Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Fantasy > Archiwum sesji z działu Fantasy
Zarejestruj się Użytkownicy


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 20-07-2014, 13:57   #21
 
Lomir's Avatar
 
Reputacja: 1 Lomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputacjęLomir ma wspaniałą reputację
Do'Khar ruszył powoli, stąpając ostrożnie w głąb jaskini. Wiedział, że każdy krok może być tym ostatnim, dlatego nie pozwolił sobie na na chwilę nieuwagi. Jego kocie oczy lustrowały ściany niskiego korytarza, a wibrysy zbierały najlżejsze drżenie powietrza i zmianę temperatury otoczenia. Mimo całkowitych ciemności tygrysołak widział dość dobrze. Początkowa jaskinia i tunel wyglądały na naturalny twór, jednak z każdym kolejnym krokiem ściany stawały się gładsze, a tunel zdawał się przekryty sklepieniem. W pewnym momencie Do'khar usłyszał jakiś odgłos za sobą, szybkim ruchem odwrócił się i wyciągnął przed siebie uzbrojone w pazury łapy. Jednak niczego tam nie było, musiał się przesłyszeć. Gdy zrobił kolejny zwrot, znów w głąb tunelu, wpadł w gęstą pajęczynę, która pokrywała cały prześwit korytarza. Wcześniej musiał jej nie zauważyć. Lekko zirytowany lepką substancją znajdującą się w jego futrze ruszył dalej, nerwowym ruchem strzepując ją z siebie. Im dalej w las, a raczej w im głębiej w zbocze górskie, tym ilość pajęczyn się zwiększała. Po drodze tygrysołak minął kilka stworzeń odpowiedzialnych za przystrojenie tunelu - były to fioletowe pająki, wielkości dłoni dorosłego mężczyzny. Te jednak nie były agresywny i uciekały na widok kotołaka. Po jakimś czasie, Do'khar dotarł do miejsca skąd napływało świeże powietrze. Kolejna jaskinia, tym razem w kształcie leja, otwarta ku górze. Przez otwór wlewały się strugi deszczu, który najwyraźniej nie miał zamiaru ustępować. Tygrysołak rozejrzał się, poza dużą ilością pajęczyn znalazł w pieczarze coś, co przykuło jego uwagę. Wielkie wrota. Podszedł do nich, zerwał część gęstej sieci i odsłonił płaskorzeźby, które przedstawiały ludzi przy różnych pracach oraz dużą ilością nie zrozumiałych inskrypcji. W tym momencie szósty zmysł Do'khara zaczął wariować i coś kazało mu się odwrócić.
Tygrysołak zobaczył ogromnego pająka. Z jednej strony nie był zaskoczony, gdyż wszech obecne pajęczyny zdradzały mieszkańców tej jaskini, natomiast jeśli chodzi o rozmiar pajęczaka - ten już wyraźnie zaskoczył Do’Khara. Łowcy potworów nie raz zdarzyło się zmagać z podobnymi stawonogami, jednak nigdy nie były one większe od niego samego. Ten widok zasiał strach w sercu tygrysołaka, który cofnął się kilka kroków wpadając w lepką sieć pająka plecami. Przez kilka sekund nie mógł się uwolnić i szarpał się niczym ta biedna mucha, która wpadła w pajęczynę. W tym czasie monstrum zbliżało się ku Do’Kharowi, krok po kroku, odnóże za odnóżem. Z potężnych szczęk pająka ciekła ślina zmieszana zapewne z jadem.
Tygrysołak wiedzial, że musi się uwolnić, inaczej nie będzie miał żadnych szans. Szarpnął po raz kolejny i wtedy poczuł, że to nie on sam jest przyklejony, a pochwa jego miecza. Szybko wyślizgnął się z pasów, które krzyżowały mu się na piersi utrzymując miecz na plecach i odskoczył na bok, zwiększając dystans między nim a pająkiem. Był wolny, jednak bezbronny, gdyż jego pazury to zdecydowanie za mało w walce z takim oponentem. Odzyskanie miecza uwięzionego w sieci było teraz głównym celem Do’Khara. Jednak stawonóg nie miał zamiaru mu tego ułatwić…
Potwór zaklekotał groźnie szczękami. Wydał z siebie głośny, groźny syk, który sprawił że kilka kropel gęstej śliny wylądowało przed stopami tygrysołaka. Odwłok pajęczaka poruszał się rytmicznie na boki, gdy ten przebierał odnóżami, starając się odciąć łowcy nagród drogę ucieczki. Z każdym posunięciem, zbliżał się w stronę zwierzołaka, powoli szykując się do skoku w jego stronę.
Do’khar wiedział, że mimo swojej przewagi wielkościowej pająk nie będzie nierozważny. Ta cecha przysługiwała jedynie istotom obdarzonym umiejętnością myślenia abstrakcyjnego, a do tego posiadającym zbyt duże mniemanie o sobie. Zwierzęta zawsze cechowała ostrożność i rozwaga. Dlatego tygrysołak pokazał pazury, dając do zrozumienia, że nie jest bezbronnym i łatwym kąskiem. Starał się swoją posturą (co było ciężkie, zważywszy, że pająk był od niego przynajmniej dwa razy większy) skłonić bestię do zaniechania ataku, lub chociaż do jego opóźnienia. W tym samym czasie powoli zaczął okrążać stawonoga, cały czas będąc zwróconym przodem do oponenta. Chciał doprowadzić do sytuacji, gdzie będzie w stanie ponownie dotrzeć do plątaniny pajęczyn, opadających z “daszku”, znajdującej się na środku jaskini. Tam gdzie został jego miecz, który bardzo by mu się przydał. Do’khar był na siebie zły, że nie dobył broni od razu i dał się zaskoczyć.
Tygrysołak chciał przeciągnąć ten dziwaczny taniec jak najdłużej. Jednak w głowie obmyślał strategię. Wiedział dobrze, że pająk może zaatakować w każdej chwili, więc był gotowy. Miał nadzieję, że w razie ataku arachnida uda mu się wślizgnąć pod niego i potraktować go pazurami po jego miekkim podbrzuszu. To mogło się udać, gdyż Do’khar nie narzekał na brak szybkości i zwinności, jednak podobnych cech można się było spodziewać po fioletowej bestii.
