Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-08-2014, 13:57   #363
Deadpool
 
Deadpool's Avatar
 
Reputacja: 1 Deadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetnyDeadpool jest po prostu świetny
The Pride, The Balance and the Despair
Part 4

Wataha postanowił skupić się na unikaniu uderzeń czekaniu na właściwy moment. Pole bitwy zaroiło się nagle od rozmywających się od prędkości sylwetek Wilka, Ririego oraz ich ojca. Co jakiś czas jedna z tych figur wyprowadzała atak, by sprawić, że dane miraże rozwiewały się.
Król powoli dźwigał się z ziemi, jednak stworzenie lanc oraz nadanie im odpowiednich właściwości wymagało trochę czasu.
Ramię Ririego które zostało przemienione w ostrze, w końcu dotarło do celu. Miecz uderzył w brzuch ojca, przebijając się przez czarny pancerz i rozdzierając ciało które ten wcześniej przejął. Czarna maź trysnęła z rany i ust Szaleństwa. Mimo to, ojciec metalowego wojownika szczerzył zęby w uśmiechu. Jego ręce objęły ramie Ririego tak, że ten nie mógł wyciągnąć miecza, a tym bardziej zniknąć w portalu nie zabierając przy tym Boga ze sobą.
- Dzieci nie powinny podnosić ręki na swego ojca. – wymruczał przez zaciśnięte zęby Bóg, gdy metalowy wojownik został otoczony, przez powołane wcześniej do życia szkarady. Wszystkie skoczyły na pochwyconego Ririego, by wybuchnąć w tym samym momencie, ciemną energią.
Mrok zalał ciało wytworu umysłu Richtera, sprawiając, że stalowa skóra tego popękała w wielu miejscach. Oczy szaleńca na chwile uciekły do góry, a z rozchylonych ust wypłynęły strugi dymu, gdy osuwał się na ziemię.
Na taka sytuację czekał jednak watahę, moment nie uwagi – wolna przestrzeń do ataku. Wilka skoczył obnażając swój jedyny ostry ząb- czarną jak noc katanę. Jej ostrze wbiły się w plecy Ojca, wychodząc przez pierś. Miecz ociekał czarną substancją, która miarowo kapała na zniszczona arenę.
- Blisko…. lecz wciąż daleko do wybranej synu. - wykrztusił z siebie Bóg, wypluwając przy tym strugi czarnej krwi. Jego dłoń zacisnęła się na ostrzu, przez które przepłynęła mroczna energia. Wataha poczuł jak ta moc przepływa przez jego ciało, unieruchamiając je w miejscu.
Nie pomogły nacierające lance króla, ani próby wyrwania się- czarnowłosy został odsłonięty na atak. Seria czarnych kul, zaczęła spadać z pierścienia mroku, wprost na niego. Niczym nagły grad, upadały na jego ciało, rozrywając je w Weilu miejscach, by finalnie powalić zakrwawionego czarną posoką młodzieńca na ziemię.
Król z rykiem wysłał wszystkie swe lance na Ojca, dwu z nim, udało się ugodzić w jego lewe ramię, całkowicie dorywając je od ciała. Prawa dłoń Boga zdążyła jedna uformować, kule mrocznej energii, która wystrzeliła w monarchę. Był to Atka równie silny, co ten w podziemnej kryjówce, poderwał on ciałem Króla, krusząc jego żelazną koronę.

Bóg Szaleństwa dyszał ciężko, krew ciekła z jego ust i licznych ran, oczy zaś w obłędzie błądziły po okolicy. Na jego ustach widniał jednak triumfalny uśmiech… wygrał potyczkę ze swymi najpotężniejszymi dziećmi!
Miejsce po urwanej ręce, zaczęło bulgotać, powstały na nim liczne bąble i wybrzuszenia, które szybko przerodziły się w macki. Czarne, grube pnącza, rozeszły się po okolicy, owijając się dookoła Ririego, Króla i Watahy. Oplotły ich szyje, weszły w rany, oraz zaczęły ciągnąć w stronę Boga.
- Teraz znowu staniemy się jednością dzieci… bytem idealnym… – oznajmił, z trudem oddychając.
Na ciele szaleńców powychodziły żyły, gdy ich ciała starały się walczyć z pasożytem. Ból przywrócił im świadomość, palce powbijały się w ziemię, by chociaż tak spróbować spowolnić proces asymilacji. O dziwo jednak twarz Ririego, wykrzywiła się w paskudnym uśmiechu, szczególnie w momencie gdy jego noga, zaczęła powoli wnikać w ciało Boga.
