Dziewczyna, zaskoczona wydarzeniami ostatnich paru minut i zamroczona alkoholem, dygotała z zimna i ze strachu. Patrzyła z przerażeniem i odrazą na leżącego nieprzytomnego oprawcę i nieco z niedowierzaniem na postać rosłej kobiety. Kogoś jej przypominała, choć od dziesięciu lat nie mieszkała w mieście. Na swój sposób była piękna - a przede wszystkim piękne okazało się jej serce.
-
Dzie… dziękuję - wydukała
Ansley i dygnęła na tyle, na ile pozwalały jej miękkie kolana. “Weź się w garść” - skarciła się w myślach. Powoli wyrównywała oddech. Zauważyła, że troczki u góry jej sukni są rozchełstane - pospiesznie zaczęła je zasznurowywać. Miejsce strachu zaczął zajmować wstyd - choć przecież nie zrobiła nic złego! Niemniej sytuacja w jakiej się znalazła oraz fakt, iż byli tego świadkowie, wydawały jej się upokarzające. Do tego miała nieznośne poczucie, że kłopoty same ją znajdują, gdy tylko
Anzelma nie ma w pobliżu. Już drugi raz ratuje ją całkiem obca osoba -
Dziękuję, pani, za Twą pomoc - powiedziała już nieco pewniej i odważyła się podnieść wzrok -
Powiedz mi proszę, jak cię zwą. I czym mogę się odwdzięczyć za ratunek?
-
Nie masz za co mi dziękować, lepiej skieruje te uprzejmości do bogów, którzy sprawili że akurat byłam blisko. - odparła kobieta, po czym poprawiając włosy, które niesfornie opadły na oczy, przedstawiła się. -
Jestem Leona de Mar, pochodzę z Ordilionu.
Trzeba było przyznać, że akcent kobiety zupełnie nie wskazywał na jej obce pochodzenie, mówiła niczym rodowity mieszkaniec Eresdur. -
A jeżeli bardzo chcesz mi się odwdzięczyć, to kufel piwa, czy kielich wina w tawernie mi wystarczy. Dopiero przybyłam do miasta i naprawdę, trawi mnie pragnienie.
Z Ordilionu… czyli to nie o niej słyszała legendy w dzieciństwie? Chociaż sadząc po akcencie dałaby sobie uciąć rękę, że jest rodowitą mieszkanką wyspy.
-
Ja jestem Ansley. Ansley Aldursdottir. Bardzo chętnie zabiorę was, o pani, do jakiegoś przybytku, ale to jak wróci mój towarzysz, ponieważ nie znam na tyle miasta. Powinien zaraz wrócić, poszedł tylko… po wino - wiedziała, jak absurdalnie musiało to zabrzmieć. I na pewno pani rycerz nie była na tyle głupia by nie wiedzieć, czemu zielarka czaiła się sama w ciemnej uliczce. Zagryzła wargi bojąc się powiedzieć więcej. Zapewne czeka ją wykład o szukaniu guza i nieodpowiedzialności
Anzelma. -
Powiedz proszę, co cię sprowadza do Venjar? - miała nadzieję, że szybka zmiana tematu utnie potencjalne uszczypliwości -
Przjechałaś na festiwal?
-
Ah, na towarzysza… - mruknęła kobieta, a kąciki jej ust wygięły się lekko do góry, postanowiła jednak nie drążyć tematu. -
Tak, co roku przybywam na ten festiwal. Moja matka pochodzi z tych wysp, a dzień mych narodzin przypada właśnie na dzień tego festynu. Staram się zawsze być w mieście gdy ten ma miejsce. - wyjaśniła, opierając się o ścianę. -
Ponadto jutro ma mieć miejsce turniej, który mam zamiar wygrać. - stwierdziła twardym, pełnym pewności siebie głosem. -
A ty? Miejscową raczej nie jesteś, bo byś wiedziała jakich miejsc unikać. Skąd przybywasz?
