Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Horror i Świat Mroku > Archiwum sesji RPG z działu Horror i Świat Mroku
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 26-07-2014, 12:00   #41
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Wdowa Reed nie pofatygowała się do rannego bandyty, który może i dysponował informacjami istotnymi dla pościgu i jego nic nie warte życie nabrało w owym świetle nieznacznie na wartości, niemniej za bardzo przypominało to powielanie jej życiowego błędu. Jeden raz uratowała już życie komuś jego pokroju i jak się to zakończyło? Nie, wdowa Reed nie przyłoży do tego palca.

Poza tym wokoło było wielu przyzwoitych ludzi, którzy na pomoc i uwagę zasługiwali znacznie bardziej. Cały ten incydent zakończył się kilkoma mniej lub bardziej poważnymi zranieniami i teraz, kiedy wreszcie Price pozwolił jej wyjść z kryjówki a ona odzyskała swoją torbę lekarką zabrała się do działania.

Najbardziej poszkodowany wydawał się oczywiście szeryf Tigget i to jemu przyjżała się najpierw i z najwyższą uwagą. Pogrychotane kości trzeba było usztywnić, podać także rannemu coś na ból bo wyobrażała sobie, że musiał cierpieć męki. Jednocześnie nadal wydawał polecenia i zachowywał trzeźwe myślenia za co należał mu się niemały respekt.

- Musicie jechać dalej – odezwał się nagle Tigget spoglądając głównie na Szopa Mullera. – Taka okazja, jak teraz, może się już nie pojawić! Musicie jechać! Wpakować mu kulkę w czerep! Jasne.

Rebecca popatrzyła po zgromadzonyh wokół mężczyznach.

- Ktoś musi z nim zostać. A najlepiej… zawrócić. Szeryf powinien trafić do łóżka pod oko lekarza, minie dużo czasu nim dojdzie do siebie.

- Ja z nim wrócę - zaoferował się Szop Muller, ale nim ktokolwiek zdążył zareagować, wtrącił się sam Tigget.

- Wykluczone, Szop. Ty będziesz potrzebny tutaj, jako przewodnik. Mesa Diabła to cholernie trudny teren - ranny jęknął. - Bez ciebie Diabeł wyprowadzi resztę w pole.

Tigget przez chwilę milczał ciężko.

- Mogę z wami jechać, tylko musicie mnie przywiązać do siodła. To tylko połamane kulasy. Nic wielkiego. Dam radę.

Spocona, pobrudzona twarz, wyrażała czystą determinację i nienawiść.

- Shilah się mną zajmie, jak będzie trzeba, To dobry chłopak,

- To niedorzeczne - zaprotestowała szybko pani doktor podnosząc się znad rannego. - To nie jest jakiś kontest na najtwardszego kowboja panie szeryfie. Jeśli nie pan Muller to zawróci z panem ktoś inny. Pańska obecność nie jest przecież niezbędna, nie ma ludzi niezastąpionych. Wyznaczy pan swojego oficjalnego zastępcę przy tym zadaniu a sam skupi się na swoim zdrowiu i życiu.

Popatrzył na nią twardo i hardo, a oczy mówiły same, za siebie. Znała takie spojrzenia. Dumnych mężczyzn, którzy udając gentlemanów w głębi serc byli tacy sami, jak stajenni czy wozacy - prości, z jasnymi, tradycjonalnymi poglądami na świat.Te spojrzenie mówiło ”żadna kobieta nie będzie mi mówiła, co i jak mam robić”. Ale Tigget milczał. Zaciskając zęby, raczej z bólu niż negatywnych emocji do pani Reed, lecz milczał.

A Rebecca wzięła jego milczenie za cichą aprobatę. Nie marnując tej sposobności odwróciła się do reszty zgromadzonych przy szeryfie mężczyzn. Każdy z nich niewątpliwie miał swoją dumę ale lekarka przypuszczała, że ostatnie wydarzenia nie jednemu z nich napędziły stracha teraz zaś pojawiła się okazja do honorowego wycofania i powrotu do domu.

- W takim razie… który z panów podejmie się tego zadania i odprowadzi szeryfa z powrotem do miasta? - zapytała wprost.

Brian podjechał do rannego szeryfa i rzekł:

- Wracać do miasta nie mam zamiaru, ale mogę użyczyć jednego z mych koni. Są dobrze wytresowane pod jeźdźca z niemożnością w nogach. Kwestia tylko utrzymać się w siodle. Potem może go Pan puścić wolno. Albo mnie znajdzie, albo pójdzie własną drogą.

- Jeśli może wracać sam przez terytorium Apaczów to równie dobrze może jechać z nami. - mruknął Jednooki Pete, wyłaniając się zza skały i podciągając spodnie. - Z nogami czy bez wciąż więcej z niego pożytku niż z połowy z was patałachy. - powiódł wzrokiem po całej grupie pościgowej szczerząc nierówne, żółte zęby. - W tym terenie pościg co koń wyskoczy i tak nie wchodzi w grę. Z rannym czy bez będziemy się wlec w jednym tempie.

-Zresztą…-wzruszył ramionami Hawkes wtrącając się w rozmowę.- Co… Ktoś się czai w okolicy. Ktoś kto lubi polować na pojedynczych jeźdźców. Jeśli ktoś pojedzie z szeryfem, to obaj są już martwi.

Po czym spojrzał w kierunku pani Reed.- Ma pani morfinę, albo inne substancje zagłuszające ból? Bo pan Price ma rację. To jest wyprawa w tylko jedną stronę, albo dopadniemy Diabła, albo zginiemy po drodze. Za późno by szukać kolejnej opcji.

Starał się nie okazywać niepokoju tymi tajemniczymi zaginięciami dziejącymi się dookoła nich. Niemniej wątpił, by ktoś mógł sprzątnąć towarzysza z Shilahowi spod nosa. Są przecież granice ludzkich możliwości!*

- W sumie to prawda. A żech i tak już jesteśmy martwi. Teraz przydało by się by i diabeł przeszedł na tamten świat.

- Panowie, prosiłabym abyście powściągnęli dramatyzm, to w rzeczy samej niestosowne - wdowa Reed zerkała na mężczyzn z nieskrywanym rozczarowaniem. - Nie jesteśmy jeszcze martwi i, szczerze mówiąc, osobiście umierać na tej wyprawie nie zamierzam. Szeryf może i okaże ośli upór i da radę trzymać się jakoś w siodle ale czy któryś z was wziął pod uwagę co kiedy sytuacja będzie wymagała by z siodła zejść? Dojść pieszo, wspiąć się? Przed chwilą byliśmy świadkami zasadzki, większość z nas szukała kryjówek za skałami. Co zrobi szeryf przytroczony trwale do konia? Powiem wam. Zbierze kulę między oczy. Chcecie mieć go na sumieniu? Albo pan, szeryfie Tiggs, może wykaże się większą dozą rozsądku i jednak zdecyduje się zawrócić, dla dobra swojego i całego pościgu. Ludzie znikali w nocy. W dzień dwóch albo trzech ludzi powinno gładko przejechać przez otwarty teren, nikt się do nich nie zakradnie. Na prawdę nikt się nie zgłosi do eskorty rannego?

- Przecież jechaliśmy cztery dni przez pustkowia - pokręcił głową Tigget. - Cztery dni to szmat czasu. Lepiej trzymać się razem, załatwić sprawę z Diabłem i wrócić całą grupą. Dwóch lub trzech ludzi mniej, może zdecydować o tym, czy uda się Harpera dopaść, czy nie, jak dojdzie co do czego.