- Oj tak tatku, staniemy się jednością. W sumie już nawet teraz trochę nią jesteśmy! –zaśmiał się, starając się nie wrzeszczeć przez dziwaczny ból, wywołany powolnym łączeniem się ciała. – Więc jestem Bogiem, nie? A wiesz co umieją Bogowie prawda? Więc zamiast cieszyć mordę patrz i sraj w gacie. A WY PRZESTANĆIE SIĘ OPIERDALAC I W KOŃCU WSTAWAJCIE! – na zakończenie ryknął tak głośno, że usłyszała go chyba cała stolica.

Ciemna energia rozeszła się od Ririego, wprost do trzech martwych ciał leżących na placu boju. Każdy Bóg miał inną domenę, każdy miał inne moce, lecz wszyscy mieli jedno wspólne prawo – tylko oni mogli wskrzesić ludzi.
Rany na ciele Fausta, Gorta i Calamitiego, zarosły natychmiastowo. Ich serca ponownie zabiły, organy zaczęły pracować. Nawet dziura na środku Despair, zarosła lekko jaśniejszą materią- wydawała się być ona… weselsza.
Dzielni bohaterowie tej przygody niezbyt wiedzieli co się działo gdy zapadli w ten dziwny letarg. Teraz jednak dostrzegli, trzy postaci których nie umieli nie rozpoznać. Ich szaleństwa, leżały na ziemi, powoli wciągane do cielska przejętego przez Boga doradcy króla. Wszystkie poranione niemal do śmierci, dzielnie spowalniały ten proces. Samo bóstwo obłędu tez nie wyglądało najlepiej, zdawało się, że ledwo stoi na nogach.
Ale czy mieli szanse je pokonać, nawet jeżeli było tka mocno poturbowane?
To musiała być ich ostateczna decyzja. Spróbować walki i uwolnienia swych szaleństw… czy może uciec i pozwolić na fuzję?
Dla Gorta Kingstone'a nie był to jednak żaden wybór. Jego pięści natychmiast zacisnęły się potężnie, a mięśnie napięły do granic wytrzymałości gdy tylko zrozumiał co się z nimi stało.
- Kto prosił cię o pomoc, ty królewski dupku!? - ryknął wściekle. - Teraz naprawdę mnie wnerwiłeś! Myślisz że sam nie dam rady obić mordy jednemu durnemu bożkowi!?
Jak można się było spodziewać pirat bez wahania zaszarżował na wroga. Zaś gdy pędził na niego z dzikim okrzykiem na ustach za jego plecami ponownie zaczęła wyrastać z ziemi górująca nad polem bitwy postać kamiennego giganta.
- Bari Bari no Black Rock... - zaczął niskim głosem Gort, gdy oba jego ramiona zamieniły się w rosnące z sekundy na sekundę olbrzymie kamienne wiertło, które wpierw pokryło się warstwą diamentu, a następnie jego czarnym haki. - DIAMOND GIGA DRILL!!!
Ogłuszający dźwięk obracającego się wiertła zagłuszył niemalże ostatni okrzyk pirata w momencie gdy ten miał się zderzyć z inkarnacją choroby. Kamienny olbrzym zaś w tym czasie nadepnął jedną nogą na mroczne macki ciągnące ciało Króla, zaś obiema rękami chwycił za te oplatające Ririego oraz Watahę, próbując je rozerwać, ale co ważniejsze niedopuścić do wciągnięcia przez ich ojca.
Przez krótki moment rycerz rozpaczy był zdezorientowany, lecz gdy ujrzał bóstwo szaleństwa od razu postawił się na nogi. Zerknął na Despair w jego prawicy… było całe.
- Dzięki wszystkiemu co… święte… - odetchnął z ulgą. Zaraz potem fioletowy punkcik skierował się w stronę pochłanianej trójki. W sumie było by fair pomóc Ririemu. Niegdyś to on uratował go przed Mirro. Jak stał… tak pojawił się około dwudziestu metrów z prawej strony całego zajścia. Już wtedy wyglądał jak rzucony w pionie dysk, który delikatnie wadził o glebę brodząc w niej długa linię. Celem ataku nie było nic innego jak pochłaniające szaleństwa herosów macki.
