Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 25-07-2014, 22:02   #350
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Krasnoludy to uparte istoty i pewnie tylko dlatego Płomienny Łeb nie chciał zaakceptować faktu, że tej chaośnickiej larwy Gottarda nie było pod żadnym kamieniem. Kiedy brodacz usłyszał o tym jakoby ani Siegfried ani Vergillius nikogo zwiewającego z wewnętrznego zamku nie widzieli… pomyślał, że schował się w bramie szkieletów. Tam jednak było pusto. Posprawdzał szopy i rudery… nawet wdrapał się na blanki i nic. Sekretne wejście, którym dostali się z Konradem też nie wyglądało na ruszane. Z czystej przezorności postanowił je przyblokować jakąś belką przyparł do stropu tak, że ktoś musiałby mieć nie lada krzepę żeby to od środka tunelu otworzyć. Stajnia też pusta… znaczy nie licząc koników, bo jak dźgał siano to żadnych jęków nie słyszał.

Po prostu nie chciał uwierzyć, że szlachciura zwiał. Nie w łachmanach, nie bez koni, nie bez łajby… nie po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Usiadł na beczce oparty o zewnętrzny mur. Na widoku miał praktycznie większą część dziedzińca, tymczasowy lazaret, bramę, czy ruderę z sekretnym wejściem… i stajnię. Sięgnął do sakiewki i wyciągnął fajkę. Skrupulatnie nabił ją tytoniem… dość podłym ale tylko taki mu już pozostał. Odpalił. Zaczął sobie tak powolutku pykać i rozmyślać. I obserwować. Drogi z zamku były trzy. Śluza – podobno sprawdzona i obstawiona. Póki co tam nie schodził… zresztą Konrad tam węszył. Brama… która miał popsutą przez dawnych mieszkańców kratownicę. Co delikatnie rzecz ujmując trochę komplikowało cichą ucieczkę. Poza tym jakby już ktoś się zdecydował na ucieczkę tamtędy to bez wątpienia nie na piechotę. Było też sekretne przejście. Cóż… tutaj było najłatwiej zwiać. Jednak z punktu widzenia szlachcica taka ucieczka znacznie utrudniałaby jego dalsze losy i minimalizowała szanse dotarcia w bezpieczne miejsce. On na miejscu Wittgensteina wybrałby kogę… więc pewnikiem to najmniej prawdopodobna droga. Poza tym nie mógł się rozdwoić. Być w dokach i na dziedzińcu jednocześnie. No i wypadało komuś zaufać, że dobrze wykonał swoją robotę.

Zamku nie mógł poznać lepiej jak Gottard, który zapewne jako smark poznał wiele jego zakamarków… więc nawet się nie zamierzał dłużej bawić w chowanego. Bo może wcale skurczybyk się nie schował żeby przeczekać… a po prostu pałętał się tutaj wśród sporej ilości luda. Tak sobie pykał krasnolud tą fajeczkę i rozmyślał. Różne tam były fatałaszki przed świątynią… hajdawery, koszuliny, kaftany i kamizele… ba nawet i peruka. Ale butów nie było. Porządnych wygodnych butów szytych na miarę na pańską nogę. Nawet takich bardziej prostych dla eunuchów… ale i tak za drogich i nieosiągalnych dla wieśniaków. Większość z nich była bosa, albo miała jakieś ćłapcie z powiązanych rzemieniami skór lub szmat. Gomrund rozglądał się czy aby jakiś utwardzana zelówka mu nie wpadnie w oko.

Zamkowi nędzarze i najbiedniejsi mieszkańcy Wittgendrofu siedzieli stłoczeni pod murem. Na większości z nich nie dało się zaobserwować radości ze zwycięstwa, jakie odnieśli banici. Dominował strach. Strach przed nowym. A może Nowym? Ciężko było powiedzieć. Tym bardziej, że strach zdawał się być ostatnią ludzką emocją jaka im została. Będą musiały minąć lata, nim ludzie ci staną się znów… normalni. O ile w ogóle ich to czekało.

