Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Warhammer > Archiwum sesji z działu Warhammer
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Warhammer Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Warhammer (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 02-07-2014, 18:25   #341
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
"Ale walło", powiedziałby ojciec Konrada.
"I tak nagle", dodałby Konradowy braciszek.
A Konrad zaklął, barwnie, do czego miał wiedzę, bowiem ci, co wędrują od portu do porto szybko nabierają umiejętności w tej dziedzienie.
Julita, gdy już pluć pyłem i tynkiem przestała, mimo braku sił dołączyła się do swego kapitana. A było co przeklinać, bowiem zamek Wittgensteinów zawalił się niczym domek z kart, na dodatek z Gomrundem i Dietrichem w środku.

Co nagle, to po diable.
Tak przynajmniej powiadano.
A tu nagle okazało się, że pośpiech potrzebny jest nie tylko przy łapaniu pcheł. Gdyby tak nieco wcześniej opuścili zamek...
A pewnie jeszcze lepiej by było, gdyby wcale do tego zamku nie wchodzili. Zapewne przeklęte zamczysko zawaliłoby się samo z siebie, a oni by już spokojnie żeglowali po Reiku, razem z uchodźcami z wioski i banitami. Co prawda bez Julity...
Szlag by to...
A teraz co? Nie dość, że jakieś złe licho zamknęło wyjście, to jeszcze obok bramy kręcili się jacyś ptako-ludzie. Niewyrośnięci co prawda, ale z paskudnie wyglądającymi dziobami.
Powiedzenie "dać komuś w dziób" nabrało nagle całkiem innego znaczenia.
Oczywiście z sześcioma kurduplami daliby sobie radę, ale i tak krata by pozostała. A ta zdecydowanie nie wyglądała na taką, która by ustąpiła - czy po dobroci, czy z przymusu.
Wniosek był jeden - trzeba było górą się przedostać, albo poczekać, aż mury runą. Razem z bramą i kratą. Niestety, mogło się okazać, że zanim nadejdzie ta szczęśliwa chwila, na dnie przepaści znajdzie się i most, po którym musieli przejść, by dostać się do zewnętrznego zamku.

- Damy radę - powiedział pocieszającym tonem.

Prawdziwości tego stwierdzenie pewien był tylko częściowo.
Gdyby był sam, to taki murek nie stanowiłby dla niego żadnej przeszkody. W końcu miał linę, a na murze nie stał żaden obrońca z piką czy halabardą, gotów zepchnąć intruza. Ale nie był sam. Miał na karku nie tylko Julitę, ale i dziwacznego tarczownika, a co gorsza Sylwię. Co gorsza, bowiem ta ostatnia, miast największą stanowić pomoc, z racji rozmaitych umiejętności, tym razem spowalniała ich niczym ciągnięta po dnie kotwica. Normalny człek odciąłby taką kotwicę i spłynął z prądem czy wiatrem, ratując zadek, ale kto normalny włóczył się przeklętych zamkach?

- Wejdę na mur - zaproponował Konrad, zwracając się do Eckharta. - Pomożemy wejść dziewczynom i dostaniemy się na dach strażnicy. Stamtąd zejdziemy na most.
Schody tam były, co prawda, na górę prowadzące, ale nie był pewien, jak na ich przybycie ptaszyska by zareagowały. A liczebna przewaga straszydeł i stan ich czwórki zbyt dobrze nie wróżyło powodzeniu takiego starcia.
Chociaż tarczownik z szydłem w łapie mógł mieć inne zdanie na ten temat.
- Jeśli - dodał Konrad po krótkiej przerwie - zewnętrzny zamek znajduje się jeszcze w Siegfriedowych rękach. Bo jeśli nie, to lepiej nam do Reiku skakać.

Co dalej, tego sam jeszcze do końca nie wiedział. Czy uda się, dziewczyny zostawiwszy na zdobytym przez banitów statku zostawiwszy, po kompanów wrócić?
 
Kerm jest offline  
Stary 05-07-2014, 00:39   #342
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
z Betterman
=============


Spokój.
Nareszcie.
Spokój.

Krasnolud leżał na plecach rozkoszując się absolutną ciszą.

Pamiętał o huku. O zawale. Pył atakował każdą możliwą bramę jego ciała. Ciało rozpaczliwym krzykiem informowało go o swoich bolączkach. Jednak moment absolutnej ciszy jakiej doznał po zawaleniu się wieży był wspaniały. Po tygodniach nieustannych gonitw, walk, ucieczek, spiny… zamartwiania się o towarzyszy, solidnego łomotu czy przemęczenia te kilka uderzeń serca kiedy bębenki w uszach nie dopuszczały do niego najgłośniejszych nawet dźwięków było wybawieniem. Było błogością i rajem obiecanym. Wieczną libacją w towarzystwie przodków. Płodzeniem zdrowych potomków. Heroiczną walką opiewaną w legendach. Było początkiem i końcem. Mogło to trwać i trwać…

Niestety nie chciało. Niestety nie mogło.
Powoli świadomość wracała.
Strach i doświadczenie górnicze zaczynały mu szeptać co powinien teraz zrobić.
Ciało i umysł jeszcze nie dawały za wygraną w tej nierównej walce.
Jeszcze blokowały myśli o tym co się właśnie wydarzyło.
Powstrzymywały reakcję.

Nieznośna rzeczywistość dotarła wraz z rozrywającym bok bólem.

Nim kurz zdążył na dobre opaść, a on cokolwiek zobaczyć usłyszał wielce wymowną deklarację Dietricha, iż ten jeszcze zamierzał trochę pożyć.

– Kurwa... – wycharczał Spieler z uczuciem, co w jego mniemaniu z nawiązką winno wystarczyć za potwierdzenie, że jeszcze żyje. Zawarta zaś w tym jednym słowie skarga – za wskazówkę, że z pewnych względów niekoniecznie był to stan, którego by sobie w owej chwili bezrefleksyjnie życzył. Ale dla pewności powtórzył.

Potem spróbował pozbyć się pyłu, zalepiającego gębę gorzej niż ciasto, które ponury zakapior Brad piekł dla kumpli z roboty w każde urodziny i na Dzień Sigmara. Rwącą bólem zagadkę na końcu lewego ramienia zostawił na razie w spokoju, właściwie pewien, ze rozwiązanie nie przypadnie mu do gustu. Zresztą przed jakimkolwiek poważniejszym ruchem i tak wolał porozumieć się z krasnoludem.
– Płomienny?

- … mać! - dokończył myśl. Jak to na zgrany duet przystało.

- Żyjesz? - zapytał nie oczekując ponownego potwierdzenia. Próbował odwlec moment, w którym jego owłosione dupsko będzie musiało podnieść się z gleby i udźwignąć cały ten cholerny wewnętrzny zamek na swoich barkach. – Było blisko. Prawie wyleźliśmy. Kurwa jeszcze parę chwil. Prawie.

I znowu z trudem łapał oddech odpoczywając.

Jego zmysły odbierały coraz więcej szczegółów otaczającego go świata.
Nad nimi była co najmniej półtorej metrowa przestrzeń. Sufitem były chyba w tej chwili jakieś fragmenty drewnianych schodów. Na dobrą sprawę to nie wyglądało to źle. Nad głowami nie mieli w końcu tysięcy ton… a ledwo kilkadziesiąt. Gruzowisko jeszcze żyło za sprawą ruchów klifu… ale to niekoniecznie źle.

Jeszcze chwilę.
Potrzebował jeszcze chwili.

- Dietrich, nie znałem człowieka, na którym mógłbym bardziej polegać. Kawał z ciebie porządnego skurczybyka. I nawet takie zamczysko to kiepski dla ciebie grobowiec… - powiedział nie bez trudu, ale z dużą porcją szczerego szacunku. – Poza tym… trochę rzeczy musimy jeszcze przegadać przy mocnym procencie.

- Żebyśmy mogli wybierać… - Spieler stęknął, obrócił ostrożnie głowę. Choć pełne pyłu, jego oczy też powoli przyzwyczajały się do mroku. A z odrobiną światła mimo wszystko przesączała się na dno rumowiska nadzieja. - Jak to wygląda?

- Żyjemy. Powiedział z dziwną lekkością w głosie brodacz. - A to znaczy, że bogowie o nas nie zapomnieli. Póki co...

- Tylko manierka puściutka…

- Prawda… Przydało by się przepłukać gardło.


- Cośik mi boczek nakuło i mus mi się tego pozbyć, ale sapnę kapkę i będę jak nowy. Odrzekł - A co z tobą?

- Przygniotło mi rękę. - Spieler znów stęknął, tym razem obracając głowę w drugą stronę. Niezbyt chętnie, bo spodziewał się, co zobaczy. - Kurewski kamulec.

- Wytrzymaj jeszcze tylko chwil kilka…

Góra dalej jęczała i stękała sugerując, iż dłużej nie będzie tolerować takiego bezruchu. Co chwila coś się przesypywało, zapadało czy przewalało… jakby mało mieli kłopotów to ręka Dietricha utknęła pod jakimś sporym fragmentem kamiennego bloku. Płomienny też nie wyszedł z tego bez szwanku z przykurzoną brodą jeno. Jakieś skurwysyństwo przebiło się przez kolczugę i wlazło mu w boczek. Niby nie siedziało głęboko ale z wielkim trudem to mu się wyciągało… Jakby tego było mało zaraz po tym jak wyciągnął to ciało obce z siebie puściła się z rany jucha. Jęczał przy tym jak nie krasnolud bo ciało miał już niemożebnie umęczone, a i pośpiech pieszczotom z samym sobą nie sprzyjał. Dziurę zatkał tylko skrawkiem opatrunku i już kombinował jak pomóc kompanowi. Bo znowu coś niebezpiecznie zatrzęsło i posypało się im na łeb trochę kamyczków.

