Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-08-2014, 16:31   #86
Harard
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Nie ma to jak odpoczynek we własnym łóżku. Nawet pomimo tego że nastrój niziołka nie zwyżkował, przez śmierć Siemiona, to mimo wszystko wystarczyło te kilka chwil w objęciach Carie, to że Milly od rana kleiła się do niego jak rzep i nie odstępowała na krok i już jakoś lżej mu było na świecie. Poza tym co tu gadać, tu nie było czasu na rozterki i filozofowanie, kiedy cała Werbena aż huczała od gości. Najemnicy, Greg, kompani. Części wypadała nocna na sianku w stajni i wozowni, ale nie narzekali bo w całym mieście ciężko było o kwaterunek. Zjeżdżali się przecież uchodźcy.
Burro więc na razie uganiał się jak w ukropie w kuchni. Trzeba było przecież to tałątajstwo nakarmić. Już nawet i czasu nie stało by zapytać Marę i Shando co tam wyprawiali w nocy w Gregowym pokoiku. Czy pogonić Węgielka za podkradanie jajek z koszyka które miał zaraz smażyć. W końcu jednak, jakże by to mogło być, żeby ktoś w jego przybytku głodny chodził. Obraza boska by na dom spadła jak nic…
W końcu już słonko było wysoko, no bo przecież rodzinka dała mu pospać i na palcach wręcz chodzili, kiedy Burro usiadł i sam zjadł co nieco. Zaraz potem zaczęli się złazić kompani.

- Hej, kompania! Ciepłe gacie szykować i grube pierzyny! Bo teraz w góry nam droga wiedzie, na sam, samiusieńki Grzbiet Świata, miastowe zmarzluchy! No raz, raz, szybko, bo czasu nie ma, zaraz nas umarlaki zjedzą! - zakrzyknęła raźno na koniec druidka, kiedy w końcu przyszło jej opowiedzieć, czemu to zawitała do Werbeny (pomijając, rzecz jasna, klanowe tajemnice) i dogłębnie wypytywała o zagubionych towarzyszy (choć akurat brak Thoga i Tibora niespecjalnie ją zmartwił). Oczy - a raczej oko, bo drugie pozostało zamknięte - kobiety rzucało wesołe błyski, a z całego jej zachowania wprost biła energia i dobry nastrój. Można nawet było powiedzieć, że Kostrzewa była radośnie podniecona owym obwieszczonym przed chwilą pomysłem, rzecz - jak na jej zwykle skwaszony i marudny nastrój - zaiste niebywała. Zmiana zaszła tak daleko, że wydawało się, że roztacza wokół inny niż zwykle zapach - nie bagienny zaduch butwiejących liści, ale świeży powiew młodej zieleni i aromat igliwia.

Wciąż osłabiony Wishmaker mimo wszystko czuł się doskonale - dzisiejszego poranka umysł miał tak czysty i sprawny, że udało mu się przygotować dwa zaklęcia więcej niż zwykle, zaś kilka formuł, które zapamiętał jeszcze z czasów nauki stało się dla niego całkiem jasne.
Z czasem zyskasz więcej mocy, powiedział mu wuj Brimstone na odchodne i moc wyraźnie przyszła. Chyba nic nie mogło popsuć Shando tego poranka.
- Przydasz się w dziczy - skwitował i uśmiechnął się do Kostrzewy - Nareszcie.
Var spojrzał krytycznym okiem po reszcie; zdawało się ze będzie sporo roboty.
- Prowiant, woda i najważniejsze, liny, nie zapomnijcie o linach. Jeśli idziemy w góry, to lepiej je nieść, niż skakać po przepaściach. - Trzeźwo przypomniał goliat. Woda wiosna nie powinna stanowić problemu, pełno było nie stopniałego śniegu, czy roztopowych strumieni, ale liny mogły się przydać, zwłaszcza maluchom.
- Dokąd jedziecie?! - przy stole nieoczekiwanie zmaterializowała się żona gospodarza. - Chyba nie z Burrem, prawda? - popatrzyła żałośnie na niziołka.

- Eee… - niziołek zdziwił się mocno nowemu humorowi Kostrzewy. Złośliwą wredną rurą była nadal, ale jakoś tak z nowym wigorem. Kucharz aż uśmiechnął się do niej. - W góry. No tak w góry, bo tam truposze lezą.