Wskrzeszenie z całą pewnością nie było czymś normalnym, czy też, ze względu na obowiązek wcześniejszej śmierci, przyjemnym. Ciało człowieka zaczyna powoli uspokajać się, przestawać przeprowadzać wszystkie niezbędne do życia procesy. Niemalże to samo dzieje się z duszą. Ta powoli odchodzi, oddaje całą swą wiarę i energię. Ciężko więc błyskawicznie przywrócić pełną gotowość i stanąć do walki z nowym bogiem.
Faust jednak nie miał zbyt wiele czasu na zastanawianie się. Z trudem przypominał sobie niesamowitą, trudną do pojęcia, siłę którą dysponował przeciwnik. Jego pojedynczy atak pozbawiał żywota każdego śmiertelnika, zaś, bazując na stanie Szaleństwa, z całą pewnością był gotowy zabić ich błyskawicznie. Raz już pokazał im różnicę w ich sile – nie ma powodu, by robił to po raz kolejny. Mógł zwyczajnie zabić ich. W sekundę.
- Słyszałeś kiedyś o bogu destrukcji? – pytanie wypłynęło z ust Fausta, gdy ten pojawił się między potencjalnie omnipotentnym bytem oraz swoistym ruchem oporu. Zbieranina trzech przypadkowych osobników i ich pochodne zdawały się mieć tylko jedno pragnienie. Udowodnić niemożność bycia wszechpotężnym.



- Czerpał potęgę z bardzo podobnych, jeśli nie tych samych elementów co ty. – kolejne słowa wypłynęły z ust strażnika równowagi, a jego błękitne oczy przybrały bliższy włosom kolor. Po raz kolejny aktywował skradzioną barbarzyńcy umiejętność. Wszystkie elementy otoczenia zaczynały poruszać się w bardziej przewidywalny, jakby określony swoistym wzorem sposób.
Faust wiedział, że bezpośredni atak negatywną energią w ostateczną iterację szaleństwa okaże się bezużyteczny. Nie sądził jednak, że można ten proces odwrócić. Przynajmniej przed swoją kolejną śmiercią. Teraz jego umysł działał w nieco inny, bardziej bliższy obowiązującym Fausta zasadom sposób. Zdał sobie sprawę, że jego żywot jest niczym więcej, niż tylko pionkiem w rękach losu. Tak długo, jak zakończenie go miałoby przywrócić właściwy porządek światu – był do tego gotowy.
Pierwsza śmierć była z całą pewnością najstraszniejsza. Wtedy zginął przez swoją pychę i pewność siebie. Nie traktował Nino jako prawdziwego przeciwnika, ignorował jego zdolności nieograniczonego kopiowania siebie. Śmiał się z jego wyboru podwładnych. Zapłacił za to swoją cenę, gdy Wataha przejął kontrolę nad jego ciałem. Gdy patrzył na to teraz, szaleństwo pomogło mu przeżyć w jednym, wspomnianym wcześniej przez nie celu. Coup d'état.
Druga była znacznie bardziej zaskakująca, może nawet nieuzasadniona. Grymas losu, który stwierdził, że pora na wkroczenie prawdziwszych, silniejszych bohaterów. Półbogowie pojawili się błyskawicznie, działając jak jeden, zgrany organizm. Właśnie dzięki temu Faustowi po raz kolejny przypomniano, że nie jest on centrum świata. Był tylko jego małym, słabym elementem.
Musiał wykorzystywać największy dar ludzkości. Jedyny wyróżniający ich w multiwersum element.
Umysł.
Tylko on był w stanie nadrobić wszystkie braki naturalnie niemagicznej, ograniczonej przez ciało rasy. Strażnik równowagi czerpał swe zdolności od przychylnych mu bóstw. Czarnoskóry pirat zyskał siłę po zjedzeniu demonicznego owocu, stał się czymś więcej niż tylko człowiekiem. Richter był spętanym w rozpaczy osobnikiem, którego dusza krwawiła pod wpływem boskiej klątwy.
Każdy z nich miał jednak coś, co wyróżniało go nawet na tle niematerialnych istot. Spryt, który mógł zaskoczyć nawet patrona wszystkich intryg. Tylko on mógł sprawić, że zakończą ten pojedynek w dobry sposób.
Perłowa katana zniknęła, a blondyn pozostał bezbronny. Nie zamierzał atakować przeciwnika. Chciał odnieść się do jedynej prawdziwej formy dyskusji. Nie, nie walki. Tutaj nie chodziło już o coś tak prymitywnego jak pozbawienie kogoś żywota. Herosi musieli zachwiać samą egzystencją boga, sprawić by on sam przestał w siebie wierzyć. Jedynym, czego pragnął, było zanegowanie agresji.