-To nie jest żaden dramatyzm, Pani Reed… to jest tylko konkluzja wynikająca z sytuacji. - stwierdził Hawkes sięgając do kieszonkowego zegarka.- I nie sądzę by się udało do końca tego dnia dojechać do jakiekolwiek miasta. A w nocy… Ostatnia noc pokazała jak niebezpieczna. Zresztą…- Jimmy rozejrzał się dookoła.- … nie obstawiałbym, że tylko noc jest tu niebezpieczna. Nie wspominając o tym, że raczej nie będziemy jechać przez otwarty teren.

Po czym skupił spojrzenie na wdowie.-Owszem, gdybym sądził że szeryf wraz z niewielką eskortą bezpiecznie dojadą do najbliższego miasta, to… zgodziłbym się z panią. Ale Szopa… nie możemy puścić, bo na tym odludziu dobrzy tropiciele są na wagę złota. Nikt nie stąd, no i… wątpię by rannego udało się dowieść do cywilizacji.

Kieszonkowy zegarek wrócił na swoje miejsca.- Choć uważam pani zastrzeżenia za całkiem rozsądne to jednak uważam, że szeryf i tak ma więcej szans na przetrwanie z nami tu, niż zawracając teraz.
- W porządku, skoro nikt nie podziela moich racji nie zamierzam ciągnąć tematu - pani Reed zamknęła torbę lekarską i ruszyła w stronę Wielebnego, który zarządził zdaje się jakieś spotkanie wszystkich uczestników pościgu.
 
liliel jest offline  
Stary 27-07-2014, 15:44   #42
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Jedna decyzja. Jedna niefortunna decyzja… a potem szereg kolejnych, wynikających z poprzednich zdarzeń… równia pochyła…

- Hej. Panie Olsen – Harris mocniej ujął swoją strzelbę. – Słyszał pan?
- Jasne – odparł Olsen. Tylko martwy mógłby nie usłyszeć tego huku.
- Nie. Nie strzał – Harris pokręcił głową. – Tam pewnie odstrzelili tego złapanego skurwysyna. Tam. Pośród skał. Słyszałem chyba jakiś rumor i krzyk. Sprawdzimy to?

Odstrzelili tego złapanego skurwysyna?! Jak to odstrzelili ? Kto?! Przecież nawet nie zdążył zadać mu choćby jednego pytania! Czy ci ludzie poszaleli? Zgroza i niedowierzanie pędziły po głowie Olsena i w najlepsze ganiały w berka, toteż z jakimś opóźnieniem dotarło do niego to co dalej mówił Harris. Rumor i krzyk… pośród skał….Sprawdzić? Właściwie czemu nie… nawet powinni… mieli taki obowiązek…. To mógłby być ktoś z bandy Harpera… albo dziki… Nie powinni zostawiać za sobą nic, czego by nie sprawdzili.

- Jasne... - powiedział po raz drugi, tym razem z nieco mniejszym entuzjazmem. Wciąż miał wrażenie tego wszędobylskiego spojrzenia łaskoczącego kark i stawiającego włosy dęba. - … gdzie to było? Ja tam niczego nie słyszałem. Prowadź pan, panie Harris...

Harris, noszący to samo nazwisko, co jeden z gentlemanów w grupie pościgowej, bynajmniej jednak nie mający ani jego manier, ani ogłady, tak naprawdę nazywał się Bill Harrison. Ale wszyscy na tego poganiacza wołali Harris i tak już się przyjęło.
Bill poprowadził pośród skały gdzie, po minięciu pierwszego większego głazu, ujrzeli zadymione rumowisko. Na jego dole, trzydzieści metrów od nich, pośród skałek i kamieni leżał jakiś człowiek. Nie dawał oznak życia.

Trzeba było wtedy brać nogi za pas. Dać koniowi ostrogę i gnać przed siebie. Może wtedy… może wszystko potoczyło by się inaczej….

- To chyba ten mieszaniec, Shilah - zdziwił się Harris. - Pewnie donosił dla Diabła, albo próbował zwiać. Tacy kolorowi, jak on, nie majom nawet kapki honoru, prawda panie Olsen? - zakomunikował Carrey.
- Może być że prawda. - zgodził się Olsen, bo od kiedy ludzie z pościgu zaczęli w tajemniczy sposób znikać sam podświadomie zaczął szukać winnego, a mieszaniec jak nikt inny wpasowywał się w stereotyp kogoś, kogo można by obarczyć winą za wszystkie niepowodzenia. - Ostrożnie panie Harris, to może być kolejna zasadzka… - dodał jeszcze cicho bankier, kiedy ruszyli w stronę leżącego.

Shilah poruszył się wyraźnie, jęknął, próbował unieść głowę, ale Harrison był już przy nim i odbezpieczył rewolwer mierząc w tył głowy chłopaka.
- Ani drgnij, kundlu! - warknął, mogąc w końcu kogoś obwinić za niepowodzenia, jakie do tej pory spotykały grupę pościgową.
- Yea, ani drgnij. - zawtórował mu Olsen, który jednak całą uwagę poświęcał w tej chwili penetrowaniu okolicy. Wciąż cierpła mu skóra na karku. Młody mieszaniec był zdrowo poobijany, poza tym był przy nim Bill Harris, który gdyby tylko chciał z łatwością mógł posłać Shilaha do diabła. Zagrożenie, jeśli w istocie byli w niebezpieczeństwie mogło pochodzić tylko spośród skał. Z bronią w ręku, nie pośród gwiżdżących kul czuł się nieco pewniej. W końcu byli niedaleko pozostałych z grupy pościgowej. Nerwy miał zszargane, ale wyłapanie koni i odstrzelenie gada w zadziwiający sposób łagodziły nagromadzone od nocnych wypadków napięcie.

Jak bardzo można się mylić… o gorzka ironio…. żeby tak umieć…. przewidzieć….

- Co? - spytał nagle kiedy wydało mu się że kolejny bolesny jęk mieszańca artykułował jakąś treść - Mówiłeś coś, Siliahu Willkinson?
 

Ostatnio edytowane przez Bogdan : 27-07-2014 o 15:47.
Bogdan jest offline  
Stary 28-07-2014, 14:09   #43
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Post wspólny

Wielebny poczekał aż wszyscy się zbiorą do kupy. Nie spieszył się z rozpoczęciem tej rozmowy, bowiem myśl o wężu, nadal sprawiała że po ciele przechodziły mu dreszcze.
-Nim ruszymy dalej, o to co musicie wiedzieć. Według słów Stone’a, Harper ma się gdzieś tutaj spotkać z Harpią. Jak wiemy do najmilszych kobiet nie należy, a jej wdzięk oraz subtelność jest równa pędzącemu i wkurzonemu bizonowi. Za jakąś milę czeka na nas Gonzaga, który ma nas przywitać ołowiem. Zostało ich podobno trzech, a Harper podobno ma ze sobą mapę skarbu jednego z pierwszych pogromców Indian. Jeśli mamy dopaść Harpera musimy to zrobić nim spotka się z Harpią i jej banditas.. - na chwilę przerywając. Widać było, że zaczyna ważyć dobrze słowa, które chce wkrótce wypowie -Zanim jednak padną pewne decyzje, muszę być z wami do końca szczery. Gdy zapytałem Stone’a kto zabił ludzi Diabła, ten odpowiedział, że on sam, by móc oddać ich…”tamtym”. Cokolwiek to bylo Stone bał się, a możecie mi wierzyć do strachliwych nie należał. Nie zdążył powiedzieć kim są owi “tamci”, bowiem z jego ust wyszedł grzechotnik..którego Pan Andrews nakarmił ołowiem..ratując mi życie.. - zakończył swoją przemowę
- Dla pewności. - dłuższą chwilę ciszy przerwał chrapliwy głos Petera Price’a - Mówiąc “z ust wyszedł grzechotnik” ma Wielebny na myśli metr jadowitego gada z grzechotką na ogonie czy to jakiś wyszukany baptystyczny zawijas słowny, którego nie rozumiem?
Wielebny przytaknął głową. Wiedział jak to brzmi, pamiętał jak to wyglądało. Minę miał mówiącą, że wie, iż brzmi to nieprawdopodobnie ale taka była prawda. Przełknął ślinę i rzekł:
-Tak, Panie Price..dobrze Pan rozumie..gdy Pan Stone zaczął być nazbyt skory do współpracy, z jego ust buchnęła krew, a z jego gardła wyszła głowa węża przy akompaniamencie dźwięku grzechotki. Pan Andrews świadkiem. - gdy zakończył wypowiedź wyjął kolejne cygaro, które zapalił.