Spróbował się z kamulcem jaki przywalił ochroniarza ale cudów nie było. Nie był w stanie go ruszyć po takim dniu. Po tylu ranach. Czy w takim ścisku… jednak stara krasnoludzka maksyma mówiła, że czego brodacz nie ruszy tam dźwignie pośle. Czekanik usadowił pod feralnym blokiem. Opierając go na innym kamulcu. – Na trzy druhu. Sapną, stęknął i nim wypowiedział sakramentalne „trzy” naparł na metalowy trzonek krasnoludzkiego oręża. Drgnęło! Może ledwie na centymetr albo dwa… wystarczyło.

W tej samej chwili Spieler, zagryzłszy w zębach kołnierz kubraka, szarpnął prawą ręką za łokieć drugiej, bezwładnej kończyny i odwrócił się do kamulca plecami. Leżał tak przez moment, tulił ją do piersi i wstrzymywał oddech. Potem otrząsnął się, przełknął smarki i zdobył na jeszcze jedno okrucieństwo wobec samego siebie, to znaczy wepchnął okaleczoną rękę głęboko za przecinający pierś pas, na którym wisiała tarcza. Taki temblak musiał na razie wystarczyć, cokolwiek Gomrund miał zaproponować w ramach planu wydostania się spod gruzów.

- Coś mi to wygląda jak pozostałości tej wielkiej sali. Taki kobierzec chyba tam był. Rzekł, wskazawszy na kawał materiału. Tam jakaś szpara jest. Trzeba by spróbować się poprzeciskać. Hełm mocno na łeb załóż… linką pod barki przewiążemy w razie czego cię przeciągnę i… zobaczymy.

- Dociągnij mi tą pętlą łokieć do boku. Na sztywno.

Nim poczęli wcielać w życie plan Płomienny dodał jeszcze. - W mych stronach w Sjoktraken jak zbyt wiele głazów na łeb się zawaliło to odwieczny zwyczaj nakazywał prośbę spełnić jakby jednak to było zbyt wiele. Rzeknij w Altdorfie żem uczynił to com obiecał… Stęknął potem jeszcze mniej wyraźnie… może lekko jak nie on. – A jej… sam wiesz… no, że do końca o niej…

- Sam jej to powiesz. Wyleziemy stąd obaj. Choćby dlatego, że sam nie dam rady... A grobowiec, jak mówiłeś, z tego zamczyska byłby dla mnie kiepski. Dla ciebie zresztą też nie lepszy.

To co według Gomrunda winno zostać wypowiedziane… zostało wypowiedziane. Zaś czy będzie to miało jakieś przełożenie na rzeczywistość lub czy ta prośba będzie spełniona to już nie do końca leżało w ich rękach. Pomógł założyć „temblak” na łokieć człowieka. Ponadto pod pachami chciał mu umieścić pętlę tak aby w razie czego można go było przeciągnąć i sam też sobie dowiązał tą linę do pasa. Sam też się przygotował odpowiednio zabezpieczając plecak i swoje graty. Wiedział, że mogą natrafić na miejsca gdzie ostatnią rzeczą jaka będzie mu pomagać to jego gabaryty. Nie wspominając już o garbie na plecach. W takich miejscach też lepiej to było włóczyć za sobą przywiązane do nogi. On, klamoty i Dietrich.

O ile go zmysły nie myliły to szczelina jaką zobaczył pomiędzy zwalonymi fragmentami wieży a budowlą wewnętrznego zamku oddalała ich od krawędzi urwiska. Znaczy się dawała im możliwość ucieczki na dziedziniec. W sumie to była to jedyna rozsądna droga. Klif był za wysoki do zejścia nawet gdyby byli w pełni zdrowi… a w momencie kiedy dodatkowo jeszcze co chwila drżał i odrywały się z niego skały nie dawał cienia nadziei. Wyjście przez piwnicę i podziemne tunele… nie licząc skavenów też raczej było marną opcją. Pozostawał tylko dziedziniec i… zewnętrzny zamek.

- No to w drogę…

Gdyby powiedzieć, że krasnolud wyznaczał szlak w rękawach powstałych po zwaleniu się budynku byłoby sporym nadużyciem. On po prostu właził tam gdzie widział cień szansy na to ażeby się przecisnąć… czasem tylko coś decydował się odsunąć w bok. By nie ryzykować zasypu. Lata spędzone w kopalniach i na łażeniu po różnego rodzaju grotach rzecz jasna mu pomagały… Raz po raz drżenia góry powodowały strach tak wielki, że bał się oddychać… lub, bicie serca może sprawić że to wszystko pierdzielnie im na głowy. Mozolnie… ale do przodu. Innej drogi nie było.

Pełzł. Pomagał też w miejscach gdzie to było możliwe Dietrichowi… ciągnąc za linę czyniąc katorgę jaką było czołganie się bez sprawnej ręki i nogi tylko odrobinę bardziej znośną. Zamek czy ta główna sala była wielka ale znowuż nie aż tak… ale te kilkanaście metrów nim wreszcie udało im się dotrzeć do miejsca gdzie wreszcie mogli wygrzebać się z gruzów zajęło im chyba wieczność… a może tak im się tylko zdawało. Kiedy między gruzami zaczął trafiać na kotły, patelnie i inne przybory kuchenne wiedział gdzie dotarli… byli w kuchni… a właściwie w jej pozostałościach. Zobaczyli niebo… a właściwie cholernie ciemne chmury… ale mogli odetchnąć pełną piersią bez obaw, że udławią się pyłem. Zewnętrzna ściana wraz z dachem spadła w powstałą szczelinę ściągając z nich tony kamieni jakie do tej pory mieli nad sobą. Razem z ochroniarzem mogli oglądnąć ogrom zniszczenia jaki poczyniły wstrząsy… i pewnie gdyby nie szczęśliwy zbieg okoliczności tudzież boską interwencję byliby w koziej dupie. Od mostu i bramy oddzielała ich głęboka rozpadlina… był tam jednak most który dawał im szansę ucieczki. Posąg Sigmara Młotodzierżcy szczęśliwie zawalił się na kuchnie… Musieli tylko po nim przejść… i zwiewać dalej.
 
baltazar jest offline  
Stary 05-07-2014, 01:49   #343
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację




Zamek walił się a z nim tak wielce straszne i niepojęte rzeczy, o których Eckhart do tej pory jeno znał z opowiadań, legend i pieśni. To nie były zwierzoludzie i mutactwo pospolite co sie z nimi potykał w lesie z oddziałem tarczowników. Nie żadne spaczone Chaosem parobki, produkty uboczne zła promieniującego z przeklętej twierdzy swego pana. Tutaj na zamku mieszkało zło zagnieżdżone w rodzinie Wittgensteinów. Młoda Magritta, taka ładna dziewczyna, a taka suka chaosycka... Tyle zła, tyle czarnej magii, tyle Chaosu w jednym miejscu stłoczone, to i nie dziwota, że mury rekoma prawych przodków wzniesione, nie wytrzymały. Śmierć tej pluskwy, co prym wiodła mutactwo i eksperymenty przelewając po okolicy, wzruszyło przegniłymi spaczeniem murami wiernej twierdzy.

A pośród walących sie kolumn, z hukiem spadających gzymsów, tumanów kurzu i pyłu kroczył młody szlachcic niepomiernie przejęty. Bo, nie mogło to na nim nie zrobić wrażenia. Ciągnął za sobą skręconą nogę usiłując odciągnąć uwagę od bólu i skupić wysiłki na omijaniu przeszkód, lecących ze sklepienia kamiennych gargulców i zrywanych obrazów , tarcz i dywanów ściennych przez szalejący w przeciągu wyrwanych okien, szaleńczy wichr, co gnał po korytarzach jakby bez celu innego jak sianie spustoszenia. Przyoblekał się niemal w namacalne krztałty pod szarpanymi i nadymanymi kotarami.

Dotknął delikatnie twarzy Sylwii a widząc, że dziewczyna nie odzyskuje przytomności poklepał czule po policzku. I nic. Westchnął zawiedziony czując przygnębienie tak wielkie, jakby zamek wewnętrzny zawalił się mu na duszę. Pierwszego przyjaciela zabrał mu zamek. Teraz pierwszą... damę... chciał mu skraść. Wzniósł oczy ku czarnemu niebu i posłał złowrogie aczi i spawiedliwości się domogające wejrzenie, które gdyby mogło, ubodłoby samego Sigmara szturchnąwszy boga odłożonym na bok zapewne w tej chwili Młotem. I na tym spojrzeniu skończył się akt strzelisty szlachcica, który wiedział, że bogowie pomagają tym, co działają sami nie oglądając się za boskie wyręczanie się ich cudownymi interwencjami.

Stał już na dziedzińcu z Czarnowłosą Dziewicą w ramionach i ze zgrozą przekonał się, że to nie koniec utrapień tego zamku. Droga ucieczki przez most nie tylko była odcięta opuszczoną kratownicą, lecz również zalegały przy niej mutanty pokracznych istot ludzkiego pochodzenia na karykaturalny, wypaczony wzór ptactwa ukształtowane przez baronessę. Czarnoksięska magia eksperymentów wittgensteińskiej chaośnicy.

