Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-07-2014, 14:37   #50
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Cień, zmęczenie i napięcie jakie towarzyszyło mu w drodze do spodziewanej zasadzki spowodowały, że zasnął niczym dziecko kiedy rozłożyli się obozem – nieskładną plątaniną ludzi, koni i tego co kto przy sobie miał – po tym jak schwytali Gonzagę.

Schwytali, ale przecież wcale nie musiało do tego dojść! Meksykaniec mógł być cwańszy. Oni mogli być mniej bystrzy. Coś mogło pójść nie tak. Cokolwiek. Wystarczająco wiele by kolejny raz tego samego dnia zostać zasypanym walącym się na głowy gruzem i deszczem pocisków. Nie, wcale nie podobał mu się ten plan. A już nie sam plan w detalach, tylko rola, jaką miał w nim odegrać! Przynęta! Był przynętą. Cholernym majtającym na haku robakiem trwożliwie rozglądającym się z którego kierunku nadciągnie głodna, zębata paszcza. Bo że nadciągnie, tego Olsen był pewny. W końcu na tym między innymi polegał plan.

Role myśliwego i zwierzyny odwracały się jak w kalejdoskopie i sam już nie wiedział kim w danej chwili jest. Kompletne wariactwo. Szaleństwo, które sam zainicjował, z ochotą w nie wlazł a teraz nawet nie wiedział jak się zakończy, ani jak się z tego wyplątać. Paranoja.
Trudy wędrówki po pustyni – tak, wędrówki bo to nie była już pogoń za bandytami – dawały mu się coraz dotkliwiej we znaki. Sen i odpoczynek. To było wszystko, czego potrzebował. A nie. Jeszcze poczucia bezpieczeństwa. Pewności że czarne jest czarne, a białe – białe. Shiliah wystraszył go nie na żarty. Ten chłopak prawdziwie wierzył w to co mówi. Wyrżnął co prawda porządnie głową o kamienie, ale czy można było to, o czym mówił, o czym bał się powiedzieć, a Olsen zobaczył w jego oczach zganiać na skutki potłuczonego czerepu? Wielebny Johnston też pobąkiwał w drodze jakoby pierwszemu schwytanemu bandycie wylazł z ust grzechotnik... Nieprawdopodobne. Tym bardziej im mocniej zaklinali się że tak było wszyscy pozostali świadkowie tego zajścia. Nie wiedział sam co o tym myśleć.... To prawda. W wściekł się na wieść o rozwaleniu człowieka, który mógł mu powiedzieć cokolwiek o losie jego zrabowanych pieniędzy, ale co było robić? Mleko się rozlało, wypadki toczyły szybko, a on, cóż, nie miał na tych ludzi żadnego wpływu. Pozostało czekać kolejnej szansy....

Huk strzału z rewolweru zerwał go na równe nogi. Z trwogi omal nie zakrzyknął. Strzał. Kolejny. I następny głuchym echem odbijający się od ścian wąwozu łoskot zwiastujący nadchodzącą śmierć....
Wszyscy stali.
Nieruchomo.
Spokojnie.
Beznamiętnie obserwowali jak... Tigget paKUJE W GONZAGĘ KULĘ ZA KULĄ!!!
Uświadomił sobie że właśnie się obudził i ze zgrozą dostrzegł że ze snu wpadł w jakiś... koszmar!! Szansa... kolejna... zmarnowana....ręce mu opadły....

I tym razem nie powiedział nic. Nie miał sił. Z rezygnacją poczłapał do wierzchowca i wspiął się na siodło. Nawet nie pytał o rewelacje jakie udało się wydobyć z bandyty.
Jechał.
Pogrążony w powiększającej się rozpaczy apatycznie tkwił w siodle, a ze szczątków rozmów układała się pewna całość. Harper. Mesa Diabła. Spotkanie. Skarb konkwistadora. Luis Zephyrr... Nie wierzył w ani jedno słowo. Bandyta uciekający przed pościgiem zabijający własnych ludzi? Szukający skarbu człowiek niespełna kilka dni wcześniej rabujący bank? Nie. Nic z tej historii nie trzymało się kupy... Powariowali... ci ludzie albo on... powariowali. Upał. Zmęczenie. Pragnienie. Wszystko dawało się bankierowi we znaki. A skoro jemu, czemu by nie im? Musiał być ostrożniejszy. Bardziej czujny...

Obserwował ich spode łba. Nie odzywał się tylko słuchał. I patrzył. Na ludzi z którymi już piąty jak dobrze liczył dzień tułał się po bezdrożach. Rysunki i tajemnicze indiańskie symbole obeszły go tylko tyle, że dostrzegł ich brzydotę. Jeśli miały odstraszyć, to w jakiś sposób pełniły swoją rolę. Jeżeli miały przerazić, to był ślepy na ich symbolikę. Bardziej pochłaniała go obserwacja ludzi z którymi przyszło mu brnąć przez góry. Czuł że to w zachowaniu któregoś z nich znajdzie klucz do zagadki swych niepowodzeń....

Pomylił się.

Nieszczęście przyszło niespodziewanie i bez najmniejszej oznaki. Konie, wszystkie naraz nagle oszalały nie dając nikomu szansy nawet na zastanowienie się co było tego przyczyną.
Jego własny wierzchowiec nagle wierzgnął tak, jakby nigdy w życiu nie nosił na grzbiecie jeźdźca. Szał. Kwik i chaos. Widząc to, co spotkało Carrey'a wiedział że ani chce, ani potrafi utrzymać się w siodle. Amok! Wydało mu się że własny wierzchowiec chce go jednocześnie zrzucić i pokąsać! Co robić!? Cokolwiek by wymyślił czasu i tak nie stało, by od idei przejść do czynu.
Oszalały koń wierzgnął kolejny raz.
 
Bogdan jest offline