Zaraz popatrzył na żonę z niepokojem.
- No nie martw się na zapas, może ja tam nie będę potrzebny. - Burro uśmiechnął się i do niej. W ogóle sporo się dziś od rana nauśmiechał. - Ale to niby my wszystko najlepiej wiemy, myśmy się o Osnowie i Korferonie dowiedzieli.
Wypiął dumnie pierś i zerknął na Grega, czy czasem podśmiechujek sobie z niego nie urządza.
- A przecież nie tylko nam tu martwiaki zagrażają, inni zaś nie wiedzą co trzeba czynić dalej. Może więc przyjść ruszyć z domu. Ale na chwilę! - dodał zaraz szybko i z pewnością w głosie. - Na chwilę i zaraz wracać.
- W góry? O tej porze roku? Oszaleliście chyba! - słowa Burra wcale nie uspokoiły Carrie, wręcz przeciwnie. - Skoro tam lezą to polezą i zostaną, nic tam po tobie.
- Kucharz potrzebny - krótko rzekł czarodziej do burrowej małżonki, krzyżując ręce na umięśnionym torsie - Pójdzie.
- Pff, widzieliście go. Kucharz… - Niziołek mało by się nie zatknął z oburzenia. - To że gotować umiem, to nie znaczy że innych talentów nie mam! Potrzebujecie kogoś rozsądnego, bo inaczej to jak kurczaki z uciętymi łbami latacie. Kucharz, też wymyślił.
Ile w tym było gry, to już ciężko było wyczuć, może Greg się zorientował bo znał Burra od lat. Pewnie dlatego łobuz zaraz za kufel chwycił i skrył za nim twarz, by nie ryknąć śmiechem.
Niziołek zaś złapał dłoń Carie i pocałował ją lekko.
- Teraz miasto bezpieczniejsze, bo truposze idą na północ. Pewnie że jeszcze nie jedną nockę w alercie spędzicie. Ale… Carie, no zrozum. Ktoś musi położyć temu kres, a przynajmniej po cichu wywiedzieć się co, jak i kto, tak by nasi zakuci w stal paladyni mogli tego ktosia pokroić na plasterki.
O tym że pasowało to jak ulał do jego marzenia, nie wspominał. Samobójcą nie był.
- Ale dlaczego właśnie ty? - chlipnęła Carrie. - Mało tropicieli w mieście? Widzisz, że cię tylko do garów potrzebują, jak pierwszą lepszą kuchtę! Poza tym którędy pójdziecie, wkoło gór? Toć to niebezpieczne o tej porze roku, lawina cie zasypie jak nic. A zanim dojedziecie, to przecie dwa albo trzy dekadni miną, już na pewno ktoś go tam w górach złapie!
- Po prostu się od roboty chce wymigać - sarknęła teściowa gdzieś z kąta.
- Zaraz od roboty się wymigać, nowe dania tworzył, gulasz ze złowieszczej łasicy chociażby. - Rzucił Grzmot nie wstając, nie chciał górować nad żeńska częścią rodziny niziołka. - Poza tym, owszem, góry nie są aż tak bezpieczne, ale jest wiosna, obejdzie sie góry, nie będzie wchodzić na szczyty. Pójdzie się dolinami, z dala od stoków i osuwisk, tylko rakiety trzeba zabrać, liny i jak dla was dużo ciepłych ubrań, jak sie ktoś przemoczy, nie zawsze będzie bezpieczne miejsce żeby się solidnie wysuszyć. O wodę nie trzeba się będzie martwic, cześć drapieżników jeszcze śpi, inne mogą stanowić problem, ale to spora grupa, wiec powinniśmy dać rade dotrzeć i wrócić. Szanse na to są o niebo większe, niż spacer do Czarnego Lasu, w poszukiwaniu szaleńca robiącego z ludzi i nieludzi okładki na książki a potem wrócenie z dziennikiem tego wariata i podesłanie mu ekspedycji karnej z paladynów. - Grzmot uśmiechnął się do kobiet, w swoim mniemaniu czarująco. Jakiś efekt w każdym razie wywarł, bo Rozalia odwróciła się i poszła do kuchni, mamrocząc coś pod nosem. Została już tylko żona niziołka, Carrie Butterbur, po której wyraźnie było widać, że nie takie rzeczy jak miny Vara widziała, a z mężem radzić sobie umie.
