Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-07-2014, 21:27   #362
Tropby
 
Reputacja: 1 Tropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skałTropby jest jak klejnot wśród skał
The pride, The balance and the despair
Part 4

- A ty powinieneś wreszcie zacząć pracować głową - odparł Król w stronę Ririego, pukając się palcem w swój przypominający koronę hełm. Następnie chwycił pewnie za swój wbity w ziemię miecz i rozesłał dookoła swe królewskie haki, które miało zniwelować rozchodzącą się mroczną energię Szaleństwa. Zaraz potem zaś zakrzyknął władczo: - Raise, my Royal Guard and hail your one and true King!
Zaraz potem z ziemi miast jak poprzednio całej armii, zaczęły wyłaniać się jedynie trzy potężne postacie przypominające czarnych rycerzy samego Szaleństwa.


Nie byli oni może tak potężni jak ci służący ich ojcu, jednakże ciemne zbroje wciąż buzowały przepełnione potężną energią królewskiego haki, a dzierżone przez nich gigantyczne ostrza z pewnością były w stanie przeciąć więcej niż tylko zwykłą skałę.
Król machnął ręką, wskazując na Szaleństwo, a dwójka z rycerzy natychmiast zaszarżowała w jego stronę, by w tym samym momencie uderzyć w niego swymi mieczami z dwóch przeciwnych stron. Ostatni z rycerzy zaś stanął przed swym królem, by osłaniać go własnym ciałem przed ewentualnymi atakami.
Głośny skowyt przeszył scenę tego epickiego pojedynku. Dwa czarne wilki zeskakiwały właśnie z wyznaczających granicę areny wzniesień, pozostałości po zamku. Sylwetki drapieżników mknęły w kierunku ojca. Wataha uniósł dłoń w kierunku ich celu, układając ją w jeden z ulubionych gestów jego ludzkiej połówki.
Pistolet będący przedłużeniem ręki powoli zbierał przed sobą czarną energię. Znajdująca się tuż przed nim kula rosła, zaś na jej powierzchni pojawiały się czarne wyładowania. Gdy zebrał odpowiednią ilość energii wykrzyczał tylko jeden, jakże prosty dźwięk.
- BANG! - było to nie tylko podkreślenie jego ataku, ale i rozkaz dominującego w stadzie wilka. Podległe mu osobniki miały jedno zadanie - zbliżyć się do wroga Watahy i zakończyć swą egzystencję w pięknym, wybuchowym stylu.
- Patologia normalnie. - Burknął Riri zerkając na swoje rany. Strzelił kostkami palców, po czym zmatarializował białe ostrze szczęścia. Przejechał donią po chropowatej powierzchni klingi, co spowodowało że bron zaczęła dymić czernią. Złapał miecz oburącz i wziął potężny zamach, a zaraz po nim drugi. Dwie czarne smugi ułożone w literę “X” pognały na spotkanie z bogiem szaleństwa.
Szaleństwo zacisnęło pięści a powietrze dookoła niego zabulgotało. Oczy Boga jarzyły się lekkim światłem gdy z jego ust poczęły wypływać kolejne słowa.
- Głupie dzieci, wasi bracia i siostry nauczą was pokory.
Po tych słowach z pierścienia nad głową szaleństwo wylało się prawdziwe morze czernii. Co prawda Król dość szybko zatrzymał ten czarny deszcz jednak sporo kałuż zdążyło rozlać się po ziemi. Z dzikimi wrzaskami i rykami poczęły z nich wychodzić monstra z najgorszych koszmarów. Demony, strzygi, kostuchy, ogromne robaki oraz martwe niemowlęta. Potworów było tyle że na każego walczącego, wliczając w to wilki watahy i żołnierzy króla, przypadały trzy istoty.
Kamienni rycerze od razu związali się walką z pomiotami szaleństwa. Ten który miał bronić swego króla nie mógł wypełnić tego zadania, bowiem trzy demony zmusiły go do defensywy.
Na królewskie dziecko skoczyły trzy strzygi. Nie trudno było unikać ich ataków były przewidywalne i wolne, jednak o wiele trudniej było je zniszczyć. Król machnięciem ręki, rozbił pierś jednej z nich, lecz ta od razu zarosła czernią, a stwór zbudowany z negatywnej energii uśmiechnął się szeroko.
Rany na ciele watahy zarastały powoli, jego wielki nie miał jak dotrzeć do Boga, jednak energetyczny atak nie zważał na przyzwańców. Lanca energii poszybowała w stronę Boga… gdy nagle wskoczył przed nią jeden z ogromnych pająków. Rozwarł swe żuwaczki, wpuszczając całą energię do paszczy. Nadał się niczym groteskowy balon, by finalnie eksplodować, powstrzymał jednak atak przywódcy wilków. To samo tyczyło się ataków Ririego. Na każdą wstęge energii rzuciło się jedne niemowlę, okupując powstrzymanie ataku własną śmiercią.
Tak przynajmniej mogło się wydawać na pierwszy rzut oka. Bowiem wysadzony pająk, jak i rozerwane dzieci powoli zaczęły składać się w całość. Cała trójka wiedziała jak to działa. Przyzwane poczwary pochodziły z ciała ojca, tyo jego energia utrzymywała je przy życiu. Póki ten istniał, zabijanie ich nie miało celu, były nieśmiertelne. Niszczenie ich ciał dawało jedynie trochę czasu, przed regeneracją.
Z nieba ze świstem nadlatywały kolejne metaory. Bóg skrzywił się zaciskając lekko zęby.
- Te same sztuczki nie zadziałają dwa razy. Głupie, zbutowane dzieci! - ryknął głośno. Ściągnął ramiona w dół i uniósł głowę nieprzerywając krzyku, który zatrząsł cała stolicą. Pierścień ciemności rozszerzył się robiąc miejsce dla potężnego wyładowania ciemności. Energia, w postaci czarnego niczym serce diabła, płomienia otoczyła ojca trójki wojowników i strzeliła wysoko w niebo.