Pete podrapał się po zapuszczonym zaroście. Miał wyjątkowo tępą minę. Zachodził w głowę co klecha pakuje do tych cygar, a może to tylko jeden dzień na słońcu za długo, jednak żadną z tych myśli nie podzielił się na głos.
- Obędzie się bez śledztwa. To co martwi mnie bardziej to Harpia i jej wesoła gromadka. Powiedzmy sobie szczerze: jeśli ta dwójka połączy siły, załatwią nas bez większego trudu, to pewne jak amen w pacierzu. Im szybciej ruszymy tym lepiej.
- Więc zbierajmy dupy w siodła -
wtrącił Tigget. - Niech ktoś posadzi mnie na moim wierzchowcu, przywiąże do kulbaki. I ruszajmy w drogę. No i jeszcze ten Gonzaga, o którym wspomniał Wielebny. Trzeba uprzedzić jego atak, bo atak Stona kosztował nas zbyt wiele-zerknął w stronę miejsca, gdzie na uboczu, z twarzą przykrytą kapeluszem, leżał Mac Arthur i pozostali zabici w zasadzce ludzie.
Potem przyjrzał się zgromadzonym i zapytał:
- Gdzie są Olsen, Shilah, Scott, Harrison i ten poganiacz, no jak mu tam. Carrey? Widział ich ktoś?
-Pan Willkinson udał się… ruszył sam tropić, mimo moich ostrzeżeń.-
mruknął Jimmy nabijając fajkę i wyraźnie zamyślony. Owszem raz widział jak cyrkowiec wyciągał miecz z gardła, ale jak dotąd żaden nie wyciągnął jeszcze piekielnego grzechotnika!
-Udał się w tamtym kierunku…- wskazał stronę, w którą widział oddalającego się metysa.
- Nie nadaje się do wspinaczek, ale jeśli mamy wyruszyć w pełnym składzie to trzeba będzie po nich pójść.
-Byle w większej grupie. Shilah szuka śladów kompana, który dosłownie zniknął mu za plecami.-
jakby dla podkreślenia wagi słów Jimmy pstryknął przy wyrazie “dosłownie”.
- Pójdźmy wszyscy - rzuciła odrobinę kąśliwie wdowa Reed po czym nakryła dłonią usta jakby palnęła gafę. - Ach, wybaczcie, przecież nie wszyscy są w stanie… Jak to się ma do waszego panowie zalecenia aby się nie rozdzielać?
Spojrzenie jakie posłał jej Hawkes przypominało, spojrzenie starego wilka przyglądającego się młodemu szczeniakowi próbującego wygryźć go z roli przywódcy stada. Natrętnemu ale nie wartemu większej uwagi.
-To proste… nie pójdzie ich szukać dwójka, tylko sześć trzymających się blisko osób. I nie będą rozdzielać.- wyjaśnił powoli i z emfazą podkreślając każde słowo. -A reszta przygotuje szeryfa i konie do wyruszenia dalej. Zabierzmy amunicję poległych towarzyszy i ruszajmy dalej.
- No dobrze -
Rebecca nie była osobą kłótliwą. Nie podobał jej się pomysł z rozdzielaniem się na dwie grupy ale wyglądało na to, że to już przesądzone. - Wobec tego ja pójdę. Może Indianin jest ranny i potrzeba mu będzie pomóc. Dla szeryfa i tak już więcej nie zrobię. Pójdziemy, prawda panie Price? - przeniosła wzrok na jednookiego rewolwerowca.

Jebediah Harris jak w transie zajął się składaniem w kupę nogi szeryfa. Cudem trafił na jakieś kawałki drewna którymi usztywnił nogę szeryfa. Zaciskając węzły prowizorycznych łupków, poczuł sporą dozę szacunku do Tiggeta, któremu nawet głos nie zadrżał przy tej operacji. No, może zwęziły mu się niepokojąco źrenice, ale to i tak bohaterska reakcja.
Wokół panował chaos. Ktoś podejmował jakieś decyzje, ktoś rzucał jakieś propozycje, a nad wszystkim górował pełen niedowierzania głos wielebnego, opisujący jakąś żmiję wyłażącą z żywego człowieka.
Anatomia mówi, że wielebny pije, a może nawet chla. Fizjologia karze nazwać go kłamcą. Tylko… czy rzeczywiście to co dzieje się wokół nie jest jakoś zbyt zagadkowe, zbyt niedorzeczne? Może Pan Najwyższy przymknął na chwilę oczy, a skorzystał na tym jego Wielki Adwersarz, dybiący skrycie na dusze dobrych protestantów?
Szeryf chciał jechać dalej. Przed nimi już nie jedna, zdziesiątkowana banda, ale do szczątków grupy Diabła dołączyć ma jeszcze jakieś babsko z piekła rodem. Pachnie to samobójstwem. Strach jakiego nabawił się nocą, lęk jaki zaszczepiły w nim porozrywane zwłoki, uczucie niepewności i niejasna najbliższa przyszłość, wprawiały Jeba w zakłopotanie. Chciał bardzo panować nad sobą. Chciał nie tylko nie okazywać strachu, co przystoi gentlemanowi, ale bardzo chciał też tego strachu nie odczuwać. najlepiej więc działać, zapomnieć się w aktach woli, zatopić w małych sprawach i prostych decyzjach, by okiełznać wrażenie nadchodzącej katastrofy.
- Przyjaciele, nie dzielmy grup. Każdy podział zmniejsza nasze szanse, pomaga naszym prześladowcom. Po co tracić kolejną szóstkę, ruszmy w kierunku naszych zgub, a połączywszy siły podążmy razem ku przeznaczeniu. Jeśli Diabeł dostanie posiłki, potrzebny będzie każdy colt po naszej stronie. Do tej pory samotne wycieczki źle nam wychodziły, nie wierzę, by to się miało zmienić.-
Wielebny zamierzał trzymać się Panicza Harrisa. Człowiek wyglądał sensownie, i tak też się wypowiadał. Ostatnie słowa upewniły go tylko w tym przekonaniu. Człowiek był ostrożny, a i radzić sobie w ciężkiej sytuacji umiał, co było tylko na jego korzyść. Jeremiah’a nie chciał też się zbytnio rozdzielać, bo po tym czego był świadkiem, miał przeczucie, że Harper to ich najmniejsze zmartwienie.
-Więc nie traćmy już więcej czasu.- mruknął Hawkes nabijając fajkę i zerkając spod kapelusza na resztę ekipy.- I ruszajmy razem na poszukiwanie zagubionych owieczek.
Powstrzymał się przed dopowiedzeniem.-”Lub tego co z nich zostało.”
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.
abishai jest offline  
Stary 28-07-2014, 19:29   #44
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Metodyczna praca, trzymanie się razem były rozsądne. Mogły im zapewnić przeżycie. Dorwanie Roya "Dzikiego Diabła" Harpera. Mogły. Jednak te zalety nie szły w parze z młodym wiekiem. Dlatego Shilah wolał rzucić się szukać śladów. Niepomny na to, że Harpera już dawno tu nie było, że pewnie pojechał kanionem a na górę wdrapał się tylko jeden strzelec. Musiał znaleźć ślad i dopaść Roya przed innymi. Samemu wywrzeć zemstę zamiast przyglądać się jak robi to ktoś inny.