Stwór w końcu postanowił zaatakować. Skoczył szybko i zwinnie, wprost na Tygrysołaka. Ten najpierw myślał o prześlizgnięciu się, lecz dostrzegł jadowe żądło wysunięte z odwłoka, blisko ziemi. Próba przebięgnięcia pod potworem, skończyłaby się śmiertelnym przebiciem na wylot. Nie zdążył wymyślić kolejnego planu.
Pająk przyparł go do ściany, a on w akcie desperacji pochwycił jego szczęki. Ślina zmieszana z kwasowym jadem które je pokrywały, paliła go w dłonie. Zaciskając zęby, nie pozwalał jednak potworowi zbliżyć się do swej twarzy, bowiem byłby to koniec jego podróży.
Do’khar był w potrzasku. Sytuacja szybko ze złej stała się tragiczna. Od śmierci dzieliło go jedynie kilkadziesiąt centymetrów, czyli odległość pomiędzy jego twarzą a żuwaczkami pająka. Gdy złapał aparat gębowy arachnida nie myślał o jadzie sączącym się z jego paszczy, ale piekący ból szybko mu o nim przypomniał. Do’khar nie wiedział co robić, nie był w stanie odepchnąć napastnika, gdyż ten był za duży i silny. Tygrysołak nie poddawał się, jemu też nie brakowało siły, więc postanowił ją wykorzystać. Z całej siły rozciągnął na boki trzymane przez siebie szczęki, chcąc wyrwać je z ciała pająka. Nic innego nie przyszło mu do głowy.
Stwór zapiszczał głośno, gdy tytaniczne mięśnie tygrysołaka z całych sił rozciągnęły jego gębę na boki. Coś trzasnęło głośno, a jedna z żuwaczek złamała się w pół. Pająk odskoczył do tyłu, niemal stając dęba na tylnich odnóżach. Wił się wściekle, uderzając cielskiem i cienkimi nóżkami o swoje własne pajęczyny. Utrata kawałka paszczy, która tkwiła teraz w łapie Do’khara musiała naprawdę go zaboleć.
Tygrysołak wyszczerzył zęby, niestety nie w uśmiechu. Był to grymas bólu. Spojrzał na swoje porośnięte futrem łapy, które teraz było poklejone od śliny pająka i krwi Do’Khara. W trakcie szamotaniny z arachnidem jego ostre żuwaczki musiały ponacinać grubą skórę. Łowca ku swojemu przerażeniu poczuł, jak jego dłonie drętwieją. Widocznie odrobina trucizny przedostała się do jego krwioobiegu. Domyślał się, że to jedynie niewielka ilość, bo gdyby była to większa dawka to mógłbyc od razu paść trupem. Mimo wszystko wolał nie zwlekać, gdyż trucizna mogła go lada chwila osłabić, a wtedy nie byłby w stanie stawić czoła monstrualnemu pajęczakowi, który teraz wił się w swoistym tańcu, który miał uśmierzyć ból po stracie szczęki.
Do’Khar wyszczerzył zęby raz jeszcze, tym razem był to uśmiech, pochylił głowę i spojrzał “spod byka” na swojego oponenta. Następnie jego wzrok przeniósł się na centralną plątaninę pajęczyn, na jego miecz. Puścił się pędem w jego kierunku, nie zatrzymując się wydobył miecz z pochwy, zostawiając pająka za plecami. Następnie rzucił się w przód, wykonując efektowny przewrót w przód, który jednocześnie pozwolił mu na zwrócenie się twarzą do arachnida. Przyszła pora na odpłacenie się pięknym za nadobne. Do’Khar ruszył na pajęczaka, dzierżąc swój dwuręczny miecz. To nie był koniec walki, to był dopiero początek. Pierwszy cios, wyprowadzony przez tygrysołaka wymierzony był w chudziutkie odnóża fioletowej bestii. Miał pozbawić ją równowagi i przy odrobinie szczęścia kilku istotnych do poruszania się kończyn.
Szybko, przeskakując z łapy na łapę, zbliżył się do pająka i całym impetem ciął z lewej do prawej, dzierżąc swój miecz w obu rękach. W tym momencie wszystkie osiem oczu zwróciło się ku atakującemu kotołakowi. Arachnid chcąc zrobić unik, wybił się w powietrze jednak miecz był szybszy. Silne i szybkie cięcie pozbawiło pająka trzech odnóży, a ten zapiszczał wściekle i podniósł się na pozostałych mu nogach. Wyglądał prawie jak koń, który staje dęba. Miał to być pokaz siły, mimo iż ciężko ranny dalej stanowił groźnego przeciwnika. Jednak tygrysołak wiedział jak skończy się ta potyczka. Wiedział, że dociśnięty do muru zwierzak będzie wściekle się bronił, a jedyną bronią, która mu została było żądło znajdujące się w odwłoku. Dlatego Do'Khar zamarkował parę ciosów, zmuszając pajęczaka do wycofania się parę metrów, aż dotarł do ściany jaskini. Wtedy arachnid odwrócił się i wspiął po pajęczynie na "daszek", który rozwieszony był nad lejem. Tygrysołak obserwował go ze spokojem, czekał na właściwy moment. Wiedział, że teraz pająk nie ma nic do stracenia i ostatkiem sił zaatakuje. Nie pomylił się, kilka sekund później arachnid wybił się z całej siły, skoczył w kierunku kotołaka. Chciał trafić go swoim żądłem, jednak Do'Khar zrobił unik, przetoczył się za pająka, zanim ten wylądował. Gdy fioletowa bestia odwróciła się ostatnim co zobaczyła był szarżujący na nią tygrysołak. Jednym susem wskoczył na odwłok pająka i wbił swój miecz w korpus przerośniętego muchożercy. Ten po raz kolejny stanął dęba, zrzucając z siebie Do'Khara. następnie zaczął biegać w kółko, wyraźnie cierpiąc, aż w końcu przewrócił się na "plecy", a jego odnóża zgięły się w pośmiertnych drgawkach.