- Pokażę ci nicość. Prawdziwą negację wszystkiego, co znasz. – stwierdził, zaś tuż przed nim pojawił się krąg czarnych kul. Zdolność ofiarowana mu przez Mephisto, a właściwie jej wariacja miała zapewnić bezpieczeństwo pozostałym herosom. Faust przestał pełnić rolę wroga. Teraz bym tylko obserwatorem, który zamierzał przerwać każdy atak Szaleństwa.
W umyśle chłopaka po raz kolejny pojawiła się przeszłość. Korzystał ze swoich możliwości tak rzadko, uznając je za niewystarczająco efektowne, czy też zbyt ryzykowne. Niemalże zawsze były one tylko wsparcie dla większego, utylizującego boskie dary, planu. Tym razem jednak prawie wszystko miało zależeć od niego. Pojedynczego strażnika równowagi okrytego czerwoną koszulą. Hawajskie kwiaty z całą pewnością miał skupić uwagę na czymś innym niż on sam. Był pewien swojego wyglądu, jednak nie mógł pozostawić naturze wszystkiego. KAŻDY miał jakieś braki.
W przypadku Fausta jednym z nich był... efektywny brak pewności siebie. Owszem, przeważnie wierzył w możliwość wygranej, traktował innych jak śmieci. Jednak wszystko było tylko i wyłącznie elementem gry. Próbą zapewnienia siebie integralności boskich zdolności, oraz jego ciała.
Tym razem musiał jednak stawić wszystko na jedną kartę. Wykorzystać coś, co udało mu się już kilka razy. Za pierwszym razem zdołał zablokować tylko prostą, słabą sztuczkę wampira o wątpliwej orientacji seksualnej. Krew, której nadano specjalnych właściwości smagała jego ciało, raz za razem przyjmując postać strzał. Drugim, oraz niestety ostatnim, momentem w którym uwierzył w samego siebie była walka z panem czarnej wieży. Katem, którego szaleństwo zalewało cały kontynent, a kolejne rajdy zapewniały stały dopływ mieszkańców Hadesu. To wtedy strażnik zrozumiał ideę krążących wokół niego dusz. Zanegował przełamujące barierę świata żywych i umarłych chęć zemsty, pozbawiając Kata krążących wokół niego dusz. Co ważniejsze, spełnił ich marzenie, a znajdująca się w wiecznym więzieniu świadomość mordercy tylko potwierdzała jego umiejętności.
Pociski boga, jak i jego macki były czystą manifestacją szaleństwa. Ucieleśnieniem strachu, niepewności, złości oraz bólu. Czymś niemalże ostatecznym. Były dokładnie tym, czym „Nicość // Zero” być powinno. Może właśnie dlatego strażnik równowagi postanowił zastosować inżynierię wsteczną. Przygotował ofiarowany przez Mephisto atak, rozdzielając go na kilka mniejszych części. Wszystkie znajdowały się teraz przed nim.
On zaś zamierzał przewidzieć każde miejsce, w którym pojawi się Szaleństwo, oraz zanegować jego kreacje – czy to przez zwyczajne zrozumienie i wykorzystanie jego unikalnej zdolności, czy też przez wchłonięcie ich jako paliwo napędzające Zero. Nie zamierzał jednak wystrzelić żadnej z kul, jeśli nie musiał. W przeciwnym wypadku – zniszczy część stolicy.
Ryk wierteł rozdzierał powietrze, niczym lew rozszarpujący swój posiłek. Rozpędzony Gort szarżował wprost na szaleństwo, a w jego oczach płonęła tylko czysta żądza wygranej. Jego olbrzym pochwycił za macki… przez co jego ręce poczerniały i rozpadły się w proch. Mrok niczym choroba, objął całe ciało tytana, sprawiając, że ten rozsypał się na kawałki. To przez macki przepływała większość mocy Boga, ich dotyk był zgubny dla czegoś tak kruchego jak twór ze skał.
Wiertła uderzyły w pierś, odsłoniętego na wszelakie ataki Boga. Ryk pirata mieszał się z odgłosem obracających się diamentowych śrub. Iskry spadały kaskada na ziemię, gdy potężny atak powoli wytracał pęd na ciemnej niczym noc zbroi Boga. Czarna skóra popękała delikatnie, jednak to wciąż było za mało, by odsłonić przejęte przez Szaleństwo ciało doradcy. Wiertła zatrzymały się, by w końcu rozpaść się od plugawego dotyku bóstwa.