Z początku nie znalazł nic szczególnego, żadnych śladów bytności. Aż w końcu natknął się na rewolwer. Należał do Scotta.

***


Zarośnięty poganiacz splunął tytoniem i pokazał grupie przy niewielkim ognisku swój rewolwer.
- Kupiłem go za cały swój dobytek. Niesie celnie nawet na trzydzieści kroków a kula wystrzelona z niego wyrywa dziurę wielkości pięści. To z niego wpakuję temu skurwielowi Royowi kulkę. Prosto między jego kaprawe oczy.
W tym momencie Scott dostrzegł, że przysłuchuje mu się mieszaniec, siedzące nieopodal i smarujący łojem popękane paski przy siodle.
- Co nastawiasz ucha brudasie? Może, ty chcesz z niego kulkę? Co kundlu?!
Shilah spuścił wzrok, milczał nie chcąc prowokować postawnego rewolwerowca do agresywnych czynów.

***

Teraz z pewnością już Scott nie wpakuje mu kulki, ani Harperowi. Młodzieniec chwilę się rozglądał, w końcu dostrzegł półkę skalną i zwisający stamtąd arkan. Ktoś musiał ściągnąć rewolwerowca. Było to jednak niewykonalne, sam potrafił się lassem nieźle posługiwać. Nawet jeżeli by zarzucono je Scottowi na szyję dusząc krzyk to upadek tak wielkiego mężczyzny byłby głośny. A on był niedaleko. To było niewykonalne, dla człowieka. Shilah, bardziej przesądny od większości z grupy pościgowej co raz bardziej wierzył, że największym zagrożeniem nie jest Roy ani Apacze. W Mesie Diabła mieszkało coś niedobrego.

Chwilę nasłuchiwał i obserwował, wyglądało jednak, że nikogo nie ma w okolicy. Schował łuk do sajdaku i rozpoczął wspinaczkę. Metr za metrem. Dłonie i stopy łatwo odnajdywały oparcie. Zwinne ciało pięło się do góry. Aż był u szczytu. Wtedy kamień się poruszył. Błysnęły oczy, czerwień podniebienia i biel kłów. Stracił oparcie, z krzykiem spadł w przepaść.

***

- Ani drgnij, kundlu!
Całe ciało go bolało. Rwało. Palce rozwarły się i zwarły orząc ziemię. Chciał się odezwać, wytłumaczyć Scottowi, że to nie on się na niego zasadził, że był przecież z przodu. Ale z gardła nie wydobyły się słowa tylko skrzek.
- Co? Mówiłeś coś, Siliahu Willkinson?
Otworzył oczy i zobaczył lufę rewolweru a za nią twarz. Harrisa, nie Scotta. Przekręcił głowę i dostrzegł Olsena. Przełknął ślinę, zebrał myśli. Na jego twarzy rysował się nie tylko ból ale i strach. I to chyba nie tylko przed rewolwerem Harrisa.
- To duchy panie Olsen. To duchy. One na nas polują.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 29-07-2014, 09:09   #45
 
Armiel's Avatar
 
Reputacja: 1 Armiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputacjęArmiel ma wspaniałą reputację

Olsen, Shilah

Olsen nie do końca zrozumiał mamrotanie mieszańca, lecz wraz jego twarzy i – co najważniejsze – jego oczy, powiedziały mu zbyt wiele. Wiele więcej, niżby Olsen chciał zobaczyć.

Shilah Wilkinson był przerażony.

Owe przerażenie mogło być wynikiem upadku, którego ślady znaczyły ciało Shilaha, jak też czymś więcej. Autentyczną, niepohamowaną grozą.

- Wierzy mu pan, panie Olsen? – zapytał Harris.

- Tak – odpowiedział zgodnie z przekonaniem bankier.

Znał się na ludziach. Wiedział, kiedy ktoś kłamie, kiedy kłamie, jak kłamie. Shilah nie kłamał.

Ale broni nie opuścił wpatrując się w pokrwawionego, pobijanego mieszańca.

Tak zastała ich reszta grupy pościgowej, która pojawiła się na miejscu upadku kilka minut później.


Wszyscy

- Znam chłopaka, prawie od dziecka – powiedział usadowiony na kulbace Tigget. – Nawet, jeśli ktoś pośród nas robi krecią robotę, to nie jest nim Shilah.

Nikt nic nie odpowiedział. Nie skomentował. Stawianie mieszańca wyżej, niż białych było zapewne wynikiem bólu, jakiego doświadczał Tigget.

Szeryf opędził muchę, która uparcie próbowała siadać na jego twarzy, zwabiona zapewne ciężkim potem, którym spływał ranny.

Pani Reed skończyła zakładać ostatni szef na poharataną głowę mieszańca. Rany, których Shilah doznał spadając ze skarpy, nie były na szczęście groźne, lecz wymagały opatrzenia.

Kiedy rzeczy lekarki znalazły się na powrót w jej podręcznej torbie, a sama pani Reed wskoczyła zwinnie na siodło, szery spojrzał na przetrzebioną grupę pościgową.

- Zostało ich trzech. Dziki Diabeł, Gonzaga i ktoś trzeci. Gonzaga szykuje na nas pułapkę, ale my zrobimy tak.

Wyjaśnił swój plan, a oni z aprobatą skinęli głowami.

Mimo pogruchotanych kulasów, Tigget nadal radził sobie w roli szeryfa i dowódcy i po chwilowych niepowodzeniach, kiedy spadło na niego zbyt wiele porażek, zdawał się podnosić „z kolan”. Chociaż ta metafora, zważywszy na stan zdrowia szeryfa, była wielce nietrafiona. Wręcz szydercza.




Gonzaga skrył się za kilkoma potężnymi głazami nasłuchując i wypatrując pościgu.

Harper mówił, że Tigget nie odpuści. Że jego ludzie nie odpuszczą. Że trzeba ich powstrzymać, zastraszyć, zabić. Walić ścigającego psa po pysku tak długo, aż straci tyle zębów, że nie będzie w stanie dalej kąsać.

Bandyta poprawił stare, zniszczone sombrero, i zmrużył oczy, bo wydawało mu się, że dostrzega jakiś ruch w dole, na ścieżce, gdzie zostawili dyskretne ślady dla pościgu. Odległy huk i strzelanina ostrzegła Gonzagę – znanego rabusia bydła, koniokrada, gwałciciela i mordercę, – że ten psi fiut, Oczko, zrobił swoje. I zawiódł.

Dziki Diabeł na pewno nie będzie zadowolony. Na myśl o tym, co Harper zrobi Stonowi, jeśli ten ma pecha jeszcze żyć, Gonzaga zadrżał przestraszony. A przecież nie należał ani do ludzi strachliwych, ani do wrażliwych.

Znów coś poruszyło się w dole, na linii zasadzki. Koń. Kolejne konie. Mało koni. I jeźdźcy.

Jechali rozglądając się czujnie na boki. Wypatrując zasadzki, a więc Stone musiał sypnąć.