Młodzian o licu gładkim i przystojnym, który w ramionach również dzierżył kobietę wyniesioną z zapadającej się budowli, przemawiał do Eckharta przekonując do wspinaczki, aby obejść przeszkodę. Szwartzenmarktczyk dokonał już tego dostając się na basztę po drugiej stronie mostu i wiedział empirycznie jakie mają szanse na powtórzenie wyczynu. Wedle rozumku szlachciury niestety niewielkie.

Primo, zmutowane kuraki zadziobią ich, gdy zbliżą się ku nim. Dowodem tego były truchła zmutowanej służby zamkowej, co uciec chciała a teraz jej rozszarpane członki zalegały pod kratownicą. Ptaszyska może nie byłyby groźnym przeciwnikiem lecz w kupie i desperacji tkwiła ich siła. Ponadto gdyby obaj panowie, jeśli nie byliby w pełni sił, to przynajmniej nie mieli pod kuratelą nieprzytomnych niewiast...

Secundo błyskawicznej oceny sytuacji błyskotliwego szlachcica, była smutna ocena przyziemnej rzeczywistości, że nawet jeśli uda im sie zakraść pod mur do wspinaczki, to jeśli odniesione obrażenia ich nie powstrzymają, to zrobi to ciężar podopiecznych. Wspinać się z przerzuconą przez plecy kobietą nie mogło wróżyć wielkich szans na sukces.

Tertio, czego nie mógł przed sobą ukrywać, choć jakże chciałby wierzyć w co innego, przetrącona noga teraz dodatkowo ze skręconą kostką, niekoniecznie usłucha Eckharta w tym wyzwaniu.

Z kolei, alternatywnie skakać w przepaść w ramiona odmętów Reiku bał się. Nie o siebie... Nie. Kłamał. O siebie bał się bardzo. Chciał żyć. Nie chciał umierać przedwcześnie. Jeszcze tyle miał do zrobienia. Tyle do osiągnięcia.
A więc bał się o siebie, ale również i przede wszystkim o śliczną podopieczną. Nie mógł pozwolić dla losu, aby wyrwał mu dziewczynę z korzeniami przesadzając na tamten świat. Choćby miała przeżyć, świadomość odzyskać i spojrzeniem jednym życzliwym nie obdarzyć Fickera, to wolał aby żyła i miała się dobrze. Aby mógł cieszyć się widokiem unoszących się od śmiechu piersi i poruszających wodze wyobraźni delikatnie kołysanych bioder, gdy zgrabnie kroczyła zaklinając pod stopami ziemię...

Nie czuł sie dobrze, ze świadomością tego, że Spieler, choć prosty chłop zginął wraz z tym, co mu przyznać trzeba było uczciwie, odważnym krasnoludem. Zostawieni przez nich w tyle podczas ucieczki... Czy mógł postąpić inaczej? Na razie nie wiedział inaczej, ale czuł, że postawionym będąc wedle tego samego wyboru, raz drugi decyzję podjąłby tę samą. Nikt jak kahazad wiedzieć mógł doskonalej ile czasu zostało, a jednak ujście z życiem priorytetem nie było wszystkim. Tego Eckhart zrozumieć nie mógł, tym bardziej, że nie zostawiali niewinnych na śmierć pewną. Wszak w jego ramionach spoczywała czarnowłosa białogłowa. Toć nie chcieli przecie raczej nie do końca nieżywej zostawić tam na zatracenie czarnoksiężniczki... Tak, śmierć Spielera nie na głowę Eckharta jest, lecz krasnoluda.

- Podkradnij się na wieżę sam. - von Ficker odrzekł w odpowiedzi Konradowi. - Ja nie dam rady. Poczekam i zginę jeśli trzeba w obronie niewiast. - choć pewnym nie był swej ofiarności względem mutantki, która człowiekiem już przecie nie była w jego oczach. Mówił jednak to, co słyszeć potrzebował i musiał młodzian. - Lecz nie uciekaj Konradzie przez most, a uruchom mechanizm kratownicy. Niech ptaszyska wydostaną się i nam również otwierając drogę ucieczki.

Gdyby ten plan w łeb miał wziąć, cóż Eckhart nie chciał, ale musiał liczyć się z koniecznością skoku do Reiku. Dlatego rozglądał się bacznie po dziedzińcu w poszukiwaniu dwóch beczek na tyle wielkich, aby pomieścić mogły obie pary i solidnie żelaznymi obejmami okutych, aby nie rozpadły sie po zderzeniu z wodą lub w locie wadząc o byle skalną półkę urwiska.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 11-07-2014, 01:54   #344
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Konrad zostawił Julitę pod pieczą Nulneńczyka. Musiał mu też przyznać rację, że wywindowanie nieprzytomnych dziewczyn na mur może się okazać niewykonalne. O ile w ogóle sam Sparren na niego wlezie. Wspinał się kiedyś za młodu na przygarbione jabłonki jakie rosły obok domu przewoźników, ale nijak się to miało do niewysokich, bo niewysokich, ale mimo to wystarczająco trudnych do wspinaczki murów zamku Wittgenstein. Gdy wszystko się trzęsło i groziło zawaleniem, a ciało odzywało się bólem ran jakie młodzianowi zgotowali zamkowi zbrojni. Zywi i martwi.
Brama była jednak jedyną drogą ku ratunkowi. Nie licząc skoku szczęścia do Reiku. Co do którego choć, wierzył, że mogłoby sprzyjać mu szczęście, to znajomość rzeki podpowiadała, że nawet gdyby trafił jakimś cudem nie raniony odłamkami w nurt wodny, to i tak mógłby zwyczajnie nie przeżyć zderzenia z taflą wody i dnem koryta…

Podszedł do muru w bezpiecznej odległości od zmutowanych straszydeł. Schodki wiodące na górę muru kusiły… nie dość mocno jednak jak odstręczała od nich bliskość zawodzących nieludzko ptakoludzi.
Wybrał miejsca gdzie zdawało mu sie, że da radę o krenelaż zarzucić linę i przełknął ślinę prosząc w myślach Morra o spojrzenie w innym kierunku…

Jęknął upadłszy obolałym tyłkiem na kruszące się w oczach płyty dziedzińca. Chwilę później, którą musiał poświęcić na powstanie, sekcja muru nieopodal odłupała się z trzaskiem i runęła w dół skalistego zbocza. Bokiem wyrwy powinno być łatwiej wspiąć się na mur… lub zginąć.

***

Szlachcic ułożył obie niewiasty obok siebie. Gdy jednak wstał i spojrzał na nie oparte jedna o drugą, odsunął Sylwię od Julity na odległość kilku metrów. Chaos wszak nie jedno nosi imię i nie pod jednym obliczem się skrywa, a nie darowałby sobie, nawet w obliczu śmierci, gdyby cokolwiek innego niż ten przeklęty zamek, miało zabrać Sylwię przed oblicze Morra. Uczyniwszy przezorności zadość, ruszył, choć bez większej nadziei, na poszukiwanie beczek, które mogłyby ocalić ich z tej opresji. Widział takie w piwnicach zamkowych, ale po zawaleniu się budowli można było o nich zapomnieć. Ostatecznie skierował się w stronę ogrodu i pozostałości świątyni Sigmara. Ta ostatnia właściwie, co skonstatował z pewnym zaskoczeniem, nie zawaliła się, a zapadła do środka dając początek największej rozpadlinie jaka utworzyła się na zamkowym dziedzińcu i jaka rosła niemal w oczach.

Beczki jak łatwo było przypuszczać żadnej nie znalazł. Ale co innego rzuciło mu się w oczy. Niby nic takiego, ale…
Sterta rzuconych niedbale ubrań leżała nieopodal zapadliska po świątyni. Ile kompletów dokładnie, to by musiał przejrzeć, a jakoś tak liczenie czyichś gaci na chwilę przed śmiercią nie wydało mu się godnym sposobem na powitanie śmierci, ale na oko kilka. Wielce podobnych, o ile nie identycznych z tymi jakie widział na pozostawionych przez Sylwię trupach na moście. Wśród nich nie zabrakło też śnieżnobiałej koszuli z bufiastymi rękawami, oraz co ciekawsze… peruki z pukli kasztanowych włosów.
Zaraz potem usłyszał niczym niehamowane jęki boleści jaka dławiła Dietricha Spielera przy każdym ruchu poranionych członków.

***

Szczury musiały oszczędzać materiał wybuchowy. I mieć zdolnego sapera w drużynie. Gomrund nigdy nie był orłem w słupkach i wykresach, ale wiedział, że wyburzenia nigdy nie biorą się z jednego walniętego na rympał wybuchu. Trzeba było znać budowę górotworu lepiej niż dupę żoneczki. Wiedzieć, w których miejscach wystarczy najmniejsze pizgnięcie by całość się zwaliła. Ale i potem cierpliwie czekać bo to natura sama musi zrobić to co i tak by zrobiła po tysiącu lat…
Ewentualnie spierdalać co sił jeśli się, Grungi uchowaj, było gdzieś na wyburzysku.
Spierdalali więc. Co sił. A tych niestety było coraz mniej. Szczególnie u Spielera, dla którego każdy ruch był jak cios pałą. Każdy łyk powietrza był gęsty od pyłu jak gęsta maź, którą topił się. A topienie się rwało jego płucami na lewo i prawo. Wlókł się i przeciskał za krasnoludem i jak na ironie tylko dzięki temu bólowi nie tracił przytomności z osłabienia. W momencie gdy jednak już zaczął sobie życzyć by zamek miast trząść się w posadach, rozpadł się w końcu i spadł do Reiku, krasnolud znalezł wyjście. Między kamieniami, prętami i deskami i przez pomnik Boga-Patrona. Obalony wstrząsami na szczelinę rozrywającą klif Reiku na dwie części.