Tak niewiele brakowało, Gort widział rysy na pancerzu… jeden solidny cios dzielił go od zawartości tej szkatułki. Mężczyzna zacisnął zęby ze wściekłości, on nie był typem osoby która mogła sobie w tym momencie odpuścić. Odgiął swój potężny kark, by z cała pierwotna potęga która drzemała w jego mięśniach łupnąć czołem o popękaną klatkę piersiowa wroga.
Dźwięk pękającego szkła, dotarł do uszu każdego, gdy czarne elementy posypały się na ziemię, odsłaniając całkowicie ludzką pierś wroga.

W tym czasie Richter, niczym piła tarczowa poruszał się nad ziemią. Jego miecz ocierał się o mackę najbliższą jemu – ta która trzymała watahę. Despair z trudem znosił dotyk boskie mocy, Calamity słyszał wręcz płacz swej broni. Jednak wtedy, jaśniejsza cześć miecza, błysnęła delikatnie, a płacz przerodził się w radosny śmiech. Ten jeden jedyny raz, Despair na chwilę stanęło w czarnym ogniu, by mocą użyczoną mu przez Happines rozciąć więzy czarnowłosego.
Wataha odskoczył od razu w tył, spojrzał na walczących, po czym obnażył wilcze kły w lekkim uśmiechu. Jego ciało porosła czarna sierść, dłonie i stopy zmieniły się w łapy, a po chwili zamiast niego na placu boju stał olbrzymi czarny wilk. Machnął on lekceważąco ogonem, by zniknąć i pojawić się na skraju krateru. Zwierze obróciło głowę, by czerwonymi ślepiami zerknąć po raz ostatni na walczących, a następnie zniknęło, uciekając w sobie tylko znanym kierunku.

Bóg Szaleństwa ryknął z wściekłości, a dwie cienkie macki oplątały ramiona Gorta.
- Nie daruje wam śmiertelni! Jestem Bogiem, słyszycie BOGIEM! Nie dam sobą pomiatać, jesteście nic nieznaczącymi ziarenkami piasku, w klepsydrze wieczności! Nie możecie mi się równać! –ryknął na całe gardło, a koło tuzina czarnych kul, pojawiło się przed twarzą Gorta. Pociski natarły na pirata, wraz ze wszystkimi tworami szaleństwa. Ciemność skierowała się na niego, niczym olbrzymia fala wzburzonego morza. Otaczała go ze wszystkich stron, zwiastując koniec Wielkiego Czarnoskórego.
Wtedy tez Faust, tak szybko, iż zdawało się że blondyn dwoi się i troi, pojawił się dookoła swego kompana. Kule którymi władał, a nawet jego własne ciało stało się bariera dla murzyna. Ciemność i negatywna energia, rozbijało się o ta barierę, której nie mogło przekroczyć- ścianę stworzoną ze zrozumienia. Cały atak Boga został zanegowany, przez Strażnika równowagi, który wykończony tym karkołomnym wyczynem opadł przed wielkim piratem dysząc ciężko.
Zwierzęcy ryk wściekłości przeszył powietrze, gdy Bóg uniósł rękę przemieniona w miecz. Niczym topór kata, ostrze ruszyło ku szyi Fausta, który nie mógł uniknąć ataku, jeżeli nie chciał by Gort został ścięty miast niego.
Jednak bystre oko piewcy równych szal, dostrzegło ruch purpury za plecami Boga. Dobrze wiedział co to oznacza, dla tego zrobił jedyne co przyszło mu w tym momencie na myśl by uratować skórę swoją i towarzysza. Zacisnął swoja krucha pięść, by szybkim sierpowym uderzyć w policzek Boga, prezentując tym samym najszybszy prawy sierpowy w historii.

Niespodziewany atak wykrzywił głowę Bóstwa w tył, tak że jego białe ślepia zdołały jeszcze dostrzec ostrze swego ostatecznego oprawcy. Calamity, który wylądował tuż za plecami Boga, na ugiętych nogach, szerokim zamachem, kierował olbrzymie ostrze na odsłonięty przez szarżę Gorta obszar.
- Nie możecie!! –zdążył jeszcze wykrzyknąć Bóg, nim miecz uderzył w przejęte przez niego ciało. Trysnęła krew, czerwona posoka zmieszała się z czarną, gdy olbrzymie ostrze miecza rozpaczy, przepołowiło przeciwnika na pół.