Ostrożnie, by nie zdradzić swojego położenia, Gonzaga sięgnął ręką koło siebie, gdzie położył niespodziankę dla ścigających go skurwieli. Laskę dynamitu z pięknym lontom na jej końcu.
Ale palce natrafiły jedynie na kamień.

- Tego szukasz? – powiedział ktoś za jego plecami.

Bandzior odwrócił się szybko sięgając po rewolwer. Ale nie był wystarczająco szybki.

Zobaczył dwóch ludzi. Jednym z nich był Szop Muller. Drugiego nie znał.

I właśnie ten drugi wyprowadził precyzyjny, potężny cios kolbą sztucera w głowę Gonzagi. Cios był tak silny, że kapelusz spadł z głowy bandyty a on sam stracił momentalnie przytomność.




Plan szeryfa okazał się, tym razem, trafiony, podbudowując morale grupy pościgowej.

Gonzagę dopadli jeszcze przed południem, kiedy słońce zaczynało przypiekać z samej góry, nie dając szansy ukrycia się w cieniu podczas jazdy.

Bandytę wypatrzył Szop Miller, ukrytego dość zgrabnie pośród skał, ale nie na tyle zgrabnie, by zmylić czujne oko starego trapera. Podczas, gdy reszta przedstawicieli prawa i zemsty jechała, zdawałoby się, prosto w zasadzkę, Szop i młody Shilah, który już doszedł do siebie, zaszli Gonzagę z boku asekurowani – na wszelki wypadek – przez Harrisona i Carreya. A potem unieszkodliwili.

Teraz pościg zatrzymał się na chwilę, by w cieniu skał dać szansę wytchnienia koniom. Mężczyźni dzielili się ze zwierzętami wodą i suszonymi warzywami.

A Tigget przesłuchiwał Gonzagę, wraz z Wielebny, który już raz pokazał, że nie obawia się przekroczyć granic, by tylko dowiedzieć się wszystkiego, co może pomóc dopaść Dzikiego Diabła. Na całym postoju nie było jednak oczu, które nie zwracałyby się w stronę, gdzie szeryf i Wielebny dochodzili prawdy.

Gonzaga był twardszy, niż Stone, ale i on w końcu zaczął mówić. Nieskładnie, z przerażeniem oglądając się na wszystkie strony, na ile pozwalały ,mu na to założone przez ludzi szeryfa więzy.
Potwierdził zeznania Stone’a, o tym, że Harper chce spotkać się z kimś na Mesie Diabła, o tym, że szuka jakiegoś nieziemskiego skarbu, złota, które miał ponoć zdobyć Hernando de Alarcón – jeden z pierwszych konkwistadorów, jacy wędrowali po ziemiach Nowego Meksyku. Z tego, co mówił Gonzaga nikt więcej nie czaił się na drodze. Dziki Diabeł zatrzymał przy sobie tylko jednego człowieka – nowego a bandzie – niejakiego Louisa Zephyrra. To było coś nowego. Tego człowieka nie znali.

Louis Zephyrro był, jak to stwierdził Gonzaga, szulerem i oszustem karcianym poznanym przez Dzikiego Diabła kilka tygodni temu w jednej ze spelun po drugiej stronie Rio Grande. Paniczyk, o nienagannych manierach, noszący tylko jeden pokryty złotem pistolecik, który omamił umysł Diabła wizjami o złocie konkwistadorów. To on miał jakąś mapę, ale zapisaną takim językiem, że tylko ten cały Zehyrro potrafił odcyfrować znaki na niej. Louis zaproponował Harperowi współpracę, a Diabeł przystał na to z chęcią, zapewne już w myślach pakując kulkę w łeb fircyka, kiedy tylko zdobędzie hiszpańskie złoto.

Kiedy Wielebny zapytał o ofiary rzezi odkryte w miejscu obozowiska Dzikiego Diabła, skory do tej pory na współpracę Gonzaga zamilkł. I nieważne było, ile bólu mu zadali, co obiecali, jak straszyli – zbir milczał.

W końcu Tigget wpakował mu kilka kul w pierś kończąc szybko i ostatecznie brutalne przesłuchanie.

- Powiesiłbym go, za jego zbrodnie, ale nie mamy ani czasu, ani dobrego drzewa. No i należało mu się za chęć współpracy.

Nikt nie skomentował. Nie było czego.

- Szop. Znajdź ślady Harpera i tego Zephyrra. Dość już się nasłuchaliśmy bajek. Jeśli Gonzaga nie kłamał, a sądzę, że nie, zostało już ich tylko dwóch. Dziki Diabeł i jakiś fircyk. Jeśli dopisze nam szczęście, przed wieczorem będą nasi.


Szop prowadził przez skalne, rozgrzane jak piec chlebowy, pustkowie. Szedł ostrożne, przed całą kolumną konnych i wypatrywał śladów przejścia Harpera, mrucząc coś pod nosem po niemiecku.

Widać było, że nie ma łatwego zadania.

Słońce dzisiejszego dnia prażyło jeszcze mocniej, niż wczoraj, co wydawało się niemożliwe. Teren, po którym się poruszali, pełen był skał, kamieni i piasku, poprzecinany licznymi pęknięciami i szramami. Na wielu kamieniach bez trudu widzieli znaki podobne do tych, jakie znaleźli przy zwłokach nieszczęsnego Craiga.

Bliżej czwartej popołudniu dostrzegali też inne, niepokojące elementy otoczenia – tu i tam kopczyk kamieni, na którym zatknięto indiański wampum, czasami niewysoka tyczka ozdobiona czaszką kojota, innym razem sterta kamieni, z których spoglądała na nich ludzka czaszka, zdająca się uśmiechać szyderczo. Ich ruchy śledziły puste oczodoły tych wątpliwych ozdób, a Shilahowi przypomniał się incydent z poranka, który zdążył już wyjaśnić sobie zwykłym urojeniem.

Koło piątej wyjechali do kolejnego kanionu – wyschniętego koryta starej rzeki, o dnie upstrzonym kamieniami i skalnymi łupkami. Brzegi kanionu porastał prawdziwy las kaktusów. Dawno już nie widzieli takiej ilości kolczastych roślin w jednym miejscu.

Muller zatrzymał się przed jednym z kaktusów i obserwował uważnie plątaninę zielonych, mięsistych drzewek.

- Wjechali pomiędzy kaktusy – powiedział przewodnik popijając jednocześnie ze skórzanego bukłaka.

- To na co czekamy. Jedziemy za nim. Daleko jeszcze jest?

- Blisko.

- Ruszajmy zatem. Nie traćmy czasu.




Przejechali przez kolczastą gęstwę pilnując się nawzajem i rozglądając bacznie na wszystkie strony. Za kaktusowym zagajnikiem znajdowała się skalna ściana i wąski, niewidoczny zza zasłony roślinności, przesmyk –ledwie szczelina w skale, szeroka jednak na tyle, że jeden jeździec przecisnąłby się przez nią na drugą stronę.

Zwykłe rozdarcie pomiędzy skałami, a jednak spowodowało, że zatrzymali się rozciągnięci w sznur jeźdźców, bowiem wąska przestrzeń miedzy litą skałą, a kaktusami nie pozwalała na inny szyk.

Ktoś, zapewne już dawno temu, wymalował po obu stronach pęknięcia coś na kształt oczu. Ten sam lub inny artysta wyrzeźbił nad wejściem wyraźny motyw łusek. Oba te ozdobniki powodowały, że zanurzający się w szczelinie wędrowiec miał wrażenie, że wchodzi wprost do paszczy węża.