***

- Co jest kurwa??! - krasnolud warknął na powitanie Eckharta - Przecież mówiłem Wam, że macie…
Nie dokończył. Dojrzał zmutowane istoty wściekle dobijające się do zamkowej bramy.
Eckhart nie tracił czasu na krasnoluda. Natychmiast pośpieszył pomóc wlokącemu się za brodaczem Spielerowi i zostawił spaczony problem tym, którzy powinni go rozwiązać.

Gomrund miał już tego dość. Zrobił swoje. Zapłacił za to cenę krwi…
Jeszcze tę jedną walkę.
Jeszcze tę jedną przeciw pokonanej Magritcie. Potem będzie miał cały Reikland i krzewiący się w nim chaos głęboko w dupie.

Zdjął tarczę z pleców Spielera. Dobył Barrakula. Ryknął co by stwory wiedziały kto je będzie rąbał…

***

Nie było łatwiej. Nic a nic. Ziejąca półmrokiem pełna najeżonych czubków drzew przepaść, kilka razy groźnie spojrzała mu w oczy. Ale udało się. Był na murze. Chciał odplątać linę, ale poczuł, że cała krzywizna dziedzińca zaczyna przechylać się na zewnątrz. Co sił w hyżych nogach pobiegł wąskim blankiem do bramy u stóp której… Gomrund gromił straszydła.

Słabiutkie ciałka to były. Pierwszy, który mimo ryku nie raczył nawet odwrócić się do krasnoluda został uśmiercony szerokim cięciem, które niemal go przepołowiło. Następne już nie dały się tak łatwo. A sukinsyństwa szybkie były. Opadły krasnoluda dziobiąc i drapiąc…
Błąd.
Kolejne ścierwo rychło padło bez życia na ziemi gdy brama zaczęła się unosić z jękliwym jazgotem od dawien nie oliwionego mechanizmu.

Ptakoludzie na ten dźwięk kolejno odstępowali od Gomrunda by rzucić się pod kraty i na most. Tylko dwójce się to udało, bo z resztą poradził sobie krasnolud. A i ci jednak miast pędzić przez most, rzucili się z mostu w przepaść, bezskutecznie machając ramionami niczym skrzydłami.

Konrad z ogromnym trudem wykorbował kratownicę do wysokości pozwalającej przejść. Kopniakiem poczęstował wajchę blokującą mechanizm i zbiegł na dół…

W rytmie ciężkich oddechów. Jęknięć bólu. Przekleństw na głowy skurwionej z chaosem arystokracji. Biegli przez tracący swą stabilność most…

Po drugiej stronie zaś powitali ich ludzie Siegfrieda i trójka ocalałych Nulneńczyków. Chwilę potem połowa klifu, na którym stał Zamek Wewnętrzny załamała się z potężnym grzmotnięciem uśmierconego ostatecznie górotworu. Pozostała część wraz z mostem runęła na chory reiklandzki las.

Wiatr zaczął się uspokajać.
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 12-07-2014, 18:50   #345
Administrator
 
Kerm's Avatar
 
Reputacja: 1 Kerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputacjęKerm ma wspaniałą reputację
Najwyraźniej grafowie von Wittgenstein kiepsko płacili swoim robotnikom, bo ci, co stawiali mur oddzielający zamek wewnętrzny od przepaści, spieprzyli sprawę i to definitywnie. Bo jak to możliwe, że solidny mur zawalił się, ledwo ziemia się trochę zatrzęsła? A ten się zwalił. Co prawda nie cały, ale zawsze. Na szczęście Konrad w tym momencie był na dziedzińcu i zbierał się z ziemi. Inaczej pewnie powędrowałby w głąb przepaści, wraz z cegłami, które poleciały w dół i rozbiły się z ledwo słyszalnym ze względu na odległość trzaskiem.
Gdyby chciał wejść na wewnętrzny dziedzinie, to by się i ucieszył z wolnej drogi, ale tak... Radość był zdecydowanie mniejsza. Co innego kiwające się maszty i reje, co innego kiwający się mur, do tego co chwila gubiący cegły.
Jedyne, co dobre wyszło z tego, że kawałek muru sobie poszedł, to powstanie swoistych schodków, bo wyrwa w murze nie była pionowa.

Ręce i nogi poszły w ruch i już po chwili Konrad znalazł się na dość wąskim szczycie muru.
Na lęk wysokości nie narzekał nigdy. Z taką wadą niezbyt długo bawiłby na jakiejkolwiek barce mającej maszt. Bo na maszty się nie tylko wchodziło. Czasami trzeba było na nich jakiś czas posiedzieć.
Ale chociaż tuż pod topem masztu Konrad mógł siedzieć godzinami, to jednak na murze nie zamierzał przebywać ani sekundy dłużej, niż musiał.
Szczerze mówiąc nie chciał tu wcale wchodzić, ale trzeba było jakoś otworzyć bramę, więc ktoś musiał, a tym kimś z pewnością nie mógł być nietypowy tarczownik z nietypową bronią.

Konrad na moment stracił równowagę, gdy ziemia się zatrzęsła, a mur - zakołysał, jednak - na szczęście - były kapitan "Świtu" nie powędrował ani w głąb przepaści, ani na pokruszony bruk dziedzińca. Krok, drugi, kolejny.... i wreszcie mur się skończył.
Mur tak, ale nie trudności.
Kołowrót był od tak dawna nieużywany, że ręce nie starczyły. Dopiero solidny kop sprawił, że rączka kołowrotu drgnęła.
Zdecydowanie łatwiej szło wyciąganie kotwicy, niż zmaganie się z opornym, zardzewiałym żelastwem. Na dodatek podnoszeniem kratownicy zajmowały się zwykle dwie co najmniej osoby, a nie jedna, na dodatek zmęczona i poharatana.

Gdy w końcu się udało, jako pierwsze na wolność wyrwały się dwa niby-ptaki, jedyne jakim udało się ujść spod ostrza Gomrunda. A ku zdziwieniu Konrada w ciekawy sposób wykorzystały tę wolność, bowiem miast uciekać przez most rzuciły się w przepaść.
Konrad nie sprawdzał jednak, jak ów lot się zakończył, tylko jak mógł najszybciej zbiegł na dół, tym razem jednak krótszą i bardziej typową droga.


Tym razem Julita stawiła opór. Bierny co prawda, ale w niewielkim stopniu zmieniło to sytuację.
- Dalej, wstawaj! - Konrad lekko potrząsnął dziewczyną, ale ta nie otworzyła oczu.
- Nie mam teraz wachty - zamruczała. - Niech Szczur idzie.
Pozostawało wziąć Julitę na plecy i poczłapać w stronę bramy. A tam ukląkł. Nie po to jednak, by złożyć hołd podniesionej nieco kratownicy. Przeczołgał się niemal pod zębami ledwo podniesionej brony, ciągnąc za sobą nieruchomą Julitę. A ledwo znalazł się na moście wstał i, nisko pochylony, ruszył na drugą stronę rozpadliny, chcąc jak najszybciej opuścić nie tylko coraz mniej gościnny wewnętrzny zamek, ale i coraz mocniej się chwiejący most, który jeszcze łączył obie strony wspomnianej rozpadliny.

Nie dotarł do końca, gdy zauważył ich jeden z żyjących jeszcze obrońców zewnętrznego zamku. Podbiegł do Konrada i pomógł mu w niesieniu dziewczyny. A Konrad poczuł się, jakby ściągnięto mu z ramion solidny ciężar. I z serca również.
- Szybciej, szybciej! - zawołał Siegfried. - Odparliśmy ich, przepędziliśmy spod murów, ale to nie znaczy, że za chwilę nie wrócą.
Wtedy pewnie obrońcy dostaliby nieźle w kość, bo ich liczba dość znacznie się zmniejszyła.
Drugi banita dołączył do pierwszego i obaj zaczęli nieść Julitę w stronę przystani. Do Gomrunda i ledwo dychającego Dietricha dopadł medyk, chcąc chociaż prowizorycznie opatrzyć rany najbardziej poszkodowanych zdobywców wewnętrznego zamku, zaś dwaj tarczownicy podeszli do Eckharta by mu pomóc, lecz Eckhart zaczął się przed nimi opędzać, nie chcąc oddać Sylwii w obce ręce.
Czy w końcu Nulneńczycy zdołali tej pomocy udzielić, tego Konrad nie wiedział. Pozostawiając kompanów w dobrych i przyjaznych rękach ruszył w stronę przystani.
Statek, rzeka - tam mieli spokój od mutantów.

Pozostawała jeszcze jedna rzecz - czym napoić Julitę, by ta wyrzygała czarne świństwo, jakie wlała w nią Margueritta i przy okazji nie wyzionęła ducha.
 
Kerm jest offline  
Stary 13-07-2014, 19:26   #346
Northman
 
Campo Viejo's Avatar
 
Reputacja: 1 Campo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputacjęCampo Viejo ma wspaniałą reputację
Eckhart kopnął nogą dworskie fatałaszki sprawdzając na oko ilu przebierańców tutaj w gołodupców się zabawiało. Kilku.

O, ho... – wzniósł do góry na sztychu rapiera fikuśną perukę.