Kolumna negatywnej energii strzeliła w górę, wyrastając ponad stolice niczym pień olbrzymiego drzewa. Szum unoszącej się mocy, wymieszany był z rykiem tysięcy lęków, które nosiło w sobie Szaleństwo. W tym momencie Gort i Richter poczuli jak z cichym westchnięciem ich szaleństwo wraca do nich.
Kolumna zniknęła niemal tak szybko jak się pojawiła, a jedynym dźwiękiem był odgłos opadającego truchła królewskiego doradcy, którego dwie części cicho plasnęły o rumowisko. Pozbawione czarnej osłony, było to ponownie ciało zwykłego człowieka.
Choroba w końcu została pokonana… a przynajmniej większa jej część. Wataha, Riri i Król dalej żyli, chociaż tylko jeden z nich uzyskał swoja upragniona wolność.
- IWABABABABA!!! - roześmiał się dumnie pirat, stawiając stopę na piersi pokonanego boga. - A widzita? Od początku żem mówił że te bożki to tylko mleć ozorami umieją i nic więcej! W końcu się przekonali na co stać Wielkiego Czarnoskórego!
Wielki murzyn śmiał się rubasznie, prężąc swe ogromne muskuły nad ciałem pokonanego. Po jakimś czasie zaś zaczął przeskakiwać z nogi na nogę, wymierzając powietrzu proste i sierpowe, jak gdyby dopiero się rozgrzewał.
- Blondas, ty znasz się na tych sprawunkach, więc powiedz mi czy jakiś ludź pokonał kiedyś boga, czy jestem już łoficjalnie najsilniejszym człowiekiem na świecie?
- Nie czasem Richter? - zapytał najbardziej zmęczony ze wszystkich śmiałków. Uśmiech na jego twarzy zdawał się być bliżej autentyczności niż kiedykolwiek. Zdawało się, że odczuwał zarówno ulgę jak i najzwyczajniejsze szczęście. Nawet jeśli jego czoło było pokryte potem, a on sam znajdował się na granicy wycieńczenia, był spełniony.
- To był wspólny atak - wyjaśnił swój tok rozumowania Gort, nie przerywając swego boksowania. - Jak nie zostanie już nikt inny, to będzie trza sprawdzić który z nas jest najsilniejszy. Ale ty też dobrze się spisałeś, Blondas. Wiedziałem że tak naprawdę twardy z ciebie gość. Nawet mi ciężko było przyjąć na klatę atak tego skurwiela. No i szybkiś jak cholera.
Richter rzucił w powietrze Despair, by grzecznie wylądowało w ametystowym pokrowcu. Zanim jednak wpadło kopną w cholerę jedna połówkę doradcy.
- Zabiliśmy… to zabiliśmy… po co drążyć? - Kopnął drugą połówkę w przeciwną stronę.
Ściągnął hełm i złapał go pod pachę. Na jego facjacie widniał szeroki i bardzo nieprzyjemny uśmieszek. - Ale fakt, ułatwiliście mi… zadanie ciosu. - Przekrzywił głowę, uśmiech nie zmalał.
- Widzisz Blondas? Gdyby Puszka się nie wtrącił, to sam bym go dobił, więc wszyscy go ubiliśmy - podsumował pirat, po czym zeskoczył w końcu z ciała pokonanego i wziął się pod boki, spoglądając w niebo. - A tak w ogóle to gdzie u licha podziała się Blackberry? - zastanowił się na głos.
Zachowanie czarnoskórego pirata pokazywało, jak wielka dojrzałość przychodzi z optymalnym poziomem melatoniny. On zaś kłócił się o coś, co z całą pewnością nie ma znaczenia, tylko by zyskać swoją “rację”. - Historia i krążące wśród ludzi legendy zadecydują. - odparł w końcu.
- Ktoś ją porwał czy coś takiego - strażnik równowagi odparł pozbawionym współczucia głosem. Co gorsza, wiedział kto był sprawcą tego czynu, oraz… teoretycznie był jego współpracownikiem.
- Porwał? - wyraz tryumfu na twarzy Gorta natychmiast znikł, zastąpiony przez zdziwienie. - Kto do czorta odważyłby się porwać okręt kapitana Czarnoskórego?
W tym momencie do pobojowiska zaczęły zbliżać się trzy postacie z których jedna półprzytomna powłóczyła za pozostałą dwójką, trzymając się jedną ręką za głowę jak gdyby miała migrenę, albo potwornego kaca. Wspięli się oni po kupie gruzów, a murzyn rozpoznając swych załogantów od razu wystąpił im naprzeciw.