Tigget jednak nie zatrzymał się i po chwili kolumna jeźdźców przeciskała się przez wąski tunel miedzy skałami.

Przedostanie się na drugą stronę zajęło im nie więcej niż kwadrans, a kiedy już gromadzili się wszyscy oczom ich ukazało się zapomniane przez Boga i ludzi pueblo.

Leżało ono na drugim końcu kotliny - długiej na jakąś milę i szeroką na jakieś pół mili. Ze wszystkich stron otaczały tą dolinę wysokie, ostre skały- postrzępione i zerodowane, na pierwszy rzut oka, nie do przebycia.

Słońce chyliło się już powoli ku zachodowi. Co prawda do zmierzchu zostały jeszcze, co najmniej cztery godziny, lecz przez wysokie skały kotlina z pueblo wydawała się być skryta w dziwnym półmroku.

Spoglądając na widoczne w oddali ruiny zaczynali coraz bardziej wierzyć w to, że jakiś hiszpański zdobywca ukrył w nich złote skarby.

Ich rozmyślania o bogactwie będącym doskonałym uzupełnieniem śmierci Dzikiego Diabła przerwał nagle krzyk Tiggeta.

Koń szeryfa, be żadnego ostrzeżenia stanął dęba wierzgając kopytami w powietrzu, a potem opadając nimi do przodu i kopiąc coś niewidocznego na ziemi. Gwałtowne szarpnięcie napięło więzy, które przytrzymywały szeryfa w kulbace. Tigget krzyknął z bólu. Koń wyrwał się w przód i pognał przed siebie, na ślepo.

Być może ktoś pospieszyłby z pomocą szeryfowi, gdyby nie fakt, że w sekundę po tym, jak rumak Tiggeta zaczął swój szaleńczy popis, to samo zwierzęce szaleństwo udzieliło się reszcie zwierząt.

Konie zaczęły wierzgać kopytami, kąsać nawzajem siebie i pobliskich jeźdźców, zarzucać zadami z czytelnym pragnieniem pozbycia się ludzi z siodeł, a potem pognały w różne strony, niczym obłąkana sfora.
Ten dziwaczny amok podzieliły wszystkie konie, nawet te najlepiej ułożone pod jeźdźca, nawet te, którymi opiekował się Wilkebaw.

Jedynym pragnieniem oszołomionych jeźdźców było teraz nie dać się zrzucić.
Carrey nie miał tyle szczęścia. Widzieli, jak jego własny wierzchowiec zrzuca go na ziemię, a potem przebiega po nim, tratując w bezrozumnym szale. Rewolwerowiec krzyknął krótko, a kiedy jedno z kopyt przygniotło mu pierś, plunął czerwienią krwi i znieruchomiał.

Nikt nie miał czasu litować się nad jego losem. Każdy miał bowiem problem z własnym wierzchowcem, nad którym musiał zapanować, lub w jakiś sposób zeskoczyć z siodła, jeśli nie chciał podzielić losu Carreya.
 
Armiel jest offline  
Stary 29-07-2014, 18:32   #46
 
Szarlej's Avatar
 
Reputacja: 1 Szarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputacjęSzarlej ma wspaniałą reputację
Szop Muller znał się na swojej robocie. Silah potrafił poruszać się cicho i podjąć niejeden trop ale traper był od niego dużo lepszy. Przewaga doświadczenia. I wprawy w tropieniu ludzi nie zwierząt. Przed odłączeniem się od głównej grupy Muller odpiął od juków sztucer i podał go mieszańcowi.


- Trzymaj dzieciaku. Przyda ci się.
Poganiacz zważył broń w rękach. Była ciężka, cięższa niż łuk do którego był przyzwyczajony.
- Dziękuję panie Muller.

Teraz jednak długa broń była zawadą, młodzieniec musiał się namęczyć, żeby długa lufa nie wystawała za skał. Teren był trudny jednak traper z wprawą wybierał przejścia a i Shilah wiedział jak się poruszać, balansować ciałem by pozostać ukrytym. I ponownie nie spaść. Na wspomnienie tamtego upadku i... zwid. Zwid ze zmęczenia i stresu spadł.

Po dłuższej chwili zobaczyli leżącego mężczyznę. Krępego, z sfatygowanym kapeluszem zasłaniającym twarz. Obok niego leżała wiązka dynamitu, dostatecznie potężna, żeby po celnym rzucie wysadzić większość grupy pościgowej a resztę mocno spowolnić. Traper podkradł się bezszelestnie a Shilah go osłaniał poruszając się dwa kroki za nim. Obaj się nie śpieszyli, z uwagą stawiali stopy, nie potrącając żadnego kamienia. Nie wyprowadzając ich ofiary z błędu, że jest drapieżnikiem. Szop powolnym ruchem schylił się i podniósł dynamit, Shilah zamarł w bezruchu. Bandyta w końcu sięgnął za siebie. Chwilę macał ziemię. Wtedy odezwał się traper:
- Tego szukasz?
Bandyta długo się im nie przypatrywał. Jego ręka wystrzeliła jak wąż do kabury. Tym razem jednak wąż nie był dość szybki. Shilah zamachnął się karabinem trzymając go za lufę i korpus. Drewniana kolba z suchym trzaskiem uderzyła bandytę w skroń. Ten padł jak ścięty, jego głowa uderzyła o twardą ziemię. Shilah i Muller spojrzeli po sobie, krótkie skinięcie głową wytrawnego trapera było wymowniejsze niż jakakolwiek słowna pochwała.

***

Pueblo wyglądała na opuszczone. Według zdobytych informacji to tutaj krył się Harper z jakimś kanciarzem. Było ich tylko dwóch, nie mieli szans przeciwko ciągle licznej grupie. Pojawiał się jednak problem, praktycznie każdy z nich chciał sam to skończyć. Może i niektórzy byli skłonni dać pierwszeństwo Trgettowi ale nie Shilah. On musiał to zakończyć sam. A przed śmiercią Roy Harper musiał odpowiednio odpowiedzieć za swe czyny.

Mieszaniec widział jak niektórzy na niego patrzą. W napiętej atmosferze wielu wydało już wyrok. Ich ludzi ściągano za pomocą strzał i arkanów a w grupie pościgowej tylko on sam używał tych broni. Do tego był kolorowy. To wystarczało. Od prewencyjnego zastrzelenia poganiacza chroniło tylko słowo szeryfa. To jednak mogło nie wystarczyć. Mimo to Shilah musiał podjąć ryzyko i ponownie się oddzielić. Dorwać Harpera pierwszy. Podjechał do Szopa i zeskoczył obok z konia. Z juków wyciągnął arkan, z łukiem i rewolwerem praktycznie się nie rozstawał.
- Panie Muller...
Nie zdążył poprosić o zgodę na samotny zwiad. Za nimi jakiś koń zarżał, ktoś zaklął, Tigett krzyknął głosem pełnym bólu. Poganiacz obejrzał się tylko po to aby zobaczyć jak koń szeryfa opada na cztery kopyta i zrywa się do dzikiego galopu. Reszta koni, też czymś spłoszona zaczęła się rzucać. Jego koń podobnie, wyrwał mu lejce i rżąc dziko zaczął młócić kopytami powietrze przed sobą. Wystraszony mieszaniec odskoczył na bok, jak najbliżej ściany wąwozu. Jak najdalej od rozszalałych zwierząt.
 