Dwa dodać dwa było prawie zawsze cztery, więc już wiedział ilu kurwisynów uciekło przez most. Kilku. I mógł być z gładkimi błękitnokrwisty lub po prostu rzadki włosiem na łepetynie jegomość. Szlachcic poprawił swe kręcone, gęste pukle długich, gęstych włosów zgarniając dłonią pajęczynę, kurz i pył. Rozkopał więcej koszuliy i gacie a nie znalazłszy wśród nich maski, zaklął pod nosem. Śmierdzącego tchórzem pięknisia chyba tu nie było, a jeśli, to dalej może mieć gębę skrytą lub chociaż pod wielkim, opadającym na nos kapturem.

Tylko w co choasyckie hultaje sie przebrały przy świątyni? W kapłańskie szaty? Czy może w obliczu zagłady rytualne śmieszne ruchy orgii na sobie wykonywali jak to czynią psy w rzyć się zapinające, kiedy żadnej suki nie dorwą?

Odzień tych, spaczeniem mutacji skażeni byli dotykać nie chciał i w kontakt wchodzić ze skórą. A by to wiadomo czy zaraza mutacji na niego nie wlezie i na nie daj Sigmarze niewinną Sylwię?

Kurwa, żyli. Mały już warczał, do czego von Ficker już sie przyzwyczaił a Spieler jak zwykle trzymał się dla siebie, oszczędzając słowa i gesty. W stanie był krytycznym nawet na niezbyt medycznie wprawne oko Schawtzenmarktczyka.

Kiedy krasnolud ganiał kuraki po dziedzińcu, szlachcic dziarsko wparł na swym ramieniu mniej żywego od siebie Dietricha i doprowadził pod mur, który ostał sie jeszcze, kto wie, może dlatego, że go podpierała z gracją wsparta o wiekowe głazy czarnowłosa białogłowa.

A potem spieszyli się przez most.

Tylko trzech Nulneńczyków było. Ktoś zginął. Kto?

- Nie dawał chodu kto przez most przed nami? Nikt kto żywym być zasługuje opuścić zamku nie mógł. I kurwisyny mogły wynieść łupy, których nam czasu zabrakło krew przelewając. – otarł mankietem, jak na wspomnienie, krople juchy z policzka.

Kiedy tylko dojrzał tego, który na medykusa wyglądał, przepchał się przez resztę bez pardonu.

- Niewiastę ową należy chyżo opatrzeć! – rozkazał tonem jakby sam najjaśniej panujący Karl Mutanty-Kochający-Franc domagał się spełnienia jego cesarskiej woli, w każdej prowincji przed kapryśnym gronem Elektorów, tych w kułak się śmiejących za jego plecami, jak i tych liżących jego buty.
 
__________________
"Lust for Life" Iggy Pop
'S'all good, man Jimmy McGill
Campo Viejo jest offline  
Stary 15-07-2014, 17:41   #347
 
Betterman's Avatar
 
Reputacja: 1 Betterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnieBetterman jest jak niezastąpione światło przewodnie
Wieczność. Jak naprawdę odległa jest od wszystkim doświadczeń zwykłego człowieka, tak bliska zdawała się Spielerowi, kiedy półprzytomnie pełzł za krasnoludem przez rumowisko, co i rusz wleczony po prostu na sznurze niby nieporęczny tobół. Rozpłatane biodro nie ułatwiało sprawy, przede wszystkim cierpiał jednak z powodu pogruchotanej, unieruchomionej ręki. Nie dość, że bezużyteczna, to przy każdym ruchu albo - nie dajcie bogowie - zahaczeniu o cokolwiek na nowo rozpalana wściekłym bólem...
Z początku wspomagał się tu czy tam siarczystym przekleństwem, później już tylko stękał i jęczał. Bez końca.
A potem i bez nadziei właściwie. Nie poddał się głównie ze złości. I przez wzgląd na Gomrunda.
Zbyt był wymęczony, żeby z samego widoku zasnutego ciężkimi chmurami nieba zaczerpnąć prawdziwej otuchy, ale zdołał wykrzesać z siebie jeszcze trochę sił. Akurat tyle, ile było trzeba, żeby w ślad za krasnoludem wydostać się na względnie bezpieczny dziedziniec i dotrzeć do bramy, gdzie słabość dopadła go jak długo zwodzony wierzyciel. Właściwie nie nadawał się już nie tylko do walki ze skrzydlatymi strachami, ale i decydowania o tym, co się z nim działo. Było mu to zresztą coraz bardziej obojętne, przynajmniej dopóty, dopóki nie sprawiało więcej bólu.
Szczęśliwie z tym problemem też nie został sam. Ktoś oparł go chyba o mur, co przez jakiś czas nie wydawało się wcale głupim pomysłem, choć tak po prawdzie to Spieler wolałby jednak poleżeć. Mimo to podziękował grzecznie.

Następne słowa, równie niewyraźne i znacznie mniej uprzejme, skierował dopiero do kogoś, kto mienił się bez żadnej zrozumiałej przyczyny cyrulikiem, choć ponad wszelką wątpliwość był obłąkanym rzeźnikiem. Natknęli się nań za mostem, zaraz po koszmarnym biegu, z którego Spieler zapamiętał brak tchu, kamienie uciekające spod nóg i żelazny chwyt na swoim ramieniu. Taki, co to nie pozwala zostać z tyłu, upaść i w spokoju umrzeć.
Nie łudził się specjalnie, że ręka posłuży mu jeszcze jak dawniej, ale nie zamierzał ot tak odstąpić jej pierwszemu napotkanemu amatorowi amputacji. Nie w syfie Wittgensteinowego zamczyska i nie bez zasięgnięcia rady innego fachowca, choćby jakiejś babuleńki zbierającej po lasach zioła.
- Wała sobie odejmij, partaczu - wybełkotał bojowo, po czym odpłynął w błogą nieświadomość.
 

Ostatnio edytowane przez Betterman : 15-07-2014 o 17:43.
Betterman jest offline  
Stary 15-07-2014, 23:00   #348
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Starcie z przerośniętymi indykami było dość namacalnym dowodem na to, że krasnoludzki wojownik wart jest więcej niż trójka ludzkich. Bo nie ujmując nic bitności czy waleczności jego towarzyszy to ich wątłe, ludzkie ciałka po prostu nie wytrzymywało takiej zamkowej gonitwy. Mówiło im ”pora odpocząć”. I kto wie czy gdyby nie ta niemoc to mieliby dość serca nie tylko po to żeby zmierzyć się z ptaszętami spod bramy ale i z własnym ptakiem teraz by sobie poradzili. Rzecz jasna nie migał się od swoich obowiązków. W końcu nie po to bogowie stworzyli khazadów tak mocnych by ci chowali się za plecami innych i migali od swoich powinności. Płomienny Łeb rozpędził ptasie stadko niczym kury rosołowe torując innym drogę do wolności.

***

Brodacz też umiał rachować i to co mu pokazał Eckhart nie budziło w nim cienia wątpliwości. Gottard zwiał, a pewnym był tego jak depozytu w Khazadzkim banku. W świątyni przemianowanej na Wittgensteinowy zamtuz łachów wszelkiej maści było aż nadto. Kilku mężów bez kłopotu mogło skompletować coś dla siebie. Tak żeby stać się banitą, sołtysem albo jakimś biednym kupczykiem… Trzeba było spierdalać i nie było czasu liczyć par portek czy koszul zrzuconych z gładkich pomagierów barona więc określenie kilku mogło znaczyć „za dużo” do bezpośredniej konfrontacji. Wewnętrzne zamczysko drżało w swoich posadach. Co chwila jakiś większy fragment muru z hukiem spadał w przepaść. Ściany pękały. Dachy się zapadały… a góra dokonywała swojego żywota za sprawą jakiś ogoniastych saperów. Cholerne gryzonie zamiast interesować się serem zabrały się za górnictwo i zakładanie min… Płomienny jak mógł pomagał tym co to o własnych siłach nie byliby wstanie wynieść w jednym kawałku swoich czterech liter z tego bajzlu. Odetchnął dopiero kiedy medyk na dobre zainteresował się Dietrichem. Bez dwóch zdań z całej ekipy to jemu się najbardziej potrzebna była pomoc fachowca… Poczciwy jegomość miał dziś pełne ręce roboty i mimo tego, że wyglądał na znającego się na rzeczy Płomienny dalece wątpił ażeby był w stanie pomóc Sylwii. Wtrącił się nieco uspokajająco do komenderowania von Ficker’a – Naszej Kózce się nie pogarsza… a i pewnie na te czary nie tak łatwo będzie pomóc. Krwawienie Spielera najpierw trzeba powstrzymać. Później będzie czas na poważniejsze zabiegi.

- Ty zaś dobry człowieku. Zwrócił się do konowała – Zajmij się nim dobrze bez używania piły z łaski swojej… a godziwa zapłata cię nie minie.

***

Donośnym krzykiem zatrzymał Konrada starając się przekrzyczeć panujący tutaj hałas. Młodzian jakby odzyskał wszystkie siły pędził już w kierunku zejścia na przystani. Kiedy wreszcie doczłapał do człowieczka rzekł mu to co przypuszczał. – Pewnikiem Gottard spieprzył z zamczyska nim ten się zawalił. Eckhart jakoweś fatałaszki znalazł co to mogłyby do tego psiego wora pasować i jego przydupasów. Miej baczenie na przystani czy aby oni łajby przejąć nie zechcieli. Ja się tutaj rozejrzę. Co powiedziawszy uczynił. Właściwie dopiero teraz miał możliwość ogarnięcia tego pobojowiska.