-
Urodziłam się w Galdur i tam spędziłam pierwsze dziesięć lat mojego życia, ale od kilku lat mieszkam z babcią w małej chatce na obrzeżach Upiornego lasu. - A co jej tam. W końcu babcia zawsze jej mówiła, że uczciwość jest cnotą -
Jeśli dziś masz urodziny, lady de Mar, to tym bardziej musimy to uczcić. A jutro będę ci gorąco kibicować podczas turnieju. Co robisz na co dzień w Ordilionie? Czy tam również rozprawiasz się z takimi opryszkami? - kątem oka zerknęła, czy aby wspomniany napastnik się nie wybudza. Na szczęście nadal leżał jak kłoda -
I jak już usiądziemy w karczmie, czy mogłabyś mi opowiedzieć jak tam jest w Ordilionie? Nigdy nie ruszałam się… poza wyspę - ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć, iż jest to de facto pierwszy raz, kiedy wyściubiła nos gdziekolwiek.
-
Rzadko bywa w Ordilionie… -mruknęła kobieta. -
Można powiedzieć, że tym się zajmuje. Aczkolwiek najczęściej mają oni miecze i są mniej pijani. Ochraniam duże karawany, podejmuje zlecenia o usunięciu bandytów, czasem chronię możnych. I nie jestem żadną lady, po prostu Leona. - dodała, zerkając z góry na zielarkę. -
Opowieść jeszcze nikogo nie zabiła, więc na pewno coś ciekawego do powiedzenia znajdę. Aczkolwiek może to zniszczyć twój entuzjazm podróżnika. Świat jest bardzo podobny, wszędzie jest dużo brudu i jeszcze więcej ludzi którzy żyją krzywda innych. - westchnęła.
-
A co trzeba zrobić, żeby zostać rycerzem? - twarz
Ansley wyrażała coraz większą fascynację -
Czy każdy może nim zostać? Pewnie dużo ćwiczysz - spojrzała z uznaniem na miecz na plecach kobiety, który był niemal jej wzrostu -
Czy jest ktoś, kogo się jutro obawiasz? - co prawda milczenie było złotem, a wścibstwo grzechem, jednak zielarka dawała się ponieść radości z powodu spotkania prawdziwego rycerza.
Kobieta z rodu Mar zaśmiała się głośno, to chyba była jedyna dziewczęca rzecz w jej osobie - miała typowy dworski śmiech. Przysłoniła usta dłonią, by po chwili się uspokoić. -
Przede wszystkim trzeba mieć siłę, by udźwignąć miecz i zbroję. - stwierdziła, wesoło. -
A ćwiczenia to druga sprawa. Czy każdy może zostać? Nie powiedziałabym. To nie jest zabawa, czy gra. Rycerzem się zostaje do końca życia, z tej drogi nie ma odwrotu, a jej koniec jest jeden, śmierć. -dodała już mniej radośnie. -
Co do jutra…
Nie zdążyła jednak dokończyć zdania, bowiem w końcu powrócił kupiec. Radość zniknęła z jego twarzy w jednym momencie, gdy dostrzegł rosłą zbrojną w okrwawionej rękawicy, oraz z mieczem który mógłby przepołowić. Na szczęście nie wypuścił z wrażenia dzbanu wina, byłaby to bowiem nie lada strata.
-
To twój towarzysz? - zapytała
Leona, brodą wskazując niższego od niej mężczyznę.
-
Tak, to Anzelm. Jest kupcem i dobrze zna okoliczne szlaki. Na ile może sprawuje nade mną opiekę w podróży - teraz
Ansley też się zaśmiała, mając nadzieję, że
Leona zrozumie jej ironię. Przywołała osłupiałego mężczyznę ręką.
-
Anzelmie, poznaj Leonę de Mar. Właśnie uratowała mi życie, a co najmniej… zdrowie. Obiecałam, że w ramach podziękowania zabiorę ją do karczmy na jakieś dobre wino. Ale widzę, że już jakieś mamy, tylko chyba kubków nie starczy. Może więc zaprosimy ją i jej towarzysza do naszego pokoju? Na pewno znajdziemy jeszcze jakieś naczynia.
-
Co to, to nie. Nie będę się do was wpraszać, poza tym wolę otwarte przestrzenie i miejsca, gdzie dużo się dzieje. Zawsze można posłuchać jakichś ciekawych historii i legend – odparła pani rycerz –
Chodźmy więc, ja i mój giermek Yuren odprowadzimy was do waszej karczmy a potem wspólnie posiedzimy na dole przy kuflu czegoś zacnego. Tylko najpierw odstawimy to ścierwo do miejskiego aresztu. –
Yuren bez słowa skrępował złoczyńcy ręce i nogi jak baleron i z pomocą
Leony przerzucił go przez konia.