__________________
[...]póki pokrętna nowomowa
zakalcem w ustach nie wyrośnie,
dopóki prawdę nazywamy, nieustępliwie ćwicząc wargi,
w mowie Miłosza, w mowie Skargi - przetrwamy [...]
Szarlej jest offline  
Stary 30-07-2014, 00:07   #47
 
kretoland's Avatar
 
Reputacja: 1 kretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodzekretoland jest na bardzo dobrej drodze
Taktyka uporania się z kolejną zasadzką wyszła bez najmniejszych problemów. To podniosło dość mocno jego morale. Przynajmniej w dzień zaczęło im iść lepiej. Przesłuchanie wydało mu się dość mocno brutalne. Teoretycznie każdy zasługuję na godne traktowanie, ale w sumie czy Ci dranie kiedyś kogoś godnie potraktowali. Czyli w sumie należało się draniowi.

Dalsza przeprawa już się tak nie uśmiechała Brianowi. Widok indiańskich posążków, straszaków czy jak by to jego kompani nie nazywali, spowodował że stary kowboj poczuł dreszcze. Indianie zdecydowanie nie życzyli sobie tu niczyjej obecności, ale skoro diabeł tędy powędrował to i oni musieli. Tylko te całe opowieści Wielebnego o wężu i Shilah o duchach to dość mocno go niepokoiło. W sumie mało powiedziane niepokoiło, przerażało go to, ale jego cel był ważniejszy. Jeśli ma zginąć może być i tu byle diabeł poszedł razem z nim do piachu.

Widok miasta wyrytego w skale zapiął dech w piersiach. Budowle były wręcz niesamowite.
Z zachwytu wyrwała go nagła reakcja koni. Strasznie się czegoś przeraziły i zaczęły wierzgać. Mimo spędzenia prawie całego życia na koniu Wikebal miał problemy by się utrzymać.


 
kretoland jest offline  
Stary 30-07-2014, 10:25   #48
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
Bo kto ma, temu będzie dodane, i nadmiar mieć będzie; kto zaś nie ma, temu zabiorą również to, co ma.
Bo stwardniało serce tego ludu,
ich uszy stępiały i oczy swe zamknęli,
żeby oczami nie widzieli ani uszami nie słyszeli

Wielebny jechał jako jeden z ostatnich w rzędzie. Spokojny i opanowany, choć nadal przed oczami, miał wychodzącego węża z ust Stone’a. I za każdym razem wzdrygał się na samą myśl o tym. Przesłuchanie, którego się dopuścił dwukrotnie, nie sprawiało mu przyjemności lecz także nie niepokoiło go. Gdy spoglądał w oczy obu morderców, nie czuł nic do nich. Może tylko litość. Gdy szeryf wpakował mu kulę w pierś, Wielebny spokojnie patrzył jak uchodzi życie z człowieka.

-Kto przelewa krew człowieka, przez człowieka zostanie przelana jego własna krew - rzekł spokojnie, gdy tylko Gonzaga wydał ostatnie tchnienie

Przekroczył linię, i wiedział że upłynie wiele wody, nim wróci do dawnego życia. Teraz jednak nie miało to znaczenia, bowiem los pchnął go w zupełnie innym kierunku. Ścigał mordercę, człowieka podstępnego i na tyle złego, że liczyło się tylko to by go dopaść. Rozgrywką, którą rozpoczął Rod Harper, nie miała reguł lecz Diabeł nie wiedział, że Jeremiaha Johnston podejmie ją z całą bezwzględnością. Rozumiał i akceptował fakt, że aby schwytać diabła, musiał stać się taki sam jak on. Tylko tak, mógł doprowadzić swoją misję do końca. Tylko tak miał szansę przetrwać na ścieżce pełnej brutalności i przemocy.

Słońce prażyło mocno, i pot spływał obficie z twarzy jeźdźca, który spokojnie rozglądał się na boki wypatrując niebezpieczeństwa. Co jakiś czas sięgał do manierki, do której nalał sobie przed podróżą whiskey. Potrzebował czegoś mocniejszego by się uspokoić, a i od kilku dni nie miał niczego mocniejszego w ustach.

Gdy tylko wkroczyli w wąski tunel między skałami, dłoń sama z siebie powędrowała ku rękojeści rewolweru. Czujność została wzmożona, bowiem to miejsce było idealne na zasadzkę. Ciasno, bez możliwości odwrotu. Na szczęście jednak nic się nie wydarzyło, i grupa przedostała się na drugą stronę. Ich oczom ukazała się zapomniane przez ludzi i świat pueblo, a przynajmniej tak to wyglądało. Czyżby słowa o skarbie Hernando de Alarcón’a były prawdziwe? Diabeł wierzył, że tak, a skoro był gdzieś w tych okolicach… Uśmiech pojawił się na twarzy Wielebnego, który po chwili znikł, gdy zobaczył dziwny półmrok otaczający kotlinę. Choć nic nie powiedział na głos, rewolwerowiec miał złe przeczucia. Zastanawiająca była także ta cisza..
Nie trwała ona długo, bowiem przerwał ją nagle krzyk Tiggeta. A potem wydarzenia zaczęły następować po sobie błyskawicznie. Koń szeryfa stanął dęba, wierzgając w powietrzu kopytami, jakby coś je przeraziło. Nim Wielebny zdążył zareagować jego koń również zaczął szaleć, wierzgać i kąsać wszystko co miało na drodze swojego pyska. Szaleństwo zaczęło udzielać się wszystkim zwierzętom, a pierwszą ich ofiarą padł Carrey.

Jeremiaha wiedział, że choć strzelcem był wyśmienitym, jeźdźcem był dość przeciętnym. Utrzymanie się w siodle było mało prawdopodobne toteż została mu oczywista oczywistość. Nie wiele myśląc Jeremiaha postanowił zeskoczyć z siodła, przylegając do jednej ze ścian wąwozu. Gdyby, któryś z koni ruszył na niego, bez wahania zamierzał wpakować kulę w łeb zwierzęciu. Co jak co, cenił swoje życie bardziej niż konia.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)
valtharys jest offline  
Stary 30-07-2014, 14:17   #49
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Egzekucję Gonzagi kiedyś by sobie darowała. Wieszanie przestępców było w małych miasteczkach wydarzeniem niemal towarzyskim i miało rzeszę wielbicieli. Mężczyźni, robiące na drutach stateczne panie a nawet małe dzieci, każdy chciał zobaczyć jak z bandyty uchodzi życie. Jak wierzga nogami a jego napuchnięty język nie mieści się już w ustach, twarz robi się coraz bardziej czerwona a w finale, postrach miejscowej tłuszczy robi pod siebie. Dziś, może po raz pierwszy wdowa Reed spojrzała na takie ceremonie nie jako na rozrywkę dla mas ale... konieczność. Sprawiedliwość musiała zostać wymierzana, czy to na stryczku czy kulą między oczy. Lustrując wielką dziurę w czole Gonzagi Rebecca nie czuła deka współczucia. Tylko ulgę. Więcej zła na ten świat już nie wyleje. Pozostało jeszcze dwóch. A na samym końcu sam Diabeł.

W siodle, jadąc przez skwar i spiekotę, dumała nad potwornymi historiami snutymi przez członków pościgu. Nie wierzyła, że długi na kilka łokci wąż mógłby wypełznąć przez gardło z żywego człowieka. Nie wierzyła też jednak, że Wielebny kłamie. Majaki jakie wypluwał z siebie Shilah kiedy zszywała mu ranę wydawały się jeszcze mniej prawdopodobne. I kiedy rozmyślała tak nad racjonalnym wyjaśnieniem zwidów... tak, zwidów, bo musiały to być jakieś chore zbiorowe majaki, wtedy wjechali w las kaktusów i natchnęła ja pewna hipoteza...
Pejotl. Wyciąg z niektórych odmian kaktusów o działaniu silnie halucynogennym. Używany często w praktykach szamańskich okolicznych Indian... Koło się zataczało i wracało do osoby Shilah Willkinsona. Czy młody Indianin mógł zatruć im wodę nakrotycznym wywarem? Tylko... po co? Rebecca nie potrafiła sobie wyobrazić, chyba, że Indianin... był kupiony przez Diabła. Albo działał z ramienia rdzennych mieszkańców tych stron bo i udowodnili, że maczali w tej całej kabale swoje czerwone palce.

