Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-08-2014, 14:45   #28
Ribesium
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Dziewczyna, zaskoczona wydarzeniami ostatnich paru minut i zamroczona alkoholem, dygotała z zimna i ze strachu. Patrzyła z przerażeniem i odrazą na leżącego nieprzytomnego oprawcę i nieco z niedowierzaniem na postać rosłej kobiety. Kogoś jej przypominała, choć od dziesięciu lat nie mieszkała w mieście. Na swój sposób była piękna - a przede wszystkim piękne okazało się jej serce.

- Dzie… dziękuję - wydukała Ansley i dygnęła na tyle, na ile pozwalały jej miękkie kolana. “Weź się w garść” - skarciła się w myślach. Powoli wyrównywała oddech. Zauważyła, że troczki u góry jej sukni są rozchełstane - pospiesznie zaczęła je zasznurowywać. Miejsce strachu zaczął zajmować wstyd - choć przecież nie zrobiła nic złego! Niemniej sytuacja w jakiej się znalazła oraz fakt, iż byli tego świadkowie, wydawały jej się upokarzające. Do tego miała nieznośne poczucie, że kłopoty same ją znajdują, gdy tylko Anzelma nie ma w pobliżu. Już drugi raz ratuje ją całkiem obca osoba - Dziękuję, pani, za Twą pomoc - powiedziała już nieco pewniej i odważyła się podnieść wzrok - Powiedz mi proszę, jak cię zwą. I czym mogę się odwdzięczyć za ratunek?

- Nie masz za co mi dziękować, lepiej skieruje te uprzejmości do bogów, którzy sprawili że akurat byłam blisko. - odparła kobieta, po czym poprawiając włosy, które niesfornie opadły na oczy, przedstawiła się. - Jestem Leona de Mar, pochodzę z Ordilionu.

Trzeba było przyznać, że akcent kobiety zupełnie nie wskazywał na jej obce pochodzenie, mówiła niczym rodowity mieszkaniec Eresdur. - A jeżeli bardzo chcesz mi się odwdzięczyć, to kufel piwa, czy kielich wina w tawernie mi wystarczy. Dopiero przybyłam do miasta i naprawdę, trawi mnie pragnienie.

Z Ordilionu… czyli to nie o niej słyszała legendy w dzieciństwie? Chociaż sadząc po akcencie dałaby sobie uciąć rękę, że jest rodowitą mieszkanką wyspy.

- Ja jestem Ansley. Ansley Aldursdottir. Bardzo chętnie zabiorę was, o pani, do jakiegoś przybytku, ale to jak wróci mój towarzysz, ponieważ nie znam na tyle miasta. Powinien zaraz wrócić, poszedł tylko… po wino - wiedziała, jak absurdalnie musiało to zabrzmieć. I na pewno pani rycerz nie była na tyle głupia by nie wiedzieć, czemu zielarka czaiła się sama w ciemnej uliczce. Zagryzła wargi bojąc się powiedzieć więcej. Zapewne czeka ją wykład o szukaniu guza i nieodpowiedzialności Anzelma. - Powiedz proszę, co cię sprowadza do Venjar? - miała nadzieję, że szybka zmiana tematu utnie potencjalne uszczypliwości - Przjechałaś na festiwal?

- Ah, na towarzysza… - mruknęła kobieta, a kąciki jej ust wygięły się lekko do góry, postanowiła jednak nie drążyć tematu. - Tak, co roku przybywam na ten festiwal. Moja matka pochodzi z tych wysp, a dzień mych narodzin przypada właśnie na dzień tego festynu. Staram się zawsze być w mieście gdy ten ma miejsce. - wyjaśniła, opierając się o ścianę. - Ponadto jutro ma mieć miejsce turniej, który mam zamiar wygrać. - stwierdziła twardym, pełnym pewności siebie głosem. - A ty? Miejscową raczej nie jesteś, bo byś wiedziała jakich miejsc unikać. Skąd przybywasz?

