bandyty wszyscy, którzy jeszcze nie obserwowali tortur, odwrócili głowy w stronę, gdzie miało miejsce brutalne przesłuchanie.

- Trzech- wycharczał Stone wpatrując się drugim okiem w twarz Wielebnego. Granica została przekroczona i bandyta wyczuł to. – Zostało ich trzech. Gonzaga ma zasadzić się na was drugi, jeśli nie odjedziecie. Niecałą milę stąd!

Wielebny uśmiechnął się. Wiedział, że teraz usłyszy wszystko.

- Diabeł jedzie tutaj spotkać się z kimś. W tych górach. Nie mówił z kim, ale ja myślę, że z Harpią Johnson.

To było nazwisko równie znane na pograniczu z Meksykiem, co nazwisko Diabeł. Harpia Jonson była kobietą. Brzydką jak dupsko kojota, włochatą jak bizon i równie ciężką jak niedźwiedź przywódczyną niewielkiej grupy meksykańskich pistolleros. Znana głównie z ataków na pociągi i dyliżanse, gdzie – poza tradycyjnymi rabunkami – dopuszczała się gwałtów na mężczyznach.

- Harper zdobył coś w tym obrobionym banku. Jakiś depozyt. Coś, na czym mu zależało. Klucz do skarbu ukrytego gdzieś na tej mesie. Skarbu jednego z pierwszych pogromców Indian, przywiezionego gdzieś, zza Meksyku. Tyle złota i szlachetnych kamieni, że do końca życia mógłbyś się w nich kapać. To dlatego wybrał drogę przez Mesę Diabła. Nie bał się was. Traktował was jak gówno na bucie, które zaraz się wytrze.

- A ludzie? Kto was napadł?

- Nikt, człowieku – w oczach Stone’a pojawił się strach. – To Harper. Zabił ich własnoręcznie i oddał tamtym.

- Tamtym? – zaciekawił się Wielebny. – Indianom?

Stone nie odpowiedział, chociaż otworzył usta do odwiedzi. Nagle jednak wybałuszył oko, jakby dostrzegł coś za plecami przesłuchującego, ale ten nie odwrócił się. Wiedział, że ma tam swoich ludzi – grupkę uzbrojonych mężczyzn, którzy ochronią go przed każdym zagrożeniem. Stone zaczął się wyraźnie dusić, na oczach oniemiałego Wielebnego. Bandyta wydał z siebie paskudny dźwięk, jakby za chwilę miał zwymiotować sobie na nogi, a przesłuchującemu wydawało się, że słyszy coś jeszcze wydobywającego się z jego gardła. Coś, co brzmiało niczym syk połączony z grzechotaniem.
I nagle z otwartych ust Stone’a bryznęła krew zmieszana z żółcią w tej chmurze płynnych nieczystości, wychynął z gardła mężczyzny wąski, brudny łeb węża.

Wielebny odskoczył, porażony niecodzienną grozą tego upiornego widowiska, a któryś z ludzi za jego plecami strzelił. Kula trafiła wynurzającego się gada w łeb, zmieniając zarówno grzechotnika, jak i twarz Stona, w krwawą miazgę.
 
Armiel jest offline