Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 29-07-2014, 09:09   #45
Armiel
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Olsen, Shilah

Olsen nie do końca zrozumiał mamrotanie mieszańca, lecz wraz jego twarzy i – co najważniejsze – jego oczy, powiedziały mu zbyt wiele. Wiele więcej, niżby Olsen chciał zobaczyć.

Shilah Wilkinson był przerażony.

Owe przerażenie mogło być wynikiem upadku, którego ślady znaczyły ciało Shilaha, jak też czymś więcej. Autentyczną, niepohamowaną grozą.

- Wierzy mu pan, panie Olsen? – zapytał Harris.

- Tak – odpowiedział zgodnie z przekonaniem bankier.

Znał się na ludziach. Wiedział, kiedy ktoś kłamie, kiedy kłamie, jak kłamie. Shilah nie kłamał.

Ale broni nie opuścił wpatrując się w pokrwawionego, pobijanego mieszańca.

Tak zastała ich reszta grupy pościgowej, która pojawiła się na miejscu upadku kilka minut później.


Wszyscy

- Znam chłopaka, prawie od dziecka – powiedział usadowiony na kulbace Tigget. – Nawet, jeśli ktoś pośród nas robi krecią robotę, to nie jest nim Shilah.

Nikt nic nie odpowiedział. Nie skomentował. Stawianie mieszańca wyżej, niż białych było zapewne wynikiem bólu, jakiego doświadczał Tigget.

Szeryf opędził muchę, która uparcie próbowała siadać na jego twarzy, zwabiona zapewne ciężkim potem, którym spływał ranny.

Pani Reed skończyła zakładać ostatni szef na poharataną głowę mieszańca. Rany, których Shilah doznał spadając ze skarpy, nie były na szczęście groźne, lecz wymagały opatrzenia.

Kiedy rzeczy lekarki znalazły się na powrót w jej podręcznej torbie, a sama pani Reed wskoczyła zwinnie na siodło, szery spojrzał na przetrzebioną grupę pościgową.

- Zostało ich trzech. Dziki Diabeł, Gonzaga i ktoś trzeci. Gonzaga szykuje na nas pułapkę, ale my zrobimy tak.

Wyjaśnił swój plan, a oni z aprobatą skinęli głowami.

Mimo pogruchotanych kulasów, Tigget nadal radził sobie w roli szeryfa i dowódcy i po chwilowych niepowodzeniach, kiedy spadło na niego zbyt wiele porażek, zdawał się podnosić „z kolan”. Chociaż ta metafora, zważywszy na stan zdrowia szeryfa, była wielce nietrafiona. Wręcz szydercza.




Gonzaga skrył się za kilkoma potężnymi głazami nasłuchując i wypatrując pościgu.

Harper mówił, że Tigget nie odpuści. Że jego ludzie nie odpuszczą. Że trzeba ich powstrzymać, zastraszyć, zabić. Walić ścigającego psa po pysku tak długo, aż straci tyle zębów, że nie będzie w stanie dalej kąsać.

Bandyta poprawił stare, zniszczone sombrero, i zmrużył oczy, bo wydawało mu się, że dostrzega jakiś ruch w dole, na ścieżce, gdzie zostawili dyskretne ślady dla pościgu. Odległy huk i strzelanina ostrzegła Gonzagę – znanego rabusia bydła, koniokrada, gwałciciela i mordercę, – że ten psi fiut, Oczko, zrobił swoje. I zawiódł.

Dziki Diabeł na pewno nie będzie zadowolony. Na myśl o tym, co Harper zrobi Stonowi, jeśli ten ma pecha jeszcze żyć, Gonzaga zadrżał przestraszony. A przecież nie należał ani do ludzi strachliwych, ani do wrażliwych.

Znów coś poruszyło się w dole, na linii zasadzki. Koń. Kolejne konie. Mało koni. I jeźdźcy.

Jechali rozglądając się czujnie na boki. Wypatrując zasadzki, a więc Stone musiał sypnąć.

Ostrożnie, by nie zdradzić swojego położenia, Gonzaga sięgnął ręką koło siebie, gdzie położył niespodziankę dla ścigających go skurwieli. Laskę dynamitu z pięknym lontom na jej końcu.
Ale palce natrafiły jedynie na kamień.

- Tego szukasz? – powiedział ktoś za jego plecami.

Bandzior odwrócił się szybko sięgając po rewolwer. Ale nie był wystarczająco szybki.

Zobaczył dwóch ludzi. Jednym z nich był Szop Muller. Drugiego nie znał.

I właśnie ten drugi wyprowadził precyzyjny, potężny cios kolbą sztucera w głowę Gonzagi. Cios był tak silny, że kapelusz spadł z głowy bandyty a on sam stracił momentalnie przytomność.




Plan szeryfa okazał się, tym razem, trafiony, podbudowując morale grupy pościgowej.