- Urodziłam się w Galdur i tam spędziłam pierwsze dziesięć lat mojego życia, ale od kilku lat mieszkam z babcią w małej chatce na obrzeżach Upiornego lasu. - A co jej tam. W końcu babcia zawsze jej mówiła, że uczciwość jest cnotą - Jeśli dziś masz urodziny, lady de Mar, to tym bardziej musimy to uczcić. A jutro będę ci gorąco kibicować podczas turnieju. Co robisz na co dzień w Ordilionie? Czy tam również rozprawiasz się z takimi opryszkami? - kątem oka zerknęła, czy aby wspomniany napastnik się nie wybudza. Na szczęście nadal leżał jak kłoda - I jak już usiądziemy w karczmie, czy mogłabyś mi opowiedzieć jak tam jest w Ordilionie? Nigdy nie ruszałam się… poza wyspę - ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć, iż jest to de facto pierwszy raz, kiedy wyściubiła nos gdziekolwiek.

- Rzadko bywa w Ordilionie… -mruknęła kobieta. - Można powiedzieć, że tym się zajmuje. Aczkolwiek najczęściej mają oni miecze i są mniej pijani. Ochraniam duże karawany, podejmuje zlecenia o usunięciu bandytów, czasem chronię możnych. I nie jestem żadną lady, po prostu Leona. - dodała, zerkając z góry na zielarkę. - Opowieść jeszcze nikogo nie zabiła, więc na pewno coś ciekawego do powiedzenia znajdę. Aczkolwiek może to zniszczyć twój entuzjazm podróżnika. Świat jest bardzo podobny, wszędzie jest dużo brudu i jeszcze więcej ludzi którzy żyją krzywda innych. - westchnęła.

-A co trzeba zrobić, żeby zostać rycerzem? - twarz Ansley wyrażała coraz większą fascynację - Czy każdy może nim zostać? Pewnie dużo ćwiczysz - spojrzała z uznaniem na miecz na plecach kobiety, który był niemal jej wzrostu - Czy jest ktoś, kogo się jutro obawiasz? - co prawda milczenie było złotem, a wścibstwo grzechem, jednak zielarka dawała się ponieść radości z powodu spotkania prawdziwego rycerza.

Kobieta z rodu Mar zaśmiała się głośno, to chyba była jedyna dziewczęca rzecz w jej osobie - miała typowy dworski śmiech. Przysłoniła usta dłonią, by po chwili się uspokoić. - Przede wszystkim trzeba mieć siłę, by udźwignąć miecz i zbroję. - stwierdziła, wesoło. - A ćwiczenia to druga sprawa. Czy każdy może zostać? Nie powiedziałabym. To nie jest zabawa, czy gra. Rycerzem się zostaje do końca życia, z tej drogi nie ma odwrotu, a jej koniec jest jeden, śmierć. -dodała już mniej radośnie. - Co do jutra…

Nie zdążyła jednak dokończyć zdania, bowiem w końcu powrócił kupiec. Radość zniknęła z jego twarzy w jednym momencie, gdy dostrzegł rosłą zbrojną w okrwawionej rękawicy, oraz z mieczem który mógłby przepołowić. Na szczęście nie wypuścił z wrażenia dzbanu wina, byłaby to bowiem nie lada strata.

- To twój towarzysz? - zapytała Leona, brodą wskazując niższego od niej mężczyznę.

- Tak, to Anzelm. Jest kupcem i dobrze zna okoliczne szlaki. Na ile może sprawuje nade mną opiekę w podróży - teraz Ansley też się zaśmiała, mając nadzieję, że Leona zrozumie jej ironię. Przywołała osłupiałego mężczyznę ręką.

-Anzelmie, poznaj Leonę de Mar. Właśnie uratowała mi życie, a co najmniej… zdrowie. Obiecałam, że w ramach podziękowania zabiorę ją do karczmy na jakieś dobre wino. Ale widzę, że już jakieś mamy, tylko chyba kubków nie starczy. Może więc zaprosimy ją i jej towarzysza do naszego pokoju? Na pewno znajdziemy jeszcze jakieś naczynia.

- Co to, to nie. Nie będę się do was wpraszać, poza tym wolę otwarte przestrzenie i miejsca, gdzie dużo się dzieje. Zawsze można posłuchać jakichś ciekawych historii i legend – odparła pani rycerz – Chodźmy więc, ja i mój giermek Yuren odprowadzimy was do waszej karczmy a potem wspólnie posiedzimy na dole przy kuflu czegoś zacnego. Tylko najpierw odstawimy to ścierwo do miejskiego aresztu. – Yuren bez słowa skrępował złoczyńcy ręce i nogi jak baleron i z pomocą Leony przerzucił go przez konia.