***

Kiedy podzielił się swoimi rozterkami z człeczyną zrzucając uczciwym ostrzeżeniem z barków odpowiedzialność za skórę Sparrena miał czas ogarnąć sytuację. Zewnętrzny zamek nie wyglądał nic a nic lepiej jak niż wtedy jak go opuszczał. Pomimo, że teraz chodzili po nim zwycięzcy i zdobywcy… Ktoś go poklepał po plecach, ktoś uściskał krzycząc, że pogonili hordę… ktoś stękał i broczył krwią z przebitego żywota… ot plac boju… radość, ból i smród. Zapach juchy mieszał się łajnem i spalenizną. Nie każde zwycięstwo jest piękne.

Kiedy pojawiły się przed nim plecy wykrzykującego coś Vergiliusa nie mógł się powstrzymać żeby go nie klepnąć. – A co wy braciszku spodziewacie się pocztu od Wielkiego Teogonisty z gratulacjami po takiej wiktorii nad chosem?! A może bramę dla pielgrzymów tak żeście zostawili szeroko otwartą? Powiedział lekko drwiąco bo mimo radości z odparcia ataku to wcale nie było pewne, że i kolejny by odparli. Póki zaś mieli tak wielu rannych i wymagających pomocy nie było co ryzykować taką brawurą. – Weźcie spuścicie kratownicę i każcie na murach wypatrywać czego złego. A i tutaj miejcie baczenie bo ten kurwi syn Gottard nam zwiał i niewykluczone, że w przebraniu paraduje po tym dziedzińcu ucieczki szukając. Chciał się rozejrzeć mając oko na sprawę, odszukać Siegfrieda i też go ostrzec… nim jednak udało mu się to zrealizować zobaczył Markusa Oppela z rozoranym bokiem i bez ducha. Hochsztapler leżał pod murem z szeroko otwartymi oczkami jakby sam się dziwiąc, że go ubili. Pomimo, iż był z innej bajki to krasnolud miał w pamięci to że jednak ten człowiek stawał u jego boku nie raz i nie dwa… z zielonoskurcami, chośnikami czy ożywieńcami. Gomrund wiedział, że nic na to nie mógł poradzić jak i to, że winy w tej śmierci nie było za grosz… jednak i taka śmierć była wielką stratą. Podszedł do hipnotyzera. Posadził go i opierając plecami o mur. Poprawił mu kaftan a ściskany w prawicy brzeszczot ułożył na kolanach. Zamknął oczy.

- Niech Morr i twoi przodkowie zgotują ci zasłużone powitanie w królestwie zmarłych. Pożegnał się z kompanem… nie wiedząc czy będzie możliwość późniejszego pochówku.

***

Podszedł do nuleńskiego szlachetki, który siedząc na jakimś zydlu dał sobie opatrywać nogę i wyniośle obserwował majdan… niczym pan na włościach. Krasoludowi nie podobało się, że człowiek pomimo tego iż głowę miał niżej niż większość łażących tutaj wieśniaków to patrzył na wszystkich z góry… ale cóż… Brodacz stanął nad nim i też mógł popatrzyć na rannego wojownika z góry. Wyciągnął jednak prawicę i rzekł - Jestem Gomrund „Płomienny Łeb” Ghartsson z domu Rot-Gorr członek klanu Kimril z portu Sjoktraken. Winien ci jestem podziękowania za pomoc jaką okazałeś Sylwii. Bez ciebie pewnikiem by nie uszła z tego żywa…

Wyciągnął rękę pomimo, iż źle zaczęli… to jednak Płomienny uważał, że nic tak nie hartuje męskiej relacji jak walka ramię w ramię.

***

To Siegfried go wypatrzył i zawołał. Widać było, że mir jakim się cieszył wśród banitów jeszcze wzrósł. W końcu wyczyn jakiego dokonał nie był taki byle jaki. Brodacz miał kłopot ze stwierdzeniem czy ta aktywna rola mu odpowiada czy jednak brak możliwości ucieczki doskwiera niczym kac po udanym weselisku. Krasnolud ozwał się pierwszy. – Jak widać większy z ciebie zdobywca niż ze mnie… ja tylko burzyć potrafię takie zameczki. I uśmiechnął się do niego. Poczym ucapił go i uściskał bo lubił tego chłopka roztropka. – Rad jestem, że ci się udało. Ja też znalazłem tam czego szukałem. Towarzyszkę wyrwaliśmy z rąk tej pierdykniętej suki… ale jakieś nekromantyczne mikstury jej dała. Będzie później czas to może coś dopomożesz…

- A widzisz Sigi bym zapomniał z tego wszystkiego. Przywołał jeszcze herszta banitów bo już ktoś coś od niego chciał. – Do wewnętrznego zamku dostały się skaveny… wiemy czego szukały. Być może znalzały… bo to one doprowadziły do wysadzenia góry. No i Gottard zwiał z częścią tych swoich pięknych eunuchów… i gdzieś się tutaj mogą kręcić. Rozejrzę się.

***

Wziął swojego druha Barrakula i ruszył się rozejrzeć… poszukać tego, który był winien śmierci żony jego przyjaciela… i jakiegoś mocniejszego trunku bo tego mu teraz brakowało najbardziej.
 

Ostatnio edytowane przez baltazar : 15-07-2014 o 23:12.
baltazar jest offline  
Stary 21-07-2014, 15:48   #349
 
Marrrt's Avatar
 
Reputacja: 1 Marrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputacjęMarrrt ma wspaniałą reputację
Tracąc przytomność Dietrich jakby zgadł co przyczaiło się w oczach banickiego cyrulika Kuna, gdy ten spoglądał na rany ochroniarza. Szczęściem dla obydwu w sprawę wtrącił się Eckhart domagający się opatrzenia Sylwii. Złodziejka jak zawsze na przekór czyniąc słowom Gomrunda, słabo wyglądała. I przerażająco blado. Kuno więc zostawił na chwilę Dietricha, który tyle dobrego, że już nie krwawił jak prosię, i przyjrzał się Sylwii.
- źle to wygląda - mruknął otwierając jej powieki i zaglądając w zwężone źrenice - Przez łeb nie oberwała?
Eckhart pokręcił głową.
- Złą magią ugodzona.
Banicki cyrulik obejrzał jeszcze rękę dziewczyny i pokręcił bezradnie ramionami.
- Ran nijakich poważniejszy nie odniosła. Stupor jaki to być może. Na takich bolączkach się nie wyznaję, ale ważną rzeczą byłoby ją wybudzić…
Zajrzał do swojej torby i po chwili grzebania wyjął z dna jakieś ususzone zielsko.
- Pożuj to chwilę, ażeby soki puściło i pode nozdrza jej podsuń.
I tymi słowy zostawił Eckharta samego z garstką liści i nieprzytomną złodziejką.

***

Schody wiodące do doku, były niewiele krótsze niż te, które prowadziły przez sekretne przejście do zamku. A na domiar złego, biedacy z zamku i mieszkańcy Wittgendorfu, zostali na powrót zaprowadzeni na dziedziniec gdy jasnym było, że ucieczka przynajmniej chwilowo nie jest potrzebna. Młody Sperren musiał więc przepchnąć się przez cały ten strumień ludzi by w końcu znaleźć się w doku. Doku, który był niczym innym jak wysoką jaskinią. Składał się z kamiennej przystani mogącej pomieścić dwie duże jednostki, pokoju straży wykutego w ścianie, oraz solidnego mechanizmu śluzy wodnej, który obecnie pozostawał zamknięty.
Gdy Konrad dotarł tu w końcu, na miejscu zastał tylko dwóch banitów, którzy objęli wartę na wewnętrznych wrotach śluzy z polecenia Siegfrieda. Reszta wróciła na górę. Młody kapitan jednak wolał dmuchać na zimne i na wszelki wypadek przygotować statek do wypłynięcia. A do wyboru miał dwa statki. Kogę rzeczną Gottarda Wittgensteina i barkę zamkowych zbrojnych. I choć lepiej obeznany był z barkami, to zważywszy na fakt iż ta konkretna śmierdziała równie mocno jak jej właściciele, postanowił zainteresować się kogą.
- Żywego ducha tam nie ma! - usłyszał krzyk jednego z banitów gdy ostrożnie wchodził na pokład - Sprawdziliśmy.
Dobrze było to wiedzieć, ale i tak zaufanie do tego statku miał ograniczone…

Koga była technicznie w dobrym stanie. I nie licząc uszkodzenia rufy w sypialnianej kajucie Gottarda, które jednak nie powinno utrudniać żeglugi, zdawała się nie wymagać żadnych napraw. Co warte było uwagi, samo jej wyposażenie należało do bardzo luksusowych i zapewne niezwykle drogich. Do tego stopnia, że kapitan podejrzewał, że to co zawierała mogło być cenniejsze niż całe wyposażenie zdobytego Zamku Zewnętrznego. Napis na jej burcie w języku klasycznym głosił “Disco Volante” co musiało być nazwą statku. Przygotowanie jej do wypłynięcia zajęło kapitanowi niespełna pół godziny.
Pozostało rozpracowanie mechanizmu śluzy. Wrota otwierane były na miejscu, ale mechanizmy spustowe znalazł dopiero w pokoju straży. Tu też zresztą znalazł złożone ciała żołnierzy Wittgensteinów, którzy polegli broniąc doku przed banitami. Większość naszpikowana bełtami. Wśród nich zaś również ciało Schiffa Dopplera. Tego w złotej masce pięknego młodzieńca. Ze skręconym karkiem zważywszy na głowę nienaturalnie przekręconą na bok.