- Dobrze żeście zdążyli dać dyla zanim zawaliłem ten zameczek - stwierdził z szerokim, acz lekko przepraszającym uśmiechem. - Tak jakoś żem o was zapomniał gdy obijałem mordę temu szalonemu dupkowi.
- Więc to koniec? - zapytał Desmond, który po chwili odetchnął z wyraźną ulgą. Ktoś kto znał go dłużej od razu zdałby sobie sprawę że nie było to jego typowe zachowanie. Zwykle potrafił utrzymywać pokerową minę w każdej możliwej sytuacji. - Wybacz że nie byliśmy w stanie lepiej cię wesprzeć, ale tym razem bitwa dalece przerastała nasze możliwości.
- Mów za siebie, słabeuszu! - warknęła groźnie Wielka El, uderzając strzelca otwartą dłonią w plecy tak że ten na moment stracił równowagę. - A tak w ogóle, to musimy ruszać dupy w troki jak nie chcemy żeby temu spedalonemu przemądrzałemu dupkowi uszło na sucho porwanie naszego okrętu. Dandys i zapuszkowany lezą z nami? - zapytała, spoglądając wymownie na Richtera oraz Fausta.
- Dziękuję wam - strażnik równowagi ukłonił się nisko, zamiatając podłogę wyimaginowanym kapeluszem. - Tylko wasza współpraca pozwoliła nam faktycznie pokonać szaleństwo, a bez któregokolwiek z was moja misja zakończyłaby się fiaskiem - stwierdził, powoli podnosząc się do zwyczajnej, wyprostowanej pozycji. Błękitne oczy mężczyzny powoli przechodziły między sir Richterem, oraz Gortem czarnoskórym. Wzrok chłopaka był pełen szacunku, oraz wdzięczności. Po raz pierwszy od dawna nie miał żadnych wątpliwych motywów.
- Nino oraz Blackberry to już wasza sprawa. Przekażcie mu tylko przed śmiercią, że jak chce zakończyć naszą umowę, to niech mnie znajdzie. - dodał smutnym, zdającym sobie sprawę z niezręczności tej sytuacji głosem.
- Chwilunia! Nie tak szybko, Blondas - zawołał Gort, kładąc dłoń na ramieniu strażnika równowagi. Była to jednak nie tyle oznaka braku zaufania, co zwykła ostrożność. Jako pirat nie raz widział już tego typu zachowanie gdy ktoś wyraźnie próbował się zmyć z pola widzenia nim zrobi się gorąco. - To nie był przypadkiem twój koleżka? Jak taki słabiak jak on dał radę porwać nasz okręt?
- Skoro się znacie, to może powiedziałbyś nam chociaż coś o jego słabych punktach - zaproponował uprzejmie Demond. - Mam nadzieję że wasza umowa nie dotyczyła porwania naszego okrętu?
Calamity klasnął w dłonie aż wykrzesał deszcz iskier, po czym wbił oba miecze obok siebie i zasiadł miedzy nimi krzyżując nogi.
- To powinno być… dobre. - Splótł palce i oparł na nich podbródek.
- Jego umysł jest nieskończony. - Faust odpowiedział krótko, licząc że jego towarzysze zdołają zrozumieć tą aluzję. Wiedza niemalże zawsze była potęgą, a każda dodatkowa informacja mogła przeważyć rolę ewentualnej walki.
- Może zrobił armię siebie, może coś innego, nie wiem. - dodał, rozmyślając nad możliwościami przejęcia Blackberry. Nie znał siły pozostawionych tam towarzyszy Gorta, jednak wiedział, że większość ludzi nie da sobie rady z nieskończonością Nino.
- Naprawdę myślisz, że gdybym chciał wziąć wasz statek uciekałbym się do takiego podstępu? Prosiłbym innych o pomoc? - dodał, podkreślając swoją postawę.
- Wygląda na to że on chciał naszego okrętu, a ty mogłeś na przykład ułatwić mu jego zdobycie w zamian za coś innego - zauważył bystrze Desmond. - Jeśli rzeczywiście jesteś po naszej stronie, to powiedz mi jeszcze...
Czarnoskóry przerwał strzelcowi, wyciągniętą przed jego twarz otwartą dłonią.