Tygrysołak podszedł po raz ostatni do truchła i tym razem wbił miecz w miękkie podbrzusze arachnida, który jak się okazało jeszcze żył i dopiero ten cios był tym ostatnim.
Do'khar dyszał ciężko. Po raz kolejny udało mu się zmierzyć z potworem i wygrać. Szkoda tylko, że nikt mu za niego nie zapłaci. Wtedy przypomniał sobie o humanoidalnym kształcie, który trzymał pająk. Tygrysołak ruszył szybkim krokiem w miejsce, gdzie kokon został upuszczony przez bestię. Gdy go znalazł przykucnął przy nim i z wyraźnym wysiłkiem rozerwał pajęczynę. W środku był siny mężczyzna, ciągle oddychał, ale wyglądał na wycieńczonego przez truciznę pająka. Do'khar rozerwał kokon w całości, uwalniając uwięzionego w nim człowieka. Był to dobrze zbudowany mężczyzna, koło czterdziestki, o ciemnych włosach, które przyprószone już były siwizną. Zanim zaopiekował się nim pająk musiał rozpalać kobiecie pożądanie. Teraz jednak wyglądał bardziej jak trup. Blado-siny, z zapadniętymi policzkami, bez życia. Do'khar wyciągnął go i zarzucił go przez ramie i przeniósł do wylotu korytarza, aby nie padał na nich deszcz. Położył go na ziemi, nie specjalnie starając się być delikatnym i ruszył po pochwę swojego miecza, która dalej tkwiła w pajęczynach.
Plan był prosty, mężczyzna zatruty przez pająka miał dwie opcje. Albo jego organizm będzie na tyle silny, że przetrzyma truciznę, albo umrze w przeciągu kilku godzin. Oba rozwiązania jednak wymagały czasu, dlatego tygrysołak postanowił poczekać. Po raz ostatni wyszedł na deszcz, aby poszukać w lesie suchszych kawałków drewna, które nadałyby się na rozpalenie ognia. Gdy wrócił, mężczyzna był dalej nieprzytomny i jęczał z bólu. Był to dobry objaw, gdyż oznaczało to, że trucizna przestaje paraliżować jego ciało. W przeciągu kilku najbliższych godzin jego los sie rozstrzygnie. Po kilkudziesięciu próbach rozpalenia wilgotnego drewna jakimś cudem udało się wywołać malutki płomień, w samą porę, gdyż obu nieszczęśników dopadał już chłód wynikający z przemoczenia i wiejącego lekkiego wiatru. Po pewnym czasie ogień rozpalił się już na tyle, że nawet trochę wilgotne drwa paliły się, choć niechętnie. Dookoła ogniska Do'khar ustawił resztę drewna, aby mogło przeschnąć od pobliskich płomieni. Tygrys usiadł przy ogniu opierając się plecami o ścianę tunelu i po chwili dopadła go senność, a przyjemne ciepło ogniska i dźwięk strzelających w ogniu drew spotęgowały to uczucie. Do'khar z tym nie walczył, pozwolił sobie odpłynąć w świat marzeń sennych.
Po kilku godzinach obudziły go szmery. Otworzył oczy i zobaczył, że ognisko tliło się już resztką sił, więc wziął kilka kawałków drewna i wrzucił je w żar. Spojrzał na wyjście z jaskini, na szczęście deszcz przestał padać, ale niebo w cale się nie rozpogodziło i kolejna ulewa wisiała w powietrzu. Źródłem dźwięków, które obudziły Do'khara był mężczyzna uratowany z kokonu. Odzyskiwał przytomność, co oznaczało, że trucizna nie dała mu rady. Tygrysołak podniósł się i podszedł do swojego plecaka, z którego wyciągnął manierkę. Podszedł do mężczyzny, którego skóra powoli odzyskiwała naturalny kolor, uniósł jego głowę i wlał mu trochę wody do ust. Widać było, że był odwodniony, z jego potwornie wysuszonych ust schodziły płatki białej skóry.
Po pewnym czasie mężczyzna odzyskał całkowicie przytomność. Otworzył oczy i powoli uniósł się na łokciach rozglądając wokół. Jego wzrok spoczął na tygrysołaku, który siedział nieopodal, przy ognisku i grzebał kawałkiem drewna w ogniu. Gdy ich spojrzenia spotkały się Do'khar zauważył strach w oczach mężczyzny.
- Dobry, śpiąca królewno. Nie bój się, gdybym chciał twojej śmierci to nie wyciągałbym cię z tego kokonu. Jestem Do'khar, a ty miałeś dużo szczęścia, że cie tu znalazłem. Trafiłem na tą jaskinie zupełnie przypadkiem, a tylko moja ciekawość kazała mi wejść do środka. Kim jesteś i czego tu szukałeś? - powiedział tygrysołak. - Dziękuję - powiedział mężczyzna. Jego głos był słaby, ale nie drżał i brzmiał pewnie - Jestem Semor Chyridris. Badałem tą jaskinię. Jestem naukowcem zajmującym się badaniem starożytny tekstów, przekazów i podań ludowe. Dziękuję ci za ratunek, masz rację, bez ciebie nie byłoby mnie już na tym świecie. Jak mogę ci się odwdzięczyć? -
Do'khar uśmiechnął się - Nic tak nie wyraża wdzięczności jak brzęcząca sakiewka złota. Jestem łowcą potworów i najemnikiem, a za zabicie takiego pająka zebrałbym sporą sumkę - Semor pokiwał głową - Rozumiem. Niestety nie mam pieniędzy, wszystko straciłem, gdy starałem się uciec przed pająkiem. Ale mam dla ciebie propozycję. Posłuchaj mnie, możesz zarobić zdecydowanie więcej niż tylko trochę złota. Możesz dostać skrzynie złota, chwałę i rozgłos. Przyda mi się ktoś taki jak ty. - przerwał na chwilę i kontynuował - Trafiłem tutaj przez zapiski w jednej z ksiąg, które określały lokalizacje tej jaskini. Dlatego też początek jest naturalny, dopiero głębiej została wykuta ręką człowieka - miało to na celu zmylenie innych, którzy chcieliby odszukać to miejsce. Widziałeś pewnie te wielkie wrota? To ich właśnie szukałem. Z księgi, którą czytałem wynika, że za tymi drzwiami znajduje się coś. Sam nie wiem do końca co, w księdze, którą musiałem tłumaczyć ze starożytnego języka wynikało, że za nimi jest "bezpieczna droga przed końcem". Możliwe, że chodzi o jakieś przejście do skarbca albo komnat grobowych. A jak dobrze się domyślasz - w takich miejscach znajduje się DUŻO złota i kosztowności. Jednak jest jeden problem - drzwi nie da się otworzyć ani wyważyć. Z fresków, którymi są pokryte, udało mi się wyczytać, że jedynie prawowita osoba, dzierżąca "łzę smoka", będzie mogła wejść do środka. -
Na te słowa Do'khar przekrzywił głowę i powiedział - Łzę smoka? Zdajesz sobie sprawę, że smoków nie widziano od bardzo dawna i że są praktycznie najrzadszymi stworzeniami na świecie?- na co [b]Semor[/i] odpowiedział - Tak, ale nie chodzi tu dosłownie o łzę smoka. W księgach, które określały lokalizację tych wrót była wzmianka o czym takim. Chodziło tu raczej o rzadki kamień albo minerał. Nie potrafiłem tego przetłumaczyć wtedy, ale teraz, gdy przeczytałem freski na wrotach zaczyna się to układać w całość. Muszę wrócić do mojego domu i jeszcze raz przeczytać ten fragment. Może wtedy odszyfruję miejsce, gdzie można zdobyć ten specyficzny klucz. Pomożesz mi? Jestem jeszcze osłabiony, więc sam nie dam rady wrócić do miasta. Zapłacę ci za pomoc, gdy dotrzemy do mojego domu. Sto sztuk złota, na tyle mnie stać, a jak zdecydujesz się mi pomóc w poszukiwaniach to nagroda może okazać się dziesięć razy większa! -
Tygrysołak zamyślił się przez chwilę. Historia, którą opowiedział mu badacz zaciekawiła go. Było to znacznie ciekawsze od uganiania się za prawdopodobnie nieistniejącą wiedźmą, a sto sztuk złota to niewiele mniej niż obiecał mu przywódca wioski. Zawsze mógł przeciągnąć w czasie poszukiwania i zając się tamtą sprawą po tym jak pomoże Semorowi. -Niech będzie. Sto sztuk złota za odprowadzenie cię. A co do poszukiwań to niezależnie od ich wyniku chcę przynajmniej dwieście sztuk złota plus połowa ewentualnego znaleziska. Zgoda? - na to poszukiwacz odparł - Sto sztuk złota za poszukiwania i połowa tego co znajdziemy. Na więcej mnie nie stać, ale czuję, że za tymi wrotami znajdziemy górę złota, więc nie martw się Do'khar, nie będziesz na tym stratny - tygrysołak pokiwał głową - Zgoda. Ruszajmy więc. Dasz radę wstać? - wyciągnął rękę do Semora i pomógł mu wstać. Po chwili prowizoryczny obóz Do'khara został zwinięty. Ogień był zagaszony, a niespalone kawałki drewna ułożone pod ścianą, w razie gdyby musieli jeszcze kiedyś rozpalać tu ognisko. Szybko zebrał swoje pozostałe rzeczy i wziął Semora w pół, a jego rękę przerzucił sobie przez ramiona pomagając mu iść. W kilka minut później byli już na szlaku prowadzącym w dół, ku miastu.
 