***

Zwycięstwo pachniało mdło. Tak jak to zresztą zauważył krasnolud Gomrund Ghartsson. Palonym ciałem, krwią i łajnem. Ludzie jednak zdawali się tego nie dostrzegać. Na twarzach wittgendorfskich banitów malowało się niedowierzanie i niepewna radość. Ze oto pierwszy raz, przelana krew nie wsiąkała na marne w mchy spaczonego lasu, a zmywała syf rządów, upadłych ciemiężycieli…

Banici szybko i sprawnie zajmowali się niezbędnymi pracami. Zamknęli na powrót główne wrota, przystosowali baraki dla potrzeb lazaretu Kuna, któremu pomagała dwójka młodych, chłopak i dziewka ze wsi, oraz priester Vergilius. Ten ostatni raz przytrzymując wierzgającego. Innym razem udzielając ostatniego namaszczenia znakiem komety. Tam też przybywały Julita i Sylwia z czuwającym przy niej Eckhartem, oraz Dietrich i ranni banici. Krzyków i jęków tu nie brakowało. Padały też jednak słowa otuchy i nadziei, która dzięki odniesionemu zwycięstwu walczyła o życie rannych ramię w ramię z Kunem. Gomrund zbadawszy baraki dokładnie, zajął się więc przeczesywaniem pozostałych sekcji.
Zarówno Siegfried jak i Vergilius zaprzeczyli i jemu i Eckhartowi, żeby widzieli jakichś zbiegów z Zamku Wewnętrznego. Ale i przyznali, że uwaga ich była daleka od śledzenia tego co się działo na moście i właściwie wielce możliwym było, żeby ktoś się przekradł. Nikt jednak z całkowitą pewnością nie uciekł przez bramę główną. A ucieczka przez dok wymagała otwarcia śluzy, gdzie był Konrad i gdzie Siegfried pozostawił dwóch banitów. Co więcej, doki, Siegfried osobiści sam sprawdził przed ich opuszczeniem i był niemal pewien, że nikt się tam nie ukrył. Zbiegowie zatem, jeśli nie użyli sekretnego wyjścia, o którego istnieniu musieliby wiedzieć, kryli się, albo wśród biedaków i nędzarzy, albo gdzieś po kątach pomieszczeń zamkowych. I od tego ostatniego postanowił zacząć poszukiwanie.

Niecałe pół godziny później był niemal pewien, że jeśli Gottard nie znał jakiejś sekretnej skrytki, to nie mógł się kryć w żadnym z pomieszczeń. Jego poszukiwania bowiem nie ujawniły niczego poza popadającymi w ruinę dawno nieużywanymi budynkami gospodarczymi. Za wyjątkiem może stajni. Tu zabici przez Nulneńczyków stajenni utrzymywali czystość i porządek. Tu też stały chuderlawe i ponuro wyglądające, gniade konie straży zamkowej, oraz siwa z maścią subtelnie przechodzącą w róż, klacz Magritty von Wittgenstein.

***

Zabieg zalecony przez Kuna nie pomagał. Ciężko było go wynić. Nieuczony wieśniak poza cięciem i łataniem nie mógł umieć tego, czego uczono medykusów w imperialnych akademiach, a co wielce by się teraz Sylwii przydało. Tyle było dobrego, że Sylwii już się nie pogarszało. Oddychała równo i już nie tak słabo jak wcześniej. Powinien zostawić ją tu na razie i zainteresować się ostatnim poległym kompanem, Meinhardem. Ale nie mógł się zdobyć na zostawienie dziewczyny samej wśród obcej gawiedzi. Nie mógł nawet się ruszyć by sprawdzić co z innym kompanem, który do lazaretu trafił jeszcze na początku, raniony przez mutantów w lesie. Aż do momentu gdy do lazaretu weszli Panewka, Schmeterling i Bruno. W nastrojach co tu dużo mówić, nader dobrych jak na wieść, którą im wcześniej był przyniósł, że nie będzie ani złota ani dupczenia. Od razu też okazało się skąd u nich się ta radość wzięła.
- Pacz Eckart, co krasnoludki schowały kole wieży! - roześmiany od ucha do ucha zawołał do niego Bruno trzymając w ręku… klejnot? - Ja tam się nie znam, ale coś mi się widzi, że za to cudeńko to będziem mogli z miesiąc, czy dwa po karczmach chlać, bimbać i ciurlać ile wlezie!
Szlachcic wyciągnął rękę by zobaczyć przedmiot, ale Bruno zdążył zabrać rękę, chowając go do kieszeni.
- I to nie wszystko! Pacz na to! Panweka, weź tu pokaż…
Na te słowa, żołnierz wyciągnął przed siebie… jajo. Czarne. Skórzaste. Jajo. Wielkości bodaj dwulitrowego antałka.
- Gdzie to znaleźliście? - spytał Schwartzmaktczyk.
- A o, w tym plecaku - Bruno wyciągnął przed siebie plecak. Plecak, który bez wątpienia należał do Sylwii. Eckhart pamiętał nader wyraźnie jak złodziejka niechętnie się z nim rozstawała, a Schwerter bynajmniej nie nakazywał przeszukania - Razem z paroma jeszcze pierdoletami i garstką szemranych papierzysk.
Pierdoletami okazały się głównie wysokiej klasy przybory kosmetyczne do charakteryzacji, miedziane pudełko o nieznanym zastosowaniu, suszona królicza łapka, czarna peruka i piękne damskie buty, droższe pewnie niż te, za które on sam do woja trafił.
Papierzyskami zaś… ulotki nawołujące gmin do agresji przeciw kapłanom i krasnoludom. Jedna z nich była wyraźnie zapisana korespondencją dwóch osób.

Cytat:
„Melduj”
Cytat:
“Utknąłem w Biberdorfie. Czekam na rozkazy.”
Cytat:
„Rozkazy bez zmian. Gdzie Purpurowa Dłoń?”
Cytat:
„Problemy. Potrzebuję dokładnych wytycznych.”
Cytat:
“Purpurowa Dłoń przemieni się wkrótce. Pierwsze objawy mogą już być widoczne i nie wolno ci ich przegapić. Nasz brat Kastor w swojej boskiej postaci będzie potrzebował jednak pomocy. Jeśli przez twoją niekompetencję nie zostanie mu ona udzielona, zajmie się tobą Abitur. Rozwiąż więc problemy, śledź nosiciela dłoni i melduj o wszystkim. O wszystkim. Z problemami zaopatrzeniowymi pomogą ci w Ex Corde w Kemperbad i w Nam Divinum Bonitatem w Nuln. Bacz na plany towarzyszących mu ludzi. Bacz na ich kontakty z sigmarytami. Bacz na krasnoluda Gomrunda Ghartssona. Nie zamierzam ci przypominać ile szkody może nam wyrządzić gildia inżynierów.”
Cytat:
„Melduj”
- Trzeba będzie opić poległych, bo - tu Bruno splunął - za dużo ich dało głowy na tej parszywej ziemi...
 
__________________
"Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin
Marrrt jest offline  
Stary 25-07-2014, 22:02   #350
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
Krasnoludy to uparte istoty i pewnie tylko dlatego Płomienny Łeb nie chciał zaakceptować faktu, że tej chaośnickiej larwy Gottarda nie było pod żadnym kamieniem. Kiedy brodacz usłyszał o tym jakoby ani Siegfried ani Vergillius nikogo zwiewającego z wewnętrznego zamku nie widzieli… pomyślał, że schował się w bramie szkieletów. Tam jednak było pusto. Posprawdzał szopy i rudery… nawet wdrapał się na blanki i nic. Sekretne wejście, którym dostali się z Konradem też nie wyglądało na ruszane. Z czystej przezorności postanowił je przyblokować jakąś belką przyparł do stropu tak, że ktoś musiałby mieć nie lada krzepę żeby to od środka tunelu otworzyć. Stajnia też pusta… znaczy nie licząc koników, bo jak dźgał siano to żadnych jęków nie słyszał.

Po prostu nie chciał uwierzyć, że szlachciura zwiał. Nie w łachmanach, nie bez koni, nie bez łajby… nie po prostu nie mieściło mu się to w głowie. Usiadł na beczce oparty o zewnętrzny mur. Na widoku miał praktycznie większą część dziedzińca, tymczasowy lazaret, bramę, czy ruderę z sekretnym wejściem… i stajnię. Sięgnął do sakiewki i wyciągnął fajkę. Skrupulatnie nabił ją tytoniem… dość podłym ale tylko taki mu już pozostał. Odpalił. Zaczął sobie tak powolutku pykać i rozmyślać. I obserwować. Drogi z zamku były trzy. Śluza – podobno sprawdzona i obstawiona. Póki co tam nie schodził… zresztą Konrad tam węszył. Brama… która miał popsutą przez dawnych mieszkańców kratownicę. Co delikatnie rzecz ujmując trochę komplikowało cichą ucieczkę. Poza tym jakby już ktoś się zdecydował na ucieczkę tamtędy to bez wątpienia nie na piechotę. Było też sekretne przejście. Cóż… tutaj było najłatwiej zwiać. Jednak z punktu widzenia szlachcica taka ucieczka znacznie utrudniałaby jego dalsze losy i minimalizowała szanse dotarcia w bezpieczne miejsce. On na miejscu Wittgensteina wybrałby kogę… więc pewnikiem to najmniej prawdopodobna droga. Poza tym nie mógł się rozdwoić. Być w dokach i na dziedzińcu jednocześnie. No i wypadało komuś zaufać, że dobrze wykonał swoją robotę.