Grzmot jeszcze nigdy nie uśmiechał się czarująco, więc niziołka ciarki przeszły, no ale widać efekt kobiety też odczuły.
- Ja tam ekspertem żadnym od gór nie jestem, więc zdanie innych, bardziej się wyznających przyjmę. Carie, mus nam jak najszybciej tam się dostać, ale przecież samobójstwa nikt z nas popełniać nie chce. Przejdziemy tak by przejść bezpiecznie. Hem, hmmm, może by do krasnoludów po drodze zawitać? Może by nas pod górami puścili? No przecież już całe miasto huczy, że im się też oberwało od martwiaków. Jak się nie zgodzą, no to trudno, pójdziemy górą. Ale przecież spróbować nie zawadzi, bo i tak tamtą okolicą nam droga wypada.
Snuł już plany, starając się jakoś tak bokiem postawić żonę przed dokonanym wyborem, ale wiedział że i tak przekonać to ją musi sam i w cztery oczy. Jednak Grzmotowi był wdzięczny, porządny chłop, nawet mimo że wielki jak drzewo.
- Może puszczą! - Carie kurczowo chwyciła się tej myśli, a potem ręki męża. - Przecież im też zależy, króla im banshee zabiła jak nam Grimaldusa, a wiadomo, że podgórscy to wartcy do zemsty są. Ale obiecaj, że jak wam Drogi Królów nie otworzą to wrócisz do domu. Obiecasz, prawda?
Burro spojrzał żałośnie na żonę, uścisnął jej rękę. Walczył chwilę ze sobą, no bo jaki był pewnik że khazadzi ich puszczą? Żaden. Ba, nawet prawdę powiedziawszy sam miał na to marne nadzieje. Ech…
- Carie zobaczymy jak będzie. To ci obiecuję, że będę uważał na siebie i na hazard lekko wystawiał się nie będę. Zresztą jak reszta też. Przekonamy krasnoludów, zobaczysz. A nuż może i ktoś od nich do nas się przyłączy? Choć by przez Drogę przeprowadzić? Jednego bądź pewna, wrócę jak tylko dowiemy się wszystkiego.
Niziołka nadąsała się, bo znała Burra nie od dziś i widziała kiedy wykręca się od odpowiedzi czy obietnicy. Ciężko jej było na sercu i nawet żałowała, że wcześniej już nie puściła męża na jego Wielką Przygodę, gdy czasy były spokojne i ludzi wokół pełno. No ale kto mógł przewidzieć? Zerknęła jeszcze na Grega, ale najemnik nie był w formie na żadne wyprawy.
- A tylko spróbuj Gucia wziąć! - zagroziła jeszcze, rozglądając się czujnie za pierworodnym.
- Ani przez myśl mi to nie przeszło! - niziołek objął ją i pocałował w policzek, odruchowo ściszając głos. To że Gucia przy rozmowie nie było wcale nie oznaczało, że nie podsłuchuje, przychajony gdzieś z boku. Kucharz wiedział że syna będzie równie ciężko przekonać do tego by został, jak Carie do tego by go puściła.
- Przecież ktoś musi się wami opiekować, Werbenę pomagać prowadzić. - Tyle dobrego, że syn podczas wyprawy do Czarnego Lasu dał się przekonać i stanął na wysokości zadania. Dzięki niemu i jego pomysłowi, w gospodzie rezydowali najemnicy i choć robili spustoszenie w piwniczce, to bezpiecznie było.
- Zostanie z wami, a ja od krasnoludów do was gońca poślę, jak tam żeśmy się sprawili. Od razu wtedy burmistrzowi i paladynom dacie znać, dobrze?
- Dobrze - westchnęła Carrie widząc, że więcej od męża nie uzyska i cmoknęła go w usta. - Doniosę wam jeszcze napitku - rzekła i poszła do kuchni.
Wishmaker słuchał jak powoli wykuwa się plan i był zadowolony. Nawet jeżeli z tej kabały nie wyniesie wiele złota, zyska o wiele więcej - obycie, znajomości i doświadczenie, rzeczy wielokroć od złota ważniejsze, nawet jeżeli nie dadzą dachy nad głową i pełnego brzucha.
Pomysł aby skorzystać z podziemnego przejścia bardzo przypadł mu do gustu.