Z miejsca gdzie siedział Gomrund nie dało się patrzeć na buty wszystkich. Niby od niechcenia więc podszedł do jednego z banitów, który litościwie chodził pomiędzy nędzarzami i rozdawał im wodę z wiadra. Traper bez słowa podał mu inny kubek niż ten, z którego korzystali biedacy. Krasnolud zaspokoił pragnienie. I patrzył…

Niecałe trzy metry od niego… Skórkowe trzewiki. Błotem upieprzone i równie niewyględne co łapcie, ale jak się wiedziało czego szukać…
Wór zgrzebny okrywał jak w przypadku większości tych istot, całe ciało osobnika. Pochylony siedział na ziemi z opuszczoną głową.

Jeden gagatek się znalazł… ale w końcu i brodacz wiedział, że te ptaszki powinny latać w większych stadkach. Dlatego Gomrud nie zatrzymał się przy tym, który jako pierwszy dał się wypatrzeć. Przeszedł jeszcze kilka ładnych kroków między nędzarzami. Potem… a potem wrócił na swoją beczkę. Znalazł trzech… ciężko było mu jednak stwierdzić czy którymś z tych odnalezionych to baron. Niby te jego przydupasy to były rosłe piękne chłopaki ale każdy teraz siedział skulony i taki malutki jakby był niedożywionym wieśniakiem. Cóż. Nie wszystko zawsze wychodziło tak jak się chciało.

Siedział i obserwował żeby przypadkiem te gagatka nie zwiały. I czekał… czekał… i się doczekał. Siegfried przechodził obok niego coś tłumacząc jakiemuś popaprańcowi… krasnolud znacząco chrząknął. – Sieg. Nasze zguby się znalazły… są pod murem wśród biedaków. Daj znać chłopakom.

Skończył pykać fajeczkę.

Resztkę tytoniu i popiołu pozbył się stukając nią o kraj beczki. Schował fajkę na powrót do sakiewki i ulokował ją w bezpiecznym miejscu w plecaku. Poprawił wojenny moderunek… nim ruszył pod mur… po przebierańców sięgnął jeszcze po zawiniątko z plecaka. Tobołek nawet przez lniany materiał wydzielał intensywny zapach jedzenia. Przywędzone mięso i sery przyjemnie drażniły nos… Wyciągnął jakiegoś suchara i kawał przerośniętego boczku.

Wszedł między obszarpańców i dał jednemu z nich jedzenie… temu, który akurat siedział najbliżej jednego z jego gagatków. – Masz. Zjedź chudzino.

Powiedział tak żeby mogli to słyszeć i inni. Później poklepał go po ramieniu. Do nędzarza obok też się zwrócił… w końcu i jego chciał poczęstować. Rękojeść wyciąganego miecza zmierzała wprost w schowaną pod kapturem głowę. – Ja ci się kurwa poprzebieram chaośnicki dupojebie!

Tamten nie zdążył się zasłonić. Jelec Barrakula gruchnął aż miło o kości nosa, gruchocząc chrząstkę, z której na rękę Gomrunda buchnął bryzik czerwonej krwi. Raniony przewrócił się na plecy, a gdy zaskoczenie minęło, jęknął z bólu. Kaptur zsunął się z jego głowy ukazując elegancko przystrzyżoną czuprynkę jednego z przybocznych Gottarda Wittgensteina.