Gonzagę dopadli jeszcze przed południem, kiedy słońce zaczynało przypiekać z samej góry, nie dając szansy ukrycia się w cieniu podczas jazdy.

Bandytę wypatrzył Szop Miller, ukrytego dość zgrabnie pośród skał, ale nie na tyle zgrabnie, by zmylić czujne oko starego trapera. Podczas, gdy reszta przedstawicieli prawa i zemsty jechała, zdawałoby się, prosto w zasadzkę, Szop i młody Shilah, który już doszedł do siebie, zaszli Gonzagę z boku asekurowani – na wszelki wypadek – przez Harrisona i Carreya. A potem unieszkodliwili.

Teraz pościg zatrzymał się na chwilę, by w cieniu skał dać szansę wytchnienia koniom. Mężczyźni dzielili się ze zwierzętami wodą i suszonymi warzywami.

A Tigget przesłuchiwał Gonzagę, wraz z Wielebny, który już raz pokazał, że nie obawia się przekroczyć granic, by tylko dowiedzieć się wszystkiego, co może pomóc dopaść Dzikiego Diabła. Na całym postoju nie było jednak oczu, które nie zwracałyby się w stronę, gdzie szeryf i Wielebny dochodzili prawdy.

Gonzaga był twardszy, niż Stone, ale i on w końcu zaczął mówić. Nieskładnie, z przerażeniem oglądając się na wszystkie strony, na ile pozwalały ,mu na to założone przez ludzi szeryfa więzy.
Potwierdził zeznania Stone’a, o tym, że Harper chce spotkać się z kimś na Mesie Diabła, o tym, że szuka jakiegoś nieziemskiego skarbu, złota, które miał ponoć zdobyć Hernando de Alarcón – jeden z pierwszych konkwistadorów, jacy wędrowali po ziemiach Nowego Meksyku. Z tego, co mówił Gonzaga nikt więcej nie czaił się na drodze. Dziki Diabeł zatrzymał przy sobie tylko jednego człowieka – nowego a bandzie – niejakiego Louisa Zephyrra. To było coś nowego. Tego człowieka nie znali.

Louis Zephyrro był, jak to stwierdził Gonzaga, szulerem i oszustem karcianym poznanym przez Dzikiego Diabła kilka tygodni temu w jednej ze spelun po drugiej stronie Rio Grande. Paniczyk, o nienagannych manierach, noszący tylko jeden pokryty złotem pistolecik, który omamił umysł Diabła wizjami o złocie konkwistadorów. To on miał jakąś mapę, ale zapisaną takim językiem, że tylko ten cały Zehyrro potrafił odcyfrować znaki na niej. Louis zaproponował Harperowi współpracę, a Diabeł przystał na to z chęcią, zapewne już w myślach pakując kulkę w łeb fircyka, kiedy tylko zdobędzie hiszpańskie złoto.

Kiedy Wielebny zapytał o ofiary rzezi odkryte w miejscu obozowiska Dzikiego Diabła, skory do tej pory na współpracę Gonzaga zamilkł. I nieważne było, ile bólu mu zadali, co obiecali, jak straszyli – zbir milczał.

W końcu Tigget wpakował mu kilka kul w pierś kończąc szybko i ostatecznie brutalne przesłuchanie.

- Powiesiłbym go, za jego zbrodnie, ale nie mamy ani czasu, ani dobrego drzewa. No i należało mu się za chęć współpracy.

Nikt nie skomentował. Nie było czego.

- Szop. Znajdź ślady Harpera i tego Zephyrra. Dość już się nasłuchaliśmy bajek. Jeśli Gonzaga nie kłamał, a sądzę, że nie, zostało już ich tylko dwóch. Dziki Diabeł i jakiś fircyk. Jeśli dopisze nam szczęście, przed wieczorem będą nasi.


Szop prowadził przez skalne, rozgrzane jak piec chlebowy, pustkowie. Szedł ostrożne, przed całą kolumną konnych i wypatrywał śladów przejścia Harpera, mrucząc coś pod nosem po niemiecku.

Widać było, że nie ma łatwego zadania.

Słońce dzisiejszego dnia prażyło jeszcze mocniej, niż wczoraj, co wydawało się niemożliwe. Teren, po którym się poruszali, pełen był skał, kamieni i piasku, poprzecinany licznymi pęknięciami i szramami. Na wielu kamieniach bez trudu widzieli znaki podobne do tych, jakie znaleźli przy zwłokach nieszczęsnego Craiga.

Bliżej czwartej popołudniu dostrzegali też inne, niepokojące elementy otoczenia – tu i tam kopczyk kamieni, na którym zatknięto indiański wampum, czasami niewysoka tyczka ozdobiona czaszką kojota, innym razem sterta kamieni, z których spoglądała na nich ludzka czaszka, zdająca się uśmiechać szyderczo. Ich ruchy śledziły puste oczodoły tych wątpliwych ozdób, a Shilahowi przypomniał się incydent z poranka, który zdążył już wyjaśnić sobie zwykłym urojeniem.