Kule wysłane w powietrze przez Króla zderzyły się z nią, rozpadając się w proszek. Jednak nie tylko one były celem ataku. Energia wznosiła się wysoko ponad chmury, słup czerni widoczny był z odległości wielu kilometrów. Moc uderzyła w krążące po stratosferze pozostałe pociski, niszcząc mały arsenał stworzony przez Króla.
- Tak się tworzy deszcz zniszczenia synu… - Bóg spojrzał na Króla, gdy spomiędzy chmury zaczęły pojawiać się dziesiątki, jeżeli nie setki czarnych promieni. Deszcz ciemnej energii leciał w stronę ich pola walki i pobliskich zabudowań, wyglądając niczym zapowiedź apokalipsy.
Walczący z Bogiem szaleńcy zerknęli na leżące na ziemi ciała ludzi których ich stworzyli. Musieli ich bronić, jeżeli one ulegną zniszczeniu to i oni przestaną istnieć.
- Teraz wszyscy utoniecie w morzu łez. A potem wrócicie do mnie by wiernie służyć swemu prawdziwemu twórcy. - rzekł triumfalnym głosem Bóg szaleństwa.
- Ja się tym zajmę - oznajmił Król, a ciała trójki bohaterów przysunęły się do niego na kamiennych podestach które wyrosły pod nimi. - Wyjdę z powrotem gdy ciała naszych nosicieli będą bezpieczne.
Po tych słowach monarcha wraz z trójką ciał zaczął opadać pod ziemię niczym w windzie, a ziemia nad nim zamykała się z powrotem, tworząc naturalną barierę która choć trochę powinna osłonić go przed deszczem mrocznej energii. Król zatrzymał się dopiero gdy znalazł się na głębokości około stu metrów pod ziemią. Zebrał wtedy wszystkie ciała jak najbliżej swej osoby, a ciasną komorę w której się znajdowali pokrył swym haki, które miało zapewnić im maksymalne bezpieczeństwo.
- Pffft… Jak ktoś mnie będzie szukał będę poza zasięgiem tego gównianego deszczu. - Rzucił kpiąco Riri, z założonymi rękami. Kilka razy przeniósł się, po za obszar opadu. Co ciekawe za każdym razem gdy pojawiał się na krótki moment nadal stał tak samo.
- Ojcze czy naprawdę uważasz że przepych zawsze jest rozwiązaniem? - Wataha nie potrafił zrozumieć sposobu, w jaki działa ostateczna inkarnacja szaleństwa. Wyglądała jak dziecko, które za wszelką cenę pragnie wszelakich form uwagi. Złośliwcy nazwaliby je kurtyzaną atencji, inni tylko próżnym. Wilczy pan skupiał się teraz na unikaniu, a jego prędkość powinna wystarczyć, by deszcz został zrównany z zerem.
Wielu strategów znało bardzo prostą, ale jakże skuteczną zasadę - pokaż wrogą ducha swego planu, niech on skupi ich uwagę. Wtedy zaatakuj tam gdzie się tego nie spodziewają. Riri uciekł po za zasięg deszczu, który zaczął uderzać o plac, Wataha skupił się na unikach, przez co obaj zostali na chwile wyłączeni z walki.
Bóg dostał to czego chciał, jedynie jedno z jego zbuntowanych dzieci, stało mu teraz na drodze do ciał bohaterów- tego co wiązało buntowniczych krewnych z tym światem.
Bóg zwinął się niczym ciecz, uderzając w ziemię, drążąc tunel w stronę kryjówki Króla. Deszcz ciemności dudnił o plac boju ponad nimi, gdy pięść rozbiła skałę w małej grocie stworzonej przez chorobę Gorta.
- Co zrobisz teraz...synku? - Bóg uśmiechnął się, gdy w jego dłoni zaczęła formować się ogromna kula energii, którą chciał wysadzić całe pomieszczenie.
- Nawet królowi zdarza się wykonać zły ruch - oświadczył chłodno monarcha, wydając się kompletnie niewzruszonym niespodziewanym zagraniem przeciwnika. - Nie licz jednak że to się powtórzy.
Wtem za plecami Szaleństwa ze ściany wyłoniła się olbrzymia twarz kamiennego giganta, która rozwarła swe ogromne usta by połknąć go w całości i tym samym zaabsorbować część siły eksplozji. W tym samym momencie w kryjówce otworzyły się cztery tunele, zaś kamienne podesty na których leżały ciała trójki poległych ponownie zaczęły się poruszać i zabrały je trzema z odnóg jak najdalej od zagrożonego miejsca. Ich ojciec mógł wyczuwać swoje dzieci, a nawet wszelkie żyjące istoty, jednakże martwe ciała nie różniły się niczym od otaczającej je ziemi do której ostatecznie by powróciły. Jedynie sam Król mógł wiedzieć dokąd dokładnie je zabiera. Ten jednak zagłębił się w czwarty z tuneli, który zamknął się tuż za nim, prowadząc go podziemną ścieżką która wznosiła się coraz wyżej, a jej wyjście miało znajdować się na powierzchni poza obszarem mrocznej ulewy.
