Ybn Corbeth
Dzień czwarty / Dzień piąty
Po ustaleniu finalnych szczegółów grupa śmiałków opuściła mury świątyni Helma i rozeszła się po mieście.
Var ruszył w stronę północnych murów. Leżące po ich zewnętrznej stronie głazy pokazywały jak dobrą robotę zrobił minionej nocy. Gdy je podnosił i wlókł w stronę miasta biegnący za nim pachołkowie nie mieli co zbierać; kości truposzy były starte na miazgę. Zadowolony z siebie, podśpiewując pod nosem ruszył raźno w stronę Złowieszczego Jelenia - stary Skirata zawsze chętnie kupował od niego skóry i Grzmot był pewien, że nie pogardzi zewnętrzną częścią złowieszczej łazicowizny. Z czułością pogłaskał białe zmierzwione futro, minął kolejny zakręt i zamarł. Z świątynnego wzgórza schodziła powoli
Attika, taszcząc w ramionach bezwładne, pokrwawione i posiniaczone ciało
Mary.
Thog powoli wędrował do domu. Nie zdziwił się zbytnio gdy wkrótce dogoniła go zadowolona z siebie
Aria. Razem zdali raport Milonowi - on z posiedzenia w ogrodzie, ona ze śledzenia blondyna. Słowa "Colbert", "Luskan", "statek" nic nie mówiły półorkowi, ale nie przejął się tym zbytnio. Cierpliwie czekał aż pracodawca przetrawi informacje jakie barbarzyńca przyniósł ze świątyni i podejmie decyzję. W końcu
Gray rozparł się na krześle i westchnął.
- Skoro ten cycek wyjeżdża z miasta to nie będę sobie zawracać nim głowy. Wróci to pogadamy, a na Colbertów miej przez pewien czas oko - przykazał półelfce, po czym zwrócił się do Thoga. -
Najwyraźniej inni dobrze zajmą się trupim problemem, więc nie ma powodu, byśmy my pakowali w niego swoje trzy grosze. Sklep sam się nie ochroni, a długi nie ściągną. Wiesz, że Albert nadal nie oddał przyrzeczonych sztuk złota? - kupiec usmiechnął się złowieszczo, a na oblicze Ur-Thoga wypełzł podobny uśmiech. Wyglądało na to, że znów powróci do swojej codziennej rutyny. Półork skłonił się lekko i ruszył do swojego pokoju. Nie mógłby sobie wybrać lepszego pracodawcy. Przeciągnął się i walnął na łóżko. Jutro zapowiadał się kolejny pracowity i przyjemnie nudny dzień w Ybn Corbeth.
Reszta grupy wraz z nowym - jak się wydawało - towarzyszem, Jehanem, ruszyła w sobie tylko znanym kierunku, zaś Shando potruchtał szybko do Gildii Magii. Poczuł dziwny niesmak wobec samego siebie. Przebywał w Ybn Corbeth już od tylu dni, a nie dość, że tam jeszcze nie zawitał, to nie znał nawet adresu. A przecież pani Springflower uważana była tu za niezrównaną czarodziejkę ognia - specjalizacja, do której Shando gorliwie dążył. Nie wiedział czy tytuł arcymagini był tylko wyrazem szacunku ybnijczyków, czy też faktycznie wypływał z niezwykłych zdolności elfki, ale nie miał do tej pory możliwości oceny - nie licząc kilku spektakularnych wybuchów w czasie zaćmienia. Teraz, stojąc przed solidnymi drzwiami Gildii Magów zastanawiał się, czy rzeczywistość przerośnie plotki i oczekiwania, czy też raczej gorzko go rozczaruje.
Późnym popołudniem wszyscy zainteresowani wyprawą do Dziesięciu Miast - z wyjątkiem Wishmakera, który nie wrócił na noc wcale - znów byli w Werbenie. Wieczorem pojawił się tam i Tibor - ku radości obolałej Mary, która na prawdę potrzebowała dziś dobrych wieści. Według relacji kapłana - z drugiej ręki oczywiście - w szturmie na siedzibę Albusa zginęło pięć osób, a kilku rycerzy zostało rannych. Tych młody Oestergaard połatał jak mógł, wzbudzając nieskrywany podziw sir Hightowera. Koniec końców szalony mag został zabity - nie było innego wyjścia; znalezione w jego domostwie przedmioty przekazane do szkoły magii, a szczątki zabitych przez niego ofiar spalone w Cadeyrn. - A Naut, co z Nautem? - niecierpliwiła się Mara. Okazało się, że śmierć Blackwooda uwolniła drowa spod wpływu zaklęcia. Lecz - ku rozczarowaniu Mary - Naut nie przybył do Ybn. Ponoć skłonił się tylko w podzięce swym wybawicielom i zniknął w kuli ciemności. Burro cichaczem odetchnął z ulgą; gdyby drow przybył do Ybn Mara ani chybi poprosiłaby Burra o gościnę dla niego, a niziołkowi wcale nie uśmiechało się szemrane towarzystwo ciemnego elfa. - A co działo się w mieście? Dowiedzieliście się czegoś więcej o tym jak powstrzymać nieumarłych? - spyta Tibor patrząc z nadzieją na zebranych, którzy solidnie streścili mu wydarzenia dzisiejszego popołudnia. Kolejny dzień powitał burrowych gości ciężkimi burzowymi chmurami, zimnym wiatrem i prószącym okazjonalnie śniegiem, co nie było niczym niezwykłym o tej porze roku. Przywitał ich również umyślnym od burmistrza z pytaniem, czy aby na pewno nie mogą wyruszyć jeszcze tego dnia, bo wypada, bo co jak pogoda się załamie... i tak dalej. Zrobienie zakupów nie było wielkim problemem w mieście z tak bogatym zaopatrzeniem jak Ybn; a
Burro - jako karczmarz - mógł nawet załatwić zniżki na jedzenie i wyskokowe trunki. Pozostawało tylko pytanie o siły i chęci. Takowych drużyna nie miała - zwłaszcza, że Shando nadal nie wrócił ze Szkoły Magii - toteż
burmistrz i wysłannicy miasta zdecydowali się pojechać do Kaledonu jako pierwsi i rozpocząć negocjacje mające na celu otwarcie Drogi Królów. Drużynie śmiałków polecono dojechać do bram krasnoludzkiego miasta najszybciej jak się da.