- Podoba mi się. - rzekł, choć nie wiadomo, czy o pomyśle, czy udobruchanej żonie Burra.

Kiedy zatroskana ślubna gospodarza zniknęła z pomieszczenia, Kostrzewa skrzywiła się nieco. Jej nastrój się nie co zważył, kiedy mały i krągły człowieczek, który daleko ze swoich czterech ścian nosa nie wychylał, na groźne spojrzenie swojej połowicy ją stroić się w piórka bohatera, któremu żadne wyzwania nie straszne.
- Góry to nie wycieczka jak do lasu drogą. Piękne są tak samo jak groźne - druidka wzdrygnęła się, jakby jej ciałem zawładnął nagły chłód, wspomnienie dawnych, samotnych wędrówek pośród turni i powiedziała cichym, poważnym głosem - Grzbiet Świata to chłód i szczyty w śniegu tak białym, że oślepia. To lawiny, które na nieostrożne głowy może strącić sam lekki oddech. To skały tak ostre, że tną palce i buty jak nóż, to uskoki otwierające się w pod nogami mgnieniu oka, to palący mróz w nocy i dujący wicher w dzień, co samą duszę potrafi wywiać z człowieka - zrobiła pauzę, badając wrażenie, jakie jej słowa zrobiły na słuchaczach - Ducha Gór się nie okiełzna zaklęciem, nie pokona mieczem, nie oszuka przebiegłym fortelem czy inną mocą nie zwalczy. W progi jego królestwa można wejść tylko z pokorą i nisko pochyloną głową. Zapał wasz szczery, droga nam wspólna, tedy nikomu tej wyprawy nie odmówię. Jeno doświadczenie znikome. Ta podróż każdego postawi na krawędzi jego sił i to mnie martwi, czy każdy podoła… jednakoż w większym stadzie raźniej. Trzeba tedy nam do karawany się nam doczepić jakowejś, tropicieli czy wędrującego klanu… a i tak może nielekko być na takiej przeprawie - zakończyła, siadając na ławie. Rwała się co prawda sama do tej wyprawy i gdyby samojedna miała iść w góry, nie kłopotała by się dolą czy niedolą towarzyszy. Po wyprawie do Czarnego Lasu Kostrzewa czuła jednak, że nosi na sobie pewną odpowiedzialność za tą radośnie beztroską i nieżyciowo niewinną gromadkę, więc w jej szorstkich słowach więcej było troski, niż sama była skłonna się przed sobą przyznać.
- To się nauczą, albo umrą. - Grzmot wzruszył ramionami. - Ja nikogo nie zmuszam ani nie zachęcam, jeśli się przyłożą, teraz wiosną mają większe szanse niż miesiąc temu. Wtedy mało kto chciałby w nie ruszać. W wysokie turnie też nie będziemy szli, dolinkami i dolinami. - Zakończył goliat.
- Mówisz, że potrzebna pokora i pochylona głowa? - czarodziej spojrzał na Kostrzewę i uniósł brew uśmiechając się brzydko i kpiąco.
Burro wiedział, że o tej porze żadna karawana nie pójdzie; dlatego gospody w Ybn na przednówku tak dobrze prosperowały - kto chciał iść na północ przybywał do miasta, handlował i czekał na sprzyjającą aurę. Choć nie raz i nie dwa nie miał już z czym się do Dziesięciu Miast wybierać.
- To tak jak z pustynią, innostrańcu - druidka tylko skrzywiła kącik ust - Natura jest mocą, przed nie wstyd klęknąć. Ludzie… nie są w większości warci zachodu - wydęła wargi w pogardzie - Byłam na Grzbiecie i wróciłam cała, co nie każdy może o sobie powiedzieć. Tedy słuchaj, jak mądrzejsi mówią i żartów sobie nie strój, bo wierchów takich jak te to w całym świecie nie ma.
- Po prostu czekam na pokorną Kostrzewę... - odchrząknął Shando z poważną miną i szelmowskimi ognikami w oczach.

Rozmowę przerwał wchodzący do gospody zbrojny, w którym Burro, Greg i Mara bez trudu rozpoznali jednego ze świątynnych strażników. Skłonił się lekko, przywitał i rzekł.
- Szanowny Malek, panienka Arla i inni zapraszają na rozmowę do świątyni.
 
Harard jest offline