Koło piątej wyjechali do kolejnego kanionu – wyschniętego koryta starej rzeki, o dnie upstrzonym kamieniami i skalnymi łupkami. Brzegi kanionu porastał prawdziwy las kaktusów. Dawno już nie widzieli takiej ilości kolczastych roślin w jednym miejscu.

Muller zatrzymał się przed jednym z kaktusów i obserwował uważnie plątaninę zielonych, mięsistych drzewek.

- Wjechali pomiędzy kaktusy – powiedział przewodnik popijając jednocześnie ze skórzanego bukłaka.

- To na co czekamy. Jedziemy za nim. Daleko jeszcze jest?

- Blisko.

- Ruszajmy zatem. Nie traćmy czasu.




Przejechali przez kolczastą gęstwę pilnując się nawzajem i rozglądając bacznie na wszystkie strony. Za kaktusowym zagajnikiem znajdowała się skalna ściana i wąski, niewidoczny zza zasłony roślinności, przesmyk –ledwie szczelina w skale, szeroka jednak na tyle, że jeden jeździec przecisnąłby się przez nią na drugą stronę.

Zwykłe rozdarcie pomiędzy skałami, a jednak spowodowało, że zatrzymali się rozciągnięci w sznur jeźdźców, bowiem wąska przestrzeń miedzy litą skałą, a kaktusami nie pozwalała na inny szyk.

Ktoś, zapewne już dawno temu, wymalował po obu stronach pęknięcia coś na kształt oczu. Ten sam lub inny artysta wyrzeźbił nad wejściem wyraźny motyw łusek. Oba te ozdobniki powodowały, że zanurzający się w szczelinie wędrowiec miał wrażenie, że wchodzi wprost do paszczy węża.

Tigget jednak nie zatrzymał się i po chwili kolumna jeźdźców przeciskała się przez wąski tunel miedzy skałami.

Przedostanie się na drugą stronę zajęło im nie więcej niż kwadrans, a kiedy już gromadzili się wszyscy oczom ich ukazało się zapomniane przez Boga i ludzi pueblo.

Leżało ono na drugim końcu kotliny - długiej na jakąś milę i szeroką na jakieś pół mili. Ze wszystkich stron otaczały tą dolinę wysokie, ostre skały- postrzępione i zerodowane, na pierwszy rzut oka, nie do przebycia.

Słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. Co prawda do zmierzchu zostały jeszcze, co najmniej cztery godziny, lecz przez wysokie skały kotlina z pueblo wydawała się być skryta w dziwnym półmroku.

Spoglądając na widoczne w oddali ruiny zaczynali coraz bardziej wierzyć w to, że jakiś hiszpański zdobywca ukrył w nich złote skarby.

Ich rozmyślania o bogactwie będącym doskonałym uzupełnieniem śmierci Dzikiego Diabła przerwał nagle krzyk Tiggeta.

Koń szeryfa, be żadnego ostrzeżenia stanął dęba wierzgając kopytami w powietrzu, a potem opadając nimi do przodu i kopiąc coś niewidocznego na ziemi. Gwałtowne szarpnięcie napięło więzy, które przytrzymywały szeryfa w kulbace. Tigget krzyknął z bólu. Koń wyrwał się w przód i pognał przed siebie, na ślepo.

Być może ktoś pospieszyłby z pomocą szeryfowi, gdyby nie fakt, że w sekundę po tym, jak rumak Tiggeta zaczął swój szaleńczy popis, to samo zwierzęce szaleństwo udzieliło się reszcie zwierząt.

Konie zaczęły wierzgać kopytami, kąsać nawzajem siebie i pobliskich jeźdźców, zarzucać zadami z czytelnym pragnieniem pozbycia się ludzi z siodeł, a potem pognały w różne strony, niczym obłąkana sfora.
Ten dziwaczny amok podzieliły wszystkie konie, nawet te najlepiej ułożone pod jeźdźca, nawet te, którymi opiekował się Wilkebaw.

Jedynym pragnieniem oszołomionych jeźdźców było teraz nie dać się zrzucić.
Carrey nie miał tyle szczęścia. Widzieli, jak jego własny wierzchowiec zrzuca go na ziemię, a potem przebiega po nim, tratując w bezrozumnym szale. Rewolwerowiec krzyknął krótko, a kiedy jedno z kopyt przygniotło mu pierś, plunął czerwienią krwi i znieruchomiał.

Nikt nie miał czasu litować się nad jego losem. Każdy miał bowiem problem z własnym wierzchowcem, nad którym musiał zapanować, lub w jakiś sposób zeskoczyć z siodła, jeśli nie chciał podzielić losu Carreya.
 
Armiel jest offline