- Czyli to tchórz który trzęsie portkami przed bitką twarzą w twarz. To wszystko co chcem wiedzieć - podsumował, a uścisk jego dłoni rozluźnił się i zamienił w delikatne poklepanie po ramieniu. Być może pirat pokładał więcej ufności w swych towarzyszach niż powinien. - Dzięki, Blondas.
- Phi! Zawsze byłeś zbyt miętki - skwitowała Wielka El, spluwając na ziemię.
- K-k-kapitanie... - spomiędzy dwójki wyłonił się rozdygotany Przydupas, który próbując opanować zdenerwowanie miętosił w dłoniach swoją czapeczkę. - P-panie Puszka i panie Blondas, m-mam wam coś do p-przekazania - rzekł głosem pełnym nie tylko strachu, ale i poczucia winy. Jego wzrok był przy tym cały czas wbity w ziemię. - Nasi kamraci... ci których nie porwał tamten jajogłowy... oni wszyscy... wszyscy...
- Oh, wydusiłabyś to w końcu z siebie, łajzo! - warknęła zniecierpliwiona rudowłosa piratka, po czym odrzuciła na bok mięśniaka solidnym kopniakiem. - Ta niebieska elfia kurwa i jej przydupasy zdradzili nas i wyrżnęli całą naszą załogę!
- Niebieska... elfka? - spytał Gort, jak gdyby kompletnie nie rozumiał o czym mowa. Zamrugał nawet kilkukrotnie i przekrzywił lekko głowę. - Jaka...
- TA niebieska elfka, debilu! - ryknęła mu prosto w twarz kobieta i pukając palcem w jego pierś zaczęła wyliczać: - Ta z którą podróżowałeś od kiedy król wysłał cię na tą chędożoną misję!! Ta która ucięła łeb temu rudemu mnichowi!! Ta która upokorzyła nas wszystkich i wyrżnęła w pień!! A to wszystko twoja wina, ty pieprzony idioto, głupcze, debilu, ćwierćmózgu, półgłówku, imbecylu, tłumoku, kretynie i durniu w ciele upośledzonego czarnucha!!!
Piratka dyszała ciężko, szczerząc zęby w niepohamowanej złości, jednakże w tym momencie twarz jej kapitana była po raz pierwszy od kiedy ktokolwiek go pamiętał kompletnie pusta i bez wyrazu. Zupełnie jak gdyby słowa kobiety w jakiś sposób zdołały zamienić ją w kamień.
- Wystarczy El... - rzekł spokojnie Desmond, sięgając dłonią w jej kierunku, jednakże nim ta zdążyła dotknął ramienia piratki przy gardle strzelca znajdował się już czubek wyciągniętego kordelasa.
- To również twoja wina! Wina was obydwu! To wszystko...! - głos nagle uwiązł jej w gardle, jednakże łatwo było się domyślić co miała zamiar powiedzieć.

“Nasza wina.”

Minutę ciszy, którą można było uznać za hołd dla wszystkich którzy polegli tej nocy, przerwały wyłaniające się zza horyzontu pierwsze promienie słońca oraz pusty i bez wyrazu głos kapitana.
- Gdzie… ją znajdę? - zapytał zupełnie jak gdyby kierował te słowa w przestrzeń, a nie do otaczających go osób.
- B-b-błękitka p-powiedziała że b-będzie czekała na kapitana i was wszystkich - zaczął łamiącym się głosem Przydupas. - Z-za rok p-przy górze tysiąca pytań.
Gort bez słowa zrobił kilka kroków przed siebie, po czym pochylił się i dotknął ziemi z której po krótkim wstrząsie zaczęło wyrastać gigantyczne kamienne działo, które po niespełna chwili mierzyło już prawie dwadzieścia metrów.
- Des - jedno krótkie słowo wydostało się z ust Czarnoskórego, brzmiąc tym razem niczym rozkaz.
- Tak jest - strzelec kiwnął głową w zrozumieniu, po czym przeniósł wzrok na zbrojnego. - Sir Richterze, idziesz z nami? Najpierw udamy się odbić Blackberry i resztę naszych kamratów z rąk Nino, a potem… potem spróbujemy odnaleźć Shibę.
- Pod jednym warunkiem… pomożecie mi znaleźć resztę… boskich łez. - Z tymi słowami podniósł się, i zbliżył się do swojego pojazdu. - One należą do mnie… - Dodał jakby to była najprawdziwsza prawda, zasiadając na motocyklu.
 
__________________
"My common sense is tingling..."
Deadpool jest offline