Król był jednak odrobinę za wolny.
Zdążył otworzyć tunele dla ciał poległych i wysłać je w daleką podróż, jednak samemu już ooddalić się nie miał czasu. Wolna dłoń Boga przytrzymała usta kamiennej gęby, by ta nie zamknęła się na nim. Druga natomiast wysłała czarny pocisk w stronę monarchy.
Wybuch był niezwykle silny, ziemia eksplodowała, ciała sunące korytarzami zostały wyrzucone w górę, lądując gdzieś na skraju placu boju. Czarna lanca energii, sięgała ponad chmury, niczym olbrzymi szczyt.
Król został wyrzucony ze swej podziemnej kryjówki, ciężko opadając na ziemię. Jego zbroja była popękana, parowała czarnym ogniem, kiedy ten walczył by móc stanąć na nogach.
Szaleństwo chyba zrezygnowało z próby zniszczenia ciał, pokazanie dzieci ich słabości, było dla Boga o wiele większą frajdą.
Widząc, że Król nie stanowi już wielkiego problemu, Bóg ruszył w stronę watahy. Znikał i pojawiał się, coraz bliżej samotnego wilka, chciał chyba urządzić sobie z nim mały konkurs szybkości.
Riri zaś starał się dotrzymać tępa ojcu, jedynie samą teleportacją. Gdy tylko będzie miał okazję, ręka zamieni się w ostrze szczęścia, by rąbnąć ojca po brzuchu. Nawet jeśli nie dorównuje mu szybkością, w końcu ojczulek musi się zarzymać by zadać cios.
- TATKU! NIE FAWORYZUJE SIĘ DZIECI! - Próbował odwrócić uwagę stwór szaleństwa Richtera.
- Śmierć nie jest mi straszna. Wszyscy narodziliśmy się z nicości i kiedyś do niej powrócimy - westchnął ciężko, z niemałym trudem podnosząc się z ziemi. - Jednakże tak pobłażliwe traktowanie swych wrogów zasługuje tylko na pogardę i ostatecznie okaże się twą zgubą, ojcze.
Król uniósł swą opancerzoną dłoń, a z ziemi wyrósły tym razem dwa tuziny diamentowych lanc, a wszystkie tak jak poprzednio pulsowały przepełnione mocą jego ambicji, mimo iż nie tak potężną jak poprzednio. Celem monarchy tym razem było wsparcie dwójki swych braci. Pierwsze cztery z nich wystrzeliły naprzód w momencie gdy Riri miał zamiar wyprowadzić swój atak, aczkolwiek tylko jedna była wycelowana w samo bóstwo. Pozostałe miały minąć jego ciało w niewielkiej odległości, tak by przeciąć wszystkie możliwe kierunki w których mógłby próbować uniknąć ataku jego, bądź szaleństwa Richtera.
Wataha zamierzał wykorzystać swą szybkość do czegoś innego. Chciał dostać się do podziemnej areny, nie zamierzał jednak od razu dołączyć się do bitwy. Czekał na moment nieuwagi, na pojedynczą sekundę w której świadomość Ojca zbytnio skupi się na jednym elemencie, czy to atakach Króla, czy też kolejnych cięciach Ririego. Mogli wygrać tą walkę, jednak z pewnością nie samotnie. Powinni poruszać się niczym jedno ciało, działać unisono. Wtedy ich pojedynek byłby niczym więcej, jak tylko spacer w parku.
Czarnowłosy szukał rozwiązania, zgłębiając się coraz głębiej w samego siebie. Stał na szczycie klifu, o pod nim rozpościerała się armia wilków. Morza czerni zalewały wyimaginowany kontynent bez cienia umiaru. Próby odnalezienia jakiejkolwiek pozytywnej energii były bezużyteczne. Dokładnie tak, jak chęć odnalezienia samotności.
Właśnie to różniło go od jego słabego, ludzkiego gospodarza. Nie szukał samotności. Nie potrzebował jej. Przebywanie wewnątrz stada było znacznie przyjemniejsze niż oddawanie się swym własnym uczuciom. Niemalże tak, jakby wszyscy jego członkowie byli tylko jednym ciałem.
 
Tropby jest offline