Lekarka sięgnęła do swojej manierki, odkręciła i powąchała.
Postanowiła mieć czujniejsze baczenia na Indianina podczas dalszej części podróży a i podzielić się obawami z panem Pricem. Może teoria trucia ich kolektywnie przez Indian nalewką z kaktusa zawierało pewną dawkę paranoi ale pana Price'a za paranoika w rzeczy samej miała i dlatego sowicie mu płaciła. Zawsze lepiej dmuchać na zimne.

Rebecca nigdy nie była wyborowym jeźdźcem. Nic dziwnego, że jej wierzchowiec zupełnie wybił ją z rytmu kiedy wpadł w popłoch bijąc kopytami o ziemię i wznosząc chmury pyłu. Wdowa ściągnęła lejce próbując zapanować nad zwierzęciem. Poluzowała pasek trzymający torbę lekarską aby ta w razie czego spadła wraz z nią. Jeden raz już się tak załatwiła, że dała się zrzucić z końskiego grzbietu a jej bezcenne instrumenty i medykamenty pogalopowały w siną dal. Teraz już się nie da wystrychnąć w ten sposób. Jeśli rąbnie o grunt to z całym swoim dobytkiem.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 30-07-2014 o 14:21.
liliel jest offline  
Stary 30-07-2014, 14:37   #50
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Cień, zmęczenie i napięcie jakie towarzyszyło mu w drodze do spodziewanej zasadzki spowodowały, że zasnął niczym dziecko kiedy rozłożyli się obozem – nieskładną plątaniną ludzi, koni i tego co kto przy sobie miał – po tym jak schwytali Gonzagę.

Schwytali, ale przecież wcale nie musiało do tego dojść! Meksykaniec mógł być cwańszy. Oni mogli być mniej bystrzy. Coś mogło pójść nie tak. Cokolwiek. Wystarczająco wiele by kolejny raz tego samego dnia zostać zasypanym walącym się na głowy gruzem i deszczem pocisków. Nie, wcale nie podobał mu się ten plan. A już nie sam plan w detalach, tylko rola, jaką miał w nim odegrać! Przynęta! Był przynętą. Cholernym majtającym na haku robakiem trwożliwie rozglądającym się z którego kierunku nadciągnie głodna, zębata paszcza. Bo że nadciągnie, tego Olsen był pewny. W końcu na tym między innymi polegał plan.

Role myśliwego i zwierzyny odwracały się jak w kalejdoskopie i sam już nie wiedział kim w danej chwili jest. Kompletne wariactwo. Szaleństwo, które sam zainicjował, z ochotą w nie wlazł a teraz nawet nie wiedział jak się zakończy, ani jak się z tego wyplątać. Paranoja.
Trudy wędrówki po pustyni – tak, wędrówki bo to nie była już pogoń za bandytami – dawały mu się coraz dotkliwiej we znaki. Sen i odpoczynek. To było wszystko, czego potrzebował. A nie. Jeszcze poczucia bezpieczeństwa. Pewności że czarne jest czarne, a białe – białe. Shiliah wystraszył go nie na żarty. Ten chłopak prawdziwie wierzył w to co mówi. Wyrżnął co prawda porządnie głową o kamienie, ale czy można było to, o czym mówił, o czym bał się powiedzieć, a Olsen zobaczył w jego oczach zganiać na skutki potłuczonego czerepu? Wielebny Johnston też pobąkiwał w drodze jakoby pierwszemu schwytanemu bandycie wylazł z ust grzechotnik... Nieprawdopodobne. Tym bardziej im mocniej zaklinali się że tak było wszyscy pozostali świadkowie tego zajścia. Nie wiedział sam co o tym myśleć.... To prawda. W wściekł się na wieść o rozwaleniu człowieka, który mógł mu powiedzieć cokolwiek o losie jego zrabowanych pieniędzy, ale co było robić? Mleko się rozlało, wypadki toczyły szybko, a on, cóż, nie miał na tych ludzi żadnego wpływu. Pozostało czekać kolejnej szansy....

Huk strzału z rewolweru zerwał go na równe nogi. Z trwogi omal nie zakrzyknął. Strzał. Kolejny. I następny głuchym echem odbijający się od ścian wąwozu łoskot zwiastujący nadchodzącą śmierć....
Wszyscy stali.
Nieruchomo.
Spokojnie.
Beznamiętnie obserwowali jak... Tigget paKUJE W GONZAGĘ KULĘ ZA KULĄ!!!
Uświadomił sobie że właśnie się obudził i ze zgrozą dostrzegł że ze snu wpadł w jakiś... koszmar!! Szansa... kolejna... zmarnowana....ręce mu opadły....

I tym razem nie powiedział nic. Nie miał sił. Z rezygnacją poczłapał do wierzchowca i wspiął się na siodło. Nawet nie pytał o rewelacje jakie udało się wydobyć z bandyty.
Jechał.
Pogrążony w powiększającej się rozpaczy apatycznie tkwił w siodle, a ze szczątków rozmów układała się pewna całość. Harper. Mesa Diabła. Spotkanie. Skarb konkwistadora. Luis Zephyrr... Nie wierzył w ani jedno słowo. Bandyta uciekający przed pościgiem zabijający własnych ludzi? Szukający skarbu człowiek niespełna kilka dni wcześniej rabujący bank? Nie. Nic z tej historii nie trzymało się kupy... Powariowali... ci ludzie albo on... powariowali. Upał. Zmęczenie. Pragnienie. Wszystko dawało się bankierowi we znaki. A skoro jemu, czemu by nie im? Musiał być ostrożniejszy. Bardziej czujny...

Obserwował ich spode łba. Nie odzywał się tylko słuchał. I patrzył. Na ludzi z którymi już piąty jak dobrze liczył dzień tułał się po bezdrożach. Rysunki i tajemnicze indiańskie symbole obeszły go tylko tyle, że dostrzegł ich brzydotę. Jeśli miały odstraszyć, to w jakiś sposób pełniły swoją rolę. Jeżeli miały przerazić, to był ślepy na ich symbolikę. Bardziej pochłaniała go obserwacja ludzi z którymi przyszło mu brnąć przez góry. Czuł że to w zachowaniu któregoś z nich znajdzie klucz do zagadki swych niepowodzeń....

Pomylił się.

Nieszczęście przyszło niespodziewanie i bez najmniejszej oznaki. Konie, wszystkie naraz nagle oszalały nie dając nikomu szansy nawet na zastanowienie się co było tego przyczyną.
Jego własny wierzchowiec nagle wierzgnął tak, jakby nigdy w życiu nie nosił na grzbiecie jeźdźca. Szał. Kwik i chaos. Widząc to, co spotkało Carrey'a wiedział że ani chce, ani potrafi utrzymać się w siodle. Amok! Wydało mu się że własny wierzchowiec chce go jednocześnie zrzucić i pokąsać! Co robić!? Cokolwiek by wymyślił czasu i tak nie stało, by od idei przejść do czynu.
Oszalały koń wierzgnął kolejny raz.
 
Bogdan jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:45.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172