Lomir jest offline  
Stary 21-07-2014, 21:11   #22
 
Baird's Avatar
 
Reputacja: 1 Baird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputacjęBaird ma wspaniałą reputację

Gdzieś w mrocznych zakątkach Dzikiej Krainy delikatny, prawie niesłyszalny szelest gdzieś nad głową dobiegł uszu łowcy, przy czym fhearanin nie miał widocznych uszu, w końcu był gadem. Jego czerwone łuski odcinały się kontrastem na tle zielonych liści, ale skryty w gęstwinie był niemalże niewidzialny, jedynie para złotych oczu świeciła jak dwie świece w mroku zarośli. Niedoświadczony myśliwy pomyślał by, że to tylko wiatr targający liśćmi na drzewach, ale to nie był wiatr. W pierwszej chwili Łowca pomyślał, że to zwierzyna na którą polował złapała jego trop i teraz łowca stał się ofiarą, ale jego cel nie wspinał się tak wysoko. Przez ostatnie osiem dni Łowca podążał za swoją ofiarą coraz głębiej i głębiej w dziką krainę, trzy dni temu wyszedł poza tereny łowieckie swojego klanu i zapuścił się tak daleko od ziem Saeighada, że już sam zaczynał powątpiewać czy znajdzie drogę powrotną. Łowca wiedział jednak, że jeżeli będzie podążał za za gwiazdami to znajdzie każdą drogę. Na południe leżą ziemi niewolników i mogą być one niebezpieczne dla pojedynczego fhearanina, ale korsarze z klanu Natrahafhaira często napadają przybrzeżne wioski i przy odrobinie szczęścia może dołączyć się do ich rajdu. Na północ leża Góry Złote, które zamieszkuje klan Churshraeid, który już od pokoleń wydobywa z nich surowce. Głównie rudy złota i fhearannitu. Najłatwiej jednak drogę powrotną do domu było znaleźć idąc wzdłuż ogona Wielkiego Smoka, konstelacji wskazującej kierunek wschód-zachód. Klan Saeighada to łowcy polujący wszędzie i na wszystko. Im większy i niebezpieczniejszy przeciwnik tym większy honor dla łowcy, który go upolował. Ze wszystkich łowów, najniebezpieczniejszymi są zawsze te na ludzi. Mieszkańcy Dzikich Krain nie są może najgroźniejszymi mieszkańcami tej krainy, ale po fhearanach są na pewno najinteligentniejszymi. Fhearanie zwykli ich nazywać Drochdur co w ich języku znaczy ciemnych kretynów. Podobnie jak klan Saeighada polują w niegościnnej dżungli, podobnie jak oni, ludzie z wybrzeża również używają do polowań włóczni i pułapek. Jedyną różnicą między klanem łowców a ludźmi jest to, że na łowców nikt nie poluje. Tylko najstarsi i najbardziej doświadczeni łowcy z klanu polują na ludzi, którzy później trafiają do Imperium gdzie zostają najpierw umyci a następnie wytresowani by mogli służyć jako niewolnicy swoim nowym panom. Łowca nie miał jeszcze okazji zapolować na ludzi i niezbyt był chętny by wchodzić na ich terytorium samemu. Nie bał się tego, że może zostać schwytany i zabity, bardziej tego jaki wstyd przyniósł by klanowi dając się upolować jak zwykła zwierzyna.
Nagłe trzaśnięcie gałązki gdzieś za plecami łowcy, tym razem bliżej i znacznie niżej niż poprzedni szelest potwierdziły jego przypuszczenia, ktoś jest na jego tropie. Łowca przyłożył ucho do ziemi. Odgłosy kroków odbijały się pod ziemią, ich melodyczny tupot był prawie jak bicie bębnów. Raz, dwa, raz, dwa i raz. Dwie pary stóp świadczyły o tym, że definitywnie nie był to Racaash, którego od kilku dni ścigał, bestia ma w końcu cztery łapy. Nagle kroki ustały. Ostanie odbicie pozwoliło ustalić łowcy odległość i kierunek. Jakieś 20-30 metrów wprost za jego plecami. Łowca nałożył trzy bełty na każdą z cięciw kuszy i złapał głęboki oddech. Już miał wystrzelić w ścianę zieleni, gdy lekki wiatr przywiódł do jego nozdrzy zapach ścigającego go stworzenia.
Pachniała słodkim zapachem kwiatów plumerii.
Ze wszystkich stworzeń w dżungli tylko jedno miało taki zapach i tylko jedno mogło zakraść się do niego tak blisko. Łowca opuścił kuszę, nie było sensu marnować amunicji na nią, ona już dawno go upolowała.
Łowca wrócił do obserwowania tego co znajdowało się przed nim, małej sadzawki pośrodku odkrytej polany, nie chciał aby przez jego chwilowe roztargnienie Racaasch prześliznął mu się pod nosem.
- Usłyszałem cię jeszcze zanim zeszłaś. - Powiedział cicho Łowca. - I jeszcze raz gdy byłaś jakieś sześćdziesiąt kroków stąd. - Dodał.
- Prawie cię miałam. - Opowiedziała mu fhearanka wychodząc zza wielkich liści bananowca. - Przyznaj, że prawie cię miałam.