Cała czwórka wyszła z ponurego zaułka i ponownie przeszła przez główny plac. Wśród wrzawy i zgiełku nikt nie zwrócił na nich specjalnej uwagi. W najlepsze trwały tańce i pokazy ognia. Nagle jednak utwór urwał się w połowie i trubadurzy zaczęli wydobywać ze swych instrumentów bardziej liryczne nuty. Tłum rozstąpił się na dwie strony by dać miejsce nowo przybyłej postaci. Wśród ogólnych szeptów i pełnych uznania pomruków oczom zebranych ukazała się przecudnej urody kobieta na białym koniu, obleczona w zwiewne szaty w srebrzystym kolorze, niczym utkane z promieni księżyca.
Ansley zatrzymała się i złapała
Anzelma za rękę, aby i on poczekał. Kupiec spojrzał w tym samym kierunku co zielarka i skinął głową z uznaniem.
-
To kapłanka boga księżyca Lunara – wyjaśnił cicho –
Przez większość czasu nie rusza się ze swojej świątyni, ale raz do roku podczas festiwalu przybywa na rynek, aby pobłogosławić zebranych. Musimy teraz przyklęknąć i pochylić głowy – powiedział, po czym dał znać pozostałym, aby też tak uczynili.
Kapłanka zsiadła z konia, weszła na ukwiecony podest i popatrzyła na zebranych. Następnie wzniosła obie dłonie ku niebu i wymówiła kilka zdań w jakimś nieznanym
Ansley języku. Dziewczyna domyślała się, że musiał to być jakiś pradawny język używany obecnie jedynie w celach sakralnych. Kapłanka wyciągnęła przed siebie ręce i dłonie ułożyła nad zebranymi. Jeszcze kilka słów i zeszła z podestu. Wśród kompletnej już teraz ciszy wskoczyła z powrotem na konia i odjechała tą samą drogą. Dopiero gdy zniknęła za budynkami muzyka rozbrzmiała na nowo.
Ansley, Anzelm, Leona i Yuren ruszyli dalej przed siebie. Z odstawieniem opryszka do aresztu nie było większego problemu – na szczęście część wartowników nadal była na służbie. Podziękowali dość wylewnie
Leonie i obiecali zająć się niedoszłym gwałcicielem tuż po zakończeniu obchodów, czyli następnego dnia po turnieju rycerskim.
Cała czwórka ruszyła już bez dalszych opóźnień do karczmy o wdzięcznej nazwie „Szemrząca Beczułka”.
Anzelm odniósł do pokoju dzban wina, z którym podróżował po mieście przez ostatnie dwie godziny.
Lucyfer, leżący grzecznie w pozycji Sfinksa na pilnowanym zawiniątku, powitał go mruczeniem i paroma machnięciami ogonem.
Na szczęście było kilka wolnych stołów – większość mieszkańców wolała się bawić na rynku i otwartej przestrzeni. Usiedli pod oknem, zamówili najdroższe piwo w karczmie i wśród śmiechu i opowieści biesiadowali, aż na zewnątrz zaczęło się robić szaro.
Leona podziękowała za gościnę i towarzystwo i pożegnała się mówiąc, że musi zebrać siły przed popołudniowym turniejem.
Ansley i Anzelm zostali sami. Mocno zmęczeni i podchmieleni wdrapali się po schodach na piętro i po niewielkich problemach dostali się do pokoju.
Lucyfer był już na nogach – po całonocnej drzemce zatęsknił za ruchem i pieszczotami. W radosnych podskokach podbiegł do zielarki i zaczął się ocierać o jej nogi.
-
Daj spokój, spać mi się chce – dziewczyna pogłaskała go za uchem tłumiąc ziewniecie.
Pobaw się sam, a potem zabierzemy cię ze sobą na turniej. – zaczęła się szamotać z suknią.
-
Czekaj, pomogę ci – rzucił
Anzelm widząc jej zmagania. Podszedł do dziewczyny i zaczął rozsznurowywać jej suknię, a potem gorset.
Ansley nie czuła się ani trochę skrępowana – tak, jakby rozsznurowywanie ubrania przez kupca było czymś najnormalniejszym w świecie.
-
Dziękuję – powiedziała, kiedy została w samej koszuli. I padła jak kłoda na łóżko. Kupiec stał przez chwilę skonsternowany, po czym pokręcił głową z uśmiechem i nakrył dziewczynę kocem. Tego dnia
Ansley, po raz pierwszy od dawna, nie śniły się żadne koszmary.