Cała czwórka wyszła z ponurego zaułka i ponownie przeszła przez główny plac. Wśród wrzawy i zgiełku nikt nie zwrócił na nich specjalnej uwagi. W najlepsze trwały tańce i pokazy ognia. Nagle jednak utwór urwał się w połowie i trubadurzy zaczęli wydobywać ze swych instrumentów bardziej liryczne nuty. Tłum rozstąpił się na dwie strony by dać miejsce nowo przybyłej postaci. Wśród ogólnych szeptów i pełnych uznania pomruków oczom zebranych ukazała się przecudnej urody kobieta na białym koniu, obleczona w zwiewne szaty w srebrzystym kolorze, niczym utkane z promieni księżyca.



Ansley zatrzymała się i złapała Anzelma za rękę, aby i on poczekał. Kupiec spojrzał w tym samym kierunku co zielarka i skinął głową z uznaniem.

-To kapłanka boga księżyca Lunara – wyjaśnił cicho – Przez większość czasu nie rusza się ze swojej świątyni, ale raz do roku podczas festiwalu przybywa na rynek, aby pobłogosławić zebranych. Musimy teraz przyklęknąć i pochylić głowy – powiedział, po czym dał znać pozostałym, aby też tak uczynili.

Kapłanka zsiadła z konia, weszła na ukwiecony podest i popatrzyła na zebranych. Następnie wzniosła obie dłonie ku niebu i wymówiła kilka zdań w jakimś nieznanym Ansley języku. Dziewczyna domyślała się, że musiał to być jakiś pradawny język używany obecnie jedynie w celach sakralnych. Kapłanka wyciągnęła przed siebie ręce i dłonie ułożyła nad zebranymi. Jeszcze kilka słów i zeszła z podestu. Wśród kompletnej już teraz ciszy wskoczyła z powrotem na konia i odjechała tą samą drogą. Dopiero gdy zniknęła za budynkami muzyka rozbrzmiała na nowo.

Ansley, Anzelm, Leona i Yuren ruszyli dalej przed siebie. Z odstawieniem opryszka do aresztu nie było większego problemu – na szczęście część wartowników nadal była na służbie. Podziękowali dość wylewnie Leonie i obiecali zająć się niedoszłym gwałcicielem tuż po zakończeniu obchodów, czyli następnego dnia po turnieju rycerskim.
Cała czwórka ruszyła już bez dalszych opóźnień do karczmy o wdzięcznej nazwie „Szemrząca Beczułka”. Anzelm odniósł do pokoju dzban wina, z którym podróżował po mieście przez ostatnie dwie godziny. Lucyfer, leżący grzecznie w pozycji Sfinksa na pilnowanym zawiniątku, powitał go mruczeniem i paroma machnięciami ogonem.

Na szczęście było kilka wolnych stołów – większość mieszkańców wolała się bawić na rynku i otwartej przestrzeni. Usiedli pod oknem, zamówili najdroższe piwo w karczmie i wśród śmiechu i opowieści biesiadowali, aż na zewnątrz zaczęło się robić szaro. Leona podziękowała za gościnę i towarzystwo i pożegnała się mówiąc, że musi zebrać siły przed popołudniowym turniejem. Ansley i Anzelm zostali sami. Mocno zmęczeni i podchmieleni wdrapali się po schodach na piętro i po niewielkich problemach dostali się do pokoju. Lucyfer był już na nogach – po całonocnej drzemce zatęsknił za ruchem i pieszczotami. W radosnych podskokach podbiegł do zielarki i zaczął się ocierać o jej nogi.

- Daj spokój, spać mi się chce – dziewczyna pogłaskała go za uchem tłumiąc ziewniecie. Pobaw się sam, a potem zabierzemy cię ze sobą na turniej. – zaczęła się szamotać z suknią.

- Czekaj, pomogę ci – rzucił Anzelm widząc jej zmagania. Podszedł do dziewczyny i zaczął rozsznurowywać jej suknię, a potem gorset. Ansley nie czuła się ani trochę skrępowana – tak, jakby rozsznurowywanie ubrania przez kupca było czymś najnormalniejszym w świecie.

-Dziękuję – powiedziała, kiedy została w samej koszuli. I padła jak kłoda na łóżko. Kupiec stał przez chwilę skonsternowany, po czym pokręcił głową z uśmiechem i nakrył dziewczynę kocem. Tego dnia Ansley, po raz pierwszy od dawna, nie śniły się żadne koszmary.
 
Ribesium jest offline