 Przepatrywaczka Saeighada Fhasann’a Ar Bharr


- Przyznaję. - Łowca uśmiechnął się mówiąc te słowa. - Ja ciebie też prawie miałem. Wydał cię twój zapach.
- Mój zapach? Co chcesz przez to powiedzieć? - Zapytała trochę urażona jego słowami.
- Nic złego. - Fhearanin chyba zrozumiał swój błąd przy doborze słów więc po chwili dodał. - Tylko tyle, że plumerie, którymi pachniesz nie rosną w tych lasach.
Fhearanka przysiadła się do niego. On klęcząc na lewym kolanie, ona w siadzie skrzyżnym. Jej miedziane łuski były trochę jaśniejsze od jego, była też smuklejsza, delikatniejsza no i oczywiście piękniejsza. Siedzieli tak chwilę w milczeniu. On wpatrujący się w dal, ona patrząca na niego.
- Przypomina mi się nasza pierwsza wyprawa poza terytorium klanu. - Fhearanka przerwała ciszę. - I jak położyłeś tamtego Qetvorok'a.
- Tak. I jak uratowałem cię przed watahą Wargów. Piękne czasy. - Łowca odpowiedział przykładając kuszę do oka.
- Będziesz mi to długo wypominał? Skąd miałam wiedzieć, że jego rodzice są w pobliżu, tamto maleństwo wyglądało tak bezbronnie.
- I smacznie. - Łowca ponownie się uśmiechnął.
- Ty myślisz tylko o jednym.
- Żyję aby polować, poluję aby żyć. O czym tu jeszcze myśleć. Jestem łowcom.
- No właśnie, a nie myślałeś o tym, że życie to coś więcej niż polowanie i jedzenie, nie myślałeś o tym żeby coś zmienić, że mógł byś...
- Ciii. - Łowca uciszył dziewczynę przykładając dłoń do jej ust. - Mam go. - Wyszeptał.
Fhearanka ucichła. Porozmawiać mogli później, wiedziała, że jeśli zepsuje mu polowanie to będzie się dąsał całą drogę, a teraz miała mu do przekazania ważne wieści.
Łowca wziął głęboki oddech i przymrużył oko. Jego cel, dorodnych rozmiarów samiec Racaash'a był jakieś dwadzieścia metrów od nich i właśnie pochylał się nad niewielkim wodopojem. Stworzenie miało około dwóch i pół metra długości i prawie całe było pokryte jasnym futrem, jedynie pysk zwierzęcia pokrywały zielone łuski. Łowca wystrzelił. Racaash leżał zanim zdołał cokolwiek zauważyć, z jego ciała wystawały teraz trzy bełty.
- Co mówiłaś? - Zapytał gdy podchodzili do leżącego na ziemi Racaash'a który łapczywie próbował złapać powietrze.
- Nic takiego. - Odpowiedziała mu fhearanka.
- Wydaję mi się, czy znalazłaś mnie dla ważniejszego powodu niż przeszkadzanie mi w polowaniu. - Fhearanin wyjął nóż i wbił go konającej bestii w oko.
- Nie wiedziałam, że ci przeszkadzam. Jeśli jesteś taki zajęty mogę wrócić późnij o wielki łowco. - Dziewczyna powiedział zirytowana.
- Możesz zostać. Jak widzisz łowy skończone. - Łowca powiedział szczerząc do niej zęby i podając oko bestii na nożu. Fhearanka złapała oko i błyskawicznym ruchem wrzuciła je do ust.
- A więc? O co chodzi. - Łowca zapytał odwracając się do zwierzyny i jednym ruchem rozcinając jej brzuch. Flaki wylały się na ziemię.
- Pierwszy Łowca. - Zaczęła. - Wysłał nas trzy dni temu abyśmy cię znalazły, ma dla ciebie ważne wieści i chcę cię jak najszybciej widzieć.
- Was? - Zapytał Łowca.
- Mnie i jeszcze trzy przepatrywaczki, one zapewne myślą, że jesteś jeszcze na terytorium klanu. - Odpowiedziała fhearanka. - Nie znają cię tak dobrze jak ja. - Dodała po chwili.
- Nie znają. - Potwierdził Łowca wyciągając serce i płuca bestii. - To się nada na kolacje. - Powiedział chowając organy do niewielkiej skórzanej torby przy pasie. - Nie wiesz czego on chcę? - Zapytał po chwili, kontynuując oprawianie.
- Nie. Ale ponoć wcześniej tego samego dnia przybył do niego królewski posłaniec.
- Dziwnę. Rzadko odwiedza nas ktoś z klanu Fhuidois. Jeśli coś to Pierwszy jeździ do stolicy.
- To samo pomyślałam. - Odpowiedziała dziewczyna. - Nie wiem o co chodzi Ceann, ale zaczynam się martwić.
- Fhasann'a. - Łowca podał dziewczynie ociekającą krwią wątrobę. - Nie ma potrzeby się martwić. Nasz młody król zapewne chciałby wziąć udział w polowaniu a Pierwszy chce aby towarzyszył mu najlepszy łowca. Czyli ja. Słyszałem, że nasz władca jest bardzo otwarty względem tradycji starych klanów. Ponoć nawet próbował ujeździć Skrzydlaty Terror podczas wizyty w Wiszącym Mieście.
- Może masz rację, ale i tak mam przeczucie jakby coś złego miało się stać.
- Tak jak mówiłem, za bardzo się martwisz. Z resztą jak mówi Księga Gwiazd, nie ważne co się może stać, ważne co już było.
Ceann wstał na nogi i spojrzał na Fhasannę. Najdzielniejszy łowca w klanie miał tylko jedną słabość, było nią powiedzenie tych dwóch słów, które ona tak bardzo chciała usłyszeć.
- Powinniśmy już wracać. - Powiedział w końcu. - Jeśli Pierwszy Łowca chcę mnie widzieć, nie mamy czasu do stracenia.
Ceann chwycił róg przywiązany do pasa i zadął w niego z całych sił. Dźwięk, który się z niego wydobył było słychać na wiele kilometrów.
- Może masz racje Ceann. Może to tylko moje paranoje. Nieważne co się stanie chcę żebyś wiedział, że...
Fhasann'a nie skończyła mówić, gdy z krzaków wyleciała na polanę wielka, pokryta łuskami fioletowa bestia. Jaszczur miał pięć metrów długości, wysoki na prawie dwa i teraz biegł prosto na dwójkę fhearan, gdy nagle zatrzymał się tuż przed nimi. Bestia spojrzała na dziewczynę swoimi zielonymi oczami a następnie powąchała ją, przy okazji kilka razy szturchając nosem. W końcu jaszczur otworzył gigantyczną paszczę i polizał Fhasannę.
- Ciebie też miło widzieć potworze. - Powiedziała dziewczyna klepiąc peatai po szyi. Zwierzak położył się w uległym geście przed Fhasanną, mimo swojego groźnego wyglądu uwielbiał pieszczoty.
Ceann zarzucił oskórowane i wypatroszone ciało na grzbiet peatai i przywiązał je do siodła a skórę zdjętą ze zdobyczy wsadził do jednego z worków przywiązanych do swojego siodła, następnie łowca wsiadł na zwierzaka.
- Mnie nigdy tak nie pieścisz. - Powiedział z lekkim uśmieszkiem.
- Bo ty mnie nigdy tak czule nie witasz. - Odpowiedziała zalotnie.
- Chcesz żebym co wiedział? - Zapytał. - Nie skończyłaś zdania.
- Uważam, że jesteś najlepszym łowcą w klanie. - Opowiedział speszona Fhasann'a.
Fhearanka bała się powiedzieć łowcy prawdę o jej uczuciu do niego. On był Ceann, pierwszy Pierwszego, ona była zwykłą przepatrywaczką. Z resztą nie miała pewności czy łowca odwzajemnia jej uczucia, w klanie było tyle piękniejszych od niej, a on mógł mieć każdą z nich.
- Wsiadasz? - Łowca zapytał ze grzbietu peatai wyciągając rękę do dziewczyny.
- Nie. - Odpowiedziała. - Jestem znacznie szybsza tam w górze. Do zobaczenia w wiosce.
Fhasann'a pobiegła w stronę drzewa i po kilku zgrabnych skokach była już kilka metrów nad ziemią, a kilka sekund później znikła gdzieś w koronach.
- Eh, te kobiety. Co nie Carhin. - Ceann poklepał peatai po głowię, który wywalił zielony jęzor na wierzch. - W porządku, pora wracać do domu przyjacielu. Zwierzę zerwało się do biegu.


Kilka dni później w wiosce Saeighada Ceann'a przywitały hałasy i gwar jakie towarzyszyły życiu jej mieszkańców. Młodziki polujące na siebie nawzajem w krzakach w ramach treningu. Kupcy ze stolicy z nowymi ciekawymi towarami handlującymi ze swoich wozów na ulicy, które wymienią na futra, łuski i zęby u łowców przekrzykujący się o ceny. Gdzieś w oddali słychać było ryk peatai, sygnał że zbliżała się pora karmienia zwierząt, a jeszcze dalej, na targowisku, handlarze wykrzykiwali ceny świeżo schwytanych niewolników.
Ceann przejeżdżał akurat obok warsztatu Daghara Nakaro z klanu Churshraeid, miejscowego kowala gdy usłyszał znajomy głos. Churshraeid to klan słynący przede wszystkim z najlepszej klasy kowali, ale jego członkowie zajmują się tworzenie różnorakich wynalazków, od mechanicznych bestii aż po prostą broń używaną w łowach. Przedstawiciele innych klanów zamieszkiwali wioskę i choć małżeństwa między klanami były rzadkością to każdy z otwartością i uśmiechem witał nowych sąsiadów, głównie dlatego, że wnosili oni do społeczności nowe talenty, których miejscowi nie mieli. Tak jak kowal z Churshraeid.
- I jak się sprawuję moja kusza? - Stary Daghar stał w drzwiach do swojej chaty. Jego łuski były koloru kości a oczy błękitne.
- Chyba chciałeś powiedzieć moja kusza? - Odparł z uśmiechem Ceann.
- Może jestem głuchy, ale chyba to właśnie powiedziałem. - Kowal odpowiedział śmiejąc się głośno.
- Odpowiadając na twoje pytanie. Wyśmienicie choć nie miałem okazji jej za bardzo wypróbować. - Ceann zatrzymał peatai, gdy zobaczył, że kowal podchodzi bliżej.
- Będziesz miał wiele czasu na wypróbowanie jej później. Broń jak i zbroje wykonane z fhearannitu są najdoskonalszymi na świecie. Nie bez powodu nazywają go Smoczym Metalem. Jest on prawie tak żywotny jak my i twardszy niż głowy większości z nas. - Powiedział kowal.
- Ja cenię go sobie za lekkość. Nie ma nic gorszego niż taszczenie kupy złomu na polowanie. - Odpowiedział Ceann.
- Mam dla ciebie prezent młody Saeighada - Kowal podał łowcy niewielki flakonik z czarną cieczą. - Smaruj tym mechanizm kuszy przynajmniej raz na pełnię, a będzie ona nie do zdarcia.
- Się zrobi. - Odpowiedział Łowca chowając flakonik do sakwy na pasie.
- Słyszałeś, że Pierwszy chcę cię widzieć? Ponoć to coś strasznie ważnego, ale nikt nie wie o co chodzi.
- Właśnie dlatego wróciłem szybciej. - Ceann powiedział poważniejąc.
- Nie zatrzymuję cię więc dłużej. Niech Wielkie Smoki mają cię w opiece łowco. - Kowal odpowiedział szczerząc zęby.
Daghar poszedł w stronę swojego warsztatu, a Ceann ruszył do chaty Pierwszego.

Ceann zatrzymał się przed chatą Pierwszego Łowcy, po prawej była zagroda dla peatai w której młody z klanu Maracaigh właśnie karmił zwierzaki. Maracaigh to klan mieszkający na północ od terytorium Saeghada. Zajmują się oni rozmnażaniem i trenowaniem licznych zwierząt, w tym peatai, które są podstawowym środkiem transportu w całym Imperium. Jedynie Skrzydlate Terrory należące do klanu Doinaraill nie są przez nich hodowane, gdyż jak twierdzą Maracaigh "tego się nie da wytresować".
- Chłopcze. - Zawołał go Łowca. Chłopak był trochę młodszy i znacznie mniejszy od niego. - Nakarm też tego. Najlepiej tym. - Ceann odwiązał oskórowane ciało od siodła które przeturlawszy się kilka razy po boku peatai uderzyło o ziemię.
- Się zrobi. - Odpowiedział stajenny wychodząc z zagrody.
Ceann otworzył drzwi do chaty Pierwszego, choć chatą była ona tylko z nazwy. Wśród ludzi budynek takich rozmiarów nazwano by już dworem a może i zamkiem. Dwa skrzydła po trzy piętra wysokości a na każdym piętrze pięć sypialni, a każda sypialnia wielkości wiejskiej chaty. Chata Pierwszego była taka wielka, gdyż zazwyczaj miał on wiele żon i jeszcze więcej potomstwa.
- Znowu w domu. - Ceann powiedział z niesmakiem wchodząc do środka.
Pierwszą rzeczą jaka rzucała się w oczy po przekroczeniu progu były wielkie schody po dwóch stronach korytarza prowadzące na wyższe piętra. Następnie korytarz prowadził przed jadalnie z trzema długimi stołami, każdy długi na 50 kroków. Nie było tu jednak krzeseł. Fhearanie nie siedzieli na krzesłach, zamiast tego siadano na futrach i skórach. Z jadalni przechodziło się do sali tronowej. Tron pierwszego stał w centrum sali a wokół niego stały i wisiały wszystkie trofea jaki udało mu się zdobyć podczas swego życia. Wedle tradycji było, że po śmierci łowcy, czy to zwykłego Saeighada czy też pierwszego, jego ciało palono razem ze wszystkimi jego zdobyczami, sala tronowa jednak nigdy nie była pusta bo kolejny pierwszy, zazwyczaj syn poprzedniego miał już w tym czasie mnóstwo swoich trofeów. Nad salą tronową, wysoko nad tronem Pierwszego wisiał wielki Rok, ptak drapieżny zamieszkujący Płonące Szczyty.
- Pierwszy Łowco. - Ceann przyklęk podchodząc do tronu na, którym zasiadał silnie zbudowany Pierwszy. Jego łuski miały kolor nocnego nieba a oczy niebieską barwę. Pierwszy ubrany był czarną zbroję a z tyłu doczepione miał skrzydła Wyverny, symbol statusu wśród Fhearan, który upodabniał ich do smoków.- Przybyłem na twoje wezwanie.


 Pierwszy Łowca Saeighada Thugann Amach


Pierwszy wstał z tronu i podszedł do młodego łowcy.
- Wstań mój synu. Mam dla ciebie misję najwyższej wagi. - Odpowiedział Pierwszy.
Ceann wstał tak jak mu rozkazano po czym wysłuchał co ma do powiedzenia Pierwszy Łowca.
- Kilka dni temu przyleciał do nas posłaniec z wiadomością od naszego młodego króla. Pamiętasz może jak opowiadałem ci o tym człowieku, który mieszkał na dworze jego ojca? - Zapytał wódz.
- Angermerin z klanu Breuvine. - Odpowiedział Ceann.
- Zgadza się. Nasz miłościwy władca chciałby wysłać kogoś do ziem o których mówił Angermerin, aby nawiązać kontakty z ich wodzami. - Kontynuował Pierwszy.
- Ale przecież fhearanie nie robili takich rzeczy od czasów pierwszego Ri. - Przerwał młody Ceann.
- Zgadza się, ale nasz władca uważa, że tak będzie lepiej dla naszego kraju. Zwłaszcza, że w Dzikich Krainach brakuję nam już ludzi do polowań. -
- Ri chcę żebyśmy układali się z tymi ludźmi jak równy z równym? To hańba dla honoru fhearanina! Peatai nie przyjaźni się z kozami! - Ceann odpowiedział rozzłoszczony niekompetencją młodego króla.
- Nie tobie kwestionować decyzje stojących wyżej od ciebie. - Pierwszy skarcił młodego łowcę.
- Wybacz Pierwszy Łowco. Poniosło mnie, to się już nie powtórzy.
- To nie mnie musisz prosić o wybaczenie lecz samego sobie.
- Zrozumiałem. - Odpowiedział Ceann.
- Tak jak mówiłem. Król chce wysłać ambasadora do krainy ludzi aby ten poznał ich zwyczaje, kulturę oraz przed wszystkim ziemie. Jako, że nasi ludzie jako nieliczni z fhearan podróżują poza granice Athammy to mi własnie zlecono wybranie, który z naszych młodych łowców wybierze się na te łowy.
- Pierwszy Łowco nie chcesz chyba powiedzieć.
- Tak, wybrałem ciebie. Nie ma w naszym klanie łowcy, który lepiej nadawał by się do tego zadania. Oczywiście prócz mnie, ale Ri potrzebuję mnie tu na miejscu i nie mogę wziąć w tym udziału. - Pierwszy uśmiechnął się szeroko.
- Jak mam się tam dostać? Z tego co wiem to Angermerin musiał przepłynąć ocean, peatai nie umieją aż tak dobrze pływać.
- Nie muszą. W Pływającym Mieście będzie na ciebie czekał statek, który zabierze cię dokąd zechcesz. Król rozkazał klanowi z wysp udostępnienie ci drugiego najlepszego statku we flocie i najlepszej załogi jaką mają.
- Będę pływał z wężami? Ci piraci nie maja honoru.
- To prawda. Czasem musimy robić to czego nie chcemy dla tych, którzy nam rozkazują. Pamiętaj o tym podczas swojej misji.
- Zapamiętam. - Odpowiedział Ceann. - To kiedy mam wyruszyć do stolicy?
- Jutro rano. Na dziś zaplanowałem ucztę pożegnalną.
- To wielki zaszczyt Pierwszy Łowco.
Przejdźmy się synu, opowiesz mi jak poszło Ci polowanie

Po zmroku jadalnia w chacie Pierwszego Łowcy wypełniła się gośćmi. Na stoły podane różnorakie mięsiwa, nie zabrakło też napojów. Najpopularniejszym napojem wśród fhearan jest silny alkohol zwany Żmijowym Jadem. W jego skład wchodzi 80% spirytus wytarzany z korzeni lokalnej rośliny oraz prawdziwy, dystylowany jad żmii. Żmijowy Jad jest dodatkowo doprawiany miodem i ziołami dla aromatu i zapachu oraz dla nadanie mu złotawej barwy. Normalny człowiek zapewne umarł by w męczarniach po drugim łyku tego napitku, fhearanie natomiast delektuję się nim przy różnych uroczystościach. Ceann stał na balkonie wysoko na trzecim piętrze i patrzył w dół. W dole widział jak kolejni goście schodzą się na uroczystość. Wcześniej rozstawiono na placu przed chatą kilkanaście dodatkowych stołów dla tych którzy nie pomieścili się w środku. Było też miejsce dla muzyków i trochę przestrzeni do tańczenia. Łowca rozmyślał o zadaniu jakie zostało mu wyznaczone. Czy będzie w stanie je wykonać? Tyle było niewiadomych. Sama kraina ludzi była jedną z nich, czy oni w ogóle polują? To pytanie najczęściej nękało Ceann'a.
- Co to za smutna mina. - Fhasann'a zapytała wchodząc do sypialni Ceann'a
- Pierwszy chcę żebym popłynął do krain ludzi, zbadał ich terytorium, poznał ich lud. - Odpowiedział Łowca.
- Będzie mi ciebie brakowało, ale zawsze chciałeś polować coraz dalej i dalej. A dalej się już chyba nie da. - Powiedziała podchodząc bliżej.
- Jest jeszcze coś. Nie chcę opuszczać wioski. Nie wiem kiedy wrócę. Czy w ogóle wrócę. A co jeśli czeka mnie tam śmierć? Co jeśli zawiodę króla i pierwszego?
- Nie zawiedziesz. - Odpowiedziała Fhasann'a.
- Skąd ta pewność? - Zapytał Ceann.
- Bo w całym klanie nie ma większego twardogłowego niż ty. Jeśli postanowisz nie umrzeć i wrócić do mnie...- Fhearanka szybko się poprawiła. -...do nas. To tak będzie. - Fhasanna oparła się o barierkę stając obok Ceann'a.
- Do ciebie. - Powiedział chwytając jej dłoń.
Przez moment para stała w ciszy podziwiając gwiazdy nad nimi i zabawę poniżej.
- Zostań dzisiaj ze mną. - Ceann nagle przemówił.
- Nie wiem czy powinnam, to nie wypada. Nie jesteśmy sobie równi. Jeśli ktoś by się dowiedział byłoby to skazą na twoim honorze. -
- To nie ma znaczenia. Mogę cię już więcej nie zobaczyć. - Opowiedział Ceann.
- Zobaczymy. Teraz musimy zejść na dół. Pierwszy chcę cię widzieć. - Fhearanka odpowiedziała na prośbę łowcy.
- Chodźmy. - Ceann powiedział z entuzjazmem.
- Idź pierwszy Ceann. - Ja dołączę później.

Trochę wcześniej w sali tronowej obok tronu poustawiano rzędy zdobionych krzeseł a przed nimi przystawiono stół. Dzięki temu że nie było drzwi między salą tronową a salą uczt, wódz mógł spoglądać na swoich gości. Dodatkowe dwa stoły wsadzono do sali tronowej prostopadle do stołu przy, którym miał usiąść Pierwszy. Wszystkie trzy stoły tworzyły literę U. Do tych stów jednak dostawiono zwykłe, niczym nie wyszczególniające się drewniane krzesła. W sali tronowej mogli ucztować tylko najbardziej zasłużeni łowcy z klanu. Po prawej od Pierwszego oczywiście było miejsce Ceann'a po lewej od wodza, jednego z jego młodszych braci. Pierwszy miał wielu synów jednak Ceann był jego pierworodnym a jego matką była pierwsza Bhan, żona. To czyniło z łowcy pierwszego spadkobiercę w przypadku śmierci wodza. Ten jednak był wciąż silny. Dalej przy stole Pierwszego mieli zasiąść najstarsi łowcy. Khagan Jednooki, który w pojedynkę położył Terrorsaura miał miejsce na końcu prawej flanki, Ladhor Mściwy po lewej Pierwszego. Obydwaj łowcy mieli już zbielałe łuski od starości. Przy pozostałych dwóch stołach w sali tronowej jak i przy tych w wielkiej sali siedzieli mniej utytułowani łowcy.
Podczas uczty Ceann wzniósł kielich ze żmiją i powiedział.
- Gdy jutro wyruszę do Pływającego Miasta wejdę na ścieżkę życia, która przyniesie mi dużo niespodzianek i możliwości łowów na nowe, fantastyczne stworzenia i groźne bestie z nieznanych krain, bestie, o których istnieniu do tej pory nie mieliśmy pojęcia. - Ceann zrobił małą przerwę by podnieś dramaturgię swoich słów. W końcu nieznany świat kusił wielu od kiedy człowiek przybył do Athamm'y i opowiedział jej ludziom o swoim kraju.- Będę pierwszym z klanu, który wyruszy tam na łowy, ale na pewno nie będę ostatni. Wkrótce nasz lud podbije lasy i puszcze nowego świata a ich bestie przyozdobią nasze domy i kobiety. - Ceann wskazał na Roka wiszącego nad ich głowami. - Droga ta może okazać się niebezpieczna, ale przez to będzie jeszcze bardziej ekscytująca. Wielu z was zna mnie lepiej niż inni, ci mogą potwierdzić te słowa. Nigdy nie odpuszczam trudnemu wyzwaniu. - Łowca uśmiechnął się a tłum wiwatował. Ceann schylił się pod stół i rzucił na drewniany blat worek, który wcześniej udało mu się przemycić na ucztę. Fhearanin wyjął z worka śnieżnobiałe futro Racaash'a, które dumnie prezentował zebranym.
- Zębaty Duch. Przez sześć dni i nocy go ścigałem. - Łowcy uderzyli pięściami w stoły jak w bębny. Echo niosło się po sali tronowej aż do wielkiej sali.
Ceann podał futro jednej z czarnych niewolnic, która stanęła za nim.
Łowca podniósł rękę i bębnienie ustało.
- Fhasann'a - Zaczął patrząc na miedziano-łuską Fhearankę która do tej pory chowała się w tłumie swoich sióstr przepatrywaczek. - Jest to mój dar dla ciebie. Zostań moją pierwszą Bhan. - Niewolnica podeszła do Fhasann'y i wręczyła jej prezent.
Przepatrywaczka narzuciła białe futro na plecy i podeszłą do łowcy. Jego spojrzenie towarzyszyło jej cała drogę.
- Zgadzam się. - Odpowiedziała stając przy nim, zrobiła to jednak tak głośno, żeby wszyscy zebrani w sali usłyszeli.
Ceann złapał rękę Fhasanny, w tym czasie niewolnik przyniósł dodatkowe krzesło, które ustawił po prawej łowcy, tam gdzie do tej pory było wolne miejsce. Ceann i Fhasann'a razem zasiedli do stołu.

Następnego ranka Ceann obudził się bardzo wcześnie, gdy słońce dopiero wychodziło ponad drzewa. Fhasann'a jeszcze spała otulona w futra. Ceann wyszedł na taras i spojrzał na osadę raz jeszcze przed jej opuszczeniem, tyle wątpliwości targało Łowcą, ale rozkaz Pierwszego musiał zostać wykonany.
- O czym myślisz? - Zapytała zaspana Fhasann'a podchodząc do Ceann'a.
- Niczym ważnym. Chciałem zapamiętać ten obraz na dłużej. - Skłamał.
- Pomyśl o tym jak o największych łowach w historii klanu. - Powiedziała jakby czytała w jego myślach.
Ceann złapał Fhasann'ę i przytulił ją mocno.
- Nawet jeśli nie wrócę, ty jesteś moją Bhan. Mój potomek będzie kiedyś pierwszym klanu. - Ceann pocałował swoją młodą żonę. - Pomożesz mi się spakować do wielkich łowów? - Zapytał po chwili.
Fhasann'a tylko skinęła głową.


Po przybyciu do Pływającego Miasta Ceann nie miał czasu na zwiedzanie stolicy. Jeden z urzędników którego Pierwszy kazał mu znaleźć wręczył mu tylko zapieczętowany zwój z królewską pieczęcią po czym wskazał drogę do portu mówiąc jeszcze tylko nazwę statku. Wężowy Książe.
Ceann nie miał zbyt wielu okazji aby widzieć wcześniej statki ani też go specjalnie nie interesowały, wiedział o nich natomiast dwie rzeczy. Pierwsza była oczywista, służyły do pływania po wodzie