Zamku nie mógł poznać lepiej jak Gottard, który zapewne jako smark poznał wiele jego zakamarków… więc nawet się nie zamierzał dłużej bawić w chowanego. Bo może wcale skurczybyk się nie schował żeby przeczekać… a po prostu pałętał się tutaj wśród sporej ilości luda. Tak sobie pykał krasnolud tą fajeczkę i rozmyślał. Różne tam były fatałaszki przed świątynią… hajdawery, koszuliny, kaftany i kamizele… ba nawet i peruka. Ale butów nie było. Porządnych wygodnych butów szytych na miarę na pańską nogę. Nawet takich bardziej prostych dla eunuchów… ale i tak za drogich i nieosiągalnych dla wieśniaków. Większość z nich była bosa, albo miała jakieś ćłapcie z powiązanych rzemieniami skór lub szmat. Gomrund rozglądał się czy aby jakiś utwardzana zelówka mu nie wpadnie w oko.

Zamkowi nędzarze i najbiedniejsi mieszkańcy Wittgendrofu siedzieli stłoczeni pod murem. Na większości z nich nie dało się zaobserwować radości ze zwycięstwa, jakie odnieśli banici. Dominował strach. Strach przed nowym. A może Nowym? Ciężko było powiedzieć. Tym bardziej, że strach zdawał się być ostatnią ludzką emocją jaka im została. Będą musiały minąć lata, nim ludzie ci staną się znów… normalni. O ile w ogóle ich to czekało.

Z miejsca gdzie siedział Gomrund nie dało się patrzeć na buty wszystkich. Niby od niechcenia więc podszedł do jednego z banitów, który litościwie chodził pomiędzy nędzarzami i rozdawał im wodę z wiadra. Traper bez słowa podał mu inny kubek niż ten, z którego korzystali biedacy. Krasnolud zaspokoił pragnienie. I patrzył…

Niecałe trzy metry od niego… Skórkowe trzewiki. Błotem upieprzone i równie niewyględne co łapcie, ale jak się wiedziało czego szukać…
Wór zgrzebny okrywał jak w przypadku większości tych istot, całe ciało osobnika. Pochylony siedział na ziemi z opuszczoną głową.

Jeden gagatek się znalazł… ale w końcu i brodacz wiedział, że te ptaszki powinny latać w większych stadkach. Dlatego Gomrud nie zatrzymał się przy tym, który jako pierwszy dał się wypatrzeć. Przeszedł jeszcze kilka ładnych kroków między nędzarzami. Potem… a potem wrócił na swoją beczkę. Znalazł trzech… ciężko było mu jednak stwierdzić czy którymś z tych odnalezionych to baron. Niby te jego przydupasy to były rosłe piękne chłopaki ale każdy teraz siedział skulony i taki malutki jakby był niedożywionym wieśniakiem. Cóż. Nie wszystko zawsze wychodziło tak jak się chciało.

Siedział i obserwował żeby przypadkiem te gagatka nie zwiały. I czekał… czekał… i się doczekał. Siegfried przechodził obok niego coś tłumacząc jakiemuś popaprańcowi… krasnolud znacząco chrząknął. – Sieg. Nasze zguby się znalazły… są pod murem wśród biedaków. Daj znać chłopakom.

Skończył pykać fajeczkę.

Resztkę tytoniu i popiołu pozbył się stukając nią o kraj beczki. Schował fajkę na powrót do sakiewki i ulokował ją w bezpiecznym miejscu w plecaku. Poprawił wojenny moderunek… nim ruszył pod mur… po przebierańców sięgnął jeszcze po zawiniątko z plecaka. Tobołek nawet przez lniany materiał wydzielał intensywny zapach jedzenia. Przywędzone mięso i sery przyjemnie drażniły nos… Wyciągnął jakiegoś suchara i kawał przerośniętego boczku.

Wszedł między obszarpańców i dał jednemu z nich jedzenie… temu, który akurat siedział najbliżej jednego z jego gagatków. – Masz. Zjedź chudzino.

Powiedział tak żeby mogli to słyszeć i inni. Później poklepał go po ramieniu. Do nędzarza obok też się zwrócił… w końcu i jego chciał poczęstować. Rękojeść wyciąganego miecza zmierzała wprost w schowaną pod kapturem głowę. – Ja ci się kurwa poprzebieram chaośnicki dupojebie!

Tamten nie zdążył się zasłonić. Jelec Barrakula gruchnął aż miło o kości nosa, gruchocząc chrząstkę, z której na rękę Gomrunda buchnął bryzik czerwonej krwi. Raniony przewrócił się na plecy, a gdy zaskoczenie minęło, jęknął z bólu. Kaptur zsunął się z jego głowy ukazując elegancko przystrzyżoną czuprynkę jednego z przybocznych Gottarda Wittgensteina.

Banici Siegfrieda na ten znak otoczyli dwóch pozostałych uciekinierów, kuszami dając do zrozumienia, że gwałtowne ruchy mogą skończyć się naszpikowaniem bełtami. Zdarte z głów kaptury ujawniły drugiego pięknego przybocznego, oraz nikogo innego jak ostatniego z rodu von Wittgensteinów. Panicz Gottard mimo pojmania uśmiechał się trochę kpiąco do swoich zwycięzców.
- Winszuję wam mieszkańcy Wittgendorfu! - rzekł z podziwem i nieukrywanym tonem pochwały gdy traperzy rozbrajali go ze sztyletu i bandoletu, jakie miał ukryte w fałdach włosienicy - Pojmaliście mnie! Gotów jestem być waszym więźniem i stanąć przed sądem w waszej obronie!
- I tak się stanie. Staniesz przed sądem. Rhyi. - odrzekł na to Siegfried po czym zwrócił się do swoich ludzi wskazując im jeden ze zrujnowanych budynków - Związać ich i do chlewu. I pilnować!

- Nim tak go postawicie przed sądem… i skarzecie… będę jeszcze musiał mu podziękować za ubicie druha. Wtrącił się krasnolud. Wiedział, że pewnie do gardła Gottarda ustawiłaby się długa kolejka i z całą pewnością nie on zaznał od niego najwięcej krzywd… to jednak Płomienny Łeb rościł sobie prawo wypłacenia szlachciurze godziwej podzięki. Póki co jednak raz jeszcze przeszukał zatrzymanych… na okoliczność innych przydatnych rzeczy jakie mogli wykorzystać w ucieczce zarówno tych niebezpiecznych… jak i bardziej wartościowych niż użytkowych. Zainteresował się też i zaopiekował zdobionym sztyletem… stal musiała być wykuta w krasnoludzkiej kuźni a i złoto i kamyczki były wkomponowane bez dwóch zdań przez brodatego rzemieślnika. Później zaś żeby nikt już nie miał wątpliwości co się kryje pod tymi łachmanami pozbawił więźniów przyodziewku i nawet tych wspaniałych buciorów. Następnie pomógł ich skrępować niczym balerony w wędzarni nim ostatecznie trafili do chlewu. Nie chciał żeby się wyswobodzili… tak samo jak nie mógł mieć pewności czy jeszcze jakiegoś eunucha nie przegapili.


Później zaś udał się do kuźni po wielce przydatne narzędzie jakim były obcęgi… i młotek. Płomienny Łeb w trakcie swojego żywota już nie raz zaobserwował, że ten kawałek metalu skutecznie poprawiał komunikację. Zupełnie tak jakby jego prawidłowe użycie niczym magiczna różdżka rozwiązywała języki i odświeżała pamięć. A Gomrund oprócz tego, że brał udział w zdobyciu zamku Gottarda… oprócz przyczynienia się do śmierci jego matki i siostry… oprócz zakończenia okropnych procederów jakie miały miejsce za sprawą Wittgenstwinów na tych ziemiach chciał oglądać jak ten wór na fekalia kończy w męczarniach swój żywot… za Hulfiego… za Ericha… za Julitę… i za upokorzenie jakie i on zaznał z jego ręki… ale najpierw chciał pogawędzić… o Marze Spieler. Bo to imię kołatało się w jego głowie… dlaczego ta kobieta była pod semaforem razem z baronem? Dlaczego współpracowali? Dlaczego ona musiała zginąć? Co z tym wszystkim miał wspólnego Dietrich… Jednak wiedział, że nie miał prawa zadać tych pytań. Musiał uszanować sprawy przyjaciela… Nie zadał ich… Nim wyszedł z chlewiku poczęstował barona silnym kopniakiem prosto w bebech… - A teraz módl się do swoich zapyziałych bogów żeby Siegfried nie oddał cię w moje ręce ty chodząca obrazo ludzkiego gatunku. Bardzo chętnie bym ja tutaj z tobą posiedział. W tym chlewiku. Przez tydzień… i pozwolił tym świnkom obgryzać kawałek po kawału.

***

W końcu i on dotarł do tymczasowej lecznicy i to nie tylko celem odwiedzin towarzyszy. Też co nieco przydałoby się na jego ciele opatrzyć… kto wie, może i zaszyć… a z całą pewnością zdezynfekować. Oczywiście zainteresował się jak się mieli Sylwia, Dietrich i Julita…
 
baltazar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:56.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172