Banici Siegfrieda na ten znak otoczyli dwóch pozostałych uciekinierów, kuszami dając do zrozumienia, że gwałtowne ruchy mogą skończyć się naszpikowaniem bełtami. Zdarte z głów kaptury ujawniły drugiego pięknego przybocznego, oraz nikogo innego jak ostatniego z rodu von Wittgensteinów. Panicz Gottard mimo pojmania uśmiechał się trochę kpiąco do swoich zwycięzców.
- Winszuję wam mieszkańcy Wittgendorfu! - rzekł z podziwem i nieukrywanym tonem pochwały gdy traperzy rozbrajali go ze sztyletu i bandoletu, jakie miał ukryte w fałdach włosienicy - Pojmaliście mnie! Gotów jestem być waszym więźniem i stanąć przed sądem w waszej obronie!
- I tak się stanie. Staniesz przed sądem. Rhyi. - odrzekł na to Siegfried po czym zwrócił się do swoich ludzi wskazując im jeden ze zrujnowanych budynków - Związać ich i do chlewu. I pilnować!

- Nim tak go postawicie przed sądem… i skarzecie… będę jeszcze musiał mu podziękować za ubicie druha. Wtrącił się krasnolud. Wiedział, że pewnie do gardła Gottarda ustawiłaby się długa kolejka i z całą pewnością nie on zaznał od niego najwięcej krzywd… to jednak Płomienny Łeb rościł sobie prawo wypłacenia szlachciurze godziwej podzięki. Póki co jednak raz jeszcze przeszukał zatrzymanych… na okoliczność innych przydatnych rzeczy jakie mogli wykorzystać w ucieczce zarówno tych niebezpiecznych… jak i bardziej wartościowych niż użytkowych. Zainteresował się też i zaopiekował zdobionym sztyletem… stal musiała być wykuta w krasnoludzkiej kuźni a i złoto i kamyczki były wkomponowane bez dwóch zdań przez brodatego rzemieślnika. Później zaś żeby nikt już nie miał wątpliwości co się kryje pod tymi łachmanami pozbawił więźniów przyodziewku i nawet tych wspaniałych buciorów. Następnie pomógł ich skrępować niczym balerony w wędzarni nim ostatecznie trafili do chlewu. Nie chciał żeby się wyswobodzili… tak samo jak nie mógł mieć pewności czy jeszcze jakiegoś eunucha nie przegapili.


Później zaś udał się do kuźni po wielce przydatne narzędzie jakim były obcęgi… i młotek. Płomienny Łeb w trakcie swojego żywota już nie raz zaobserwował, że ten kawałek metalu skutecznie poprawiał komunikację. Zupełnie tak jakby jego prawidłowe użycie niczym magiczna różdżka rozwiązywała języki i odświeżała pamięć. A Gomrund oprócz tego, że brał udział w zdobyciu zamku Gottarda… oprócz przyczynienia się do śmierci jego matki i siostry… oprócz zakończenia okropnych procederów jakie miały miejsce za sprawą Wittgenstwinów na tych ziemiach chciał oglądać jak ten wór na fekalia kończy w męczarniach swój żywot… za Hulfiego… za Ericha… za Julitę… i za upokorzenie jakie i on zaznał z jego ręki… ale najpierw chciał pogawędzić… o Marze Spieler. Bo to imię kołatało się w jego głowie… dlaczego ta kobieta była pod semaforem razem z baronem? Dlaczego współpracowali? Dlaczego ona musiała zginąć? Co z tym wszystkim miał wspólnego Dietrich… Jednak wiedział, że nie miał prawa zadać tych pytań. Musiał uszanować sprawy przyjaciela… Nie zadał ich… Nim wyszedł z chlewiku poczęstował barona silnym kopniakiem prosto w bebech… - A teraz módl się do swoich zapyziałych bogów żeby Siegfried nie oddał cię w moje ręce ty chodząca obrazo ludzkiego gatunku. Bardzo chętnie bym ja tutaj z tobą posiedział. W tym chlewiku. Przez tydzień… i pozwolił tym świnkom obgryzać kawałek po kawału.

***

W końcu i on dotarł do tymczasowej lecznicy i to nie tylko celem odwiedzin towarzyszy. Też co nieco przydałoby się na jego ciele opatrzyć… kto wie, może i zaszyć… a z całą pewnością zdezynfekować. Oczywiście zainteresował się jak się mieli Sylwia, Dietrich i Julita…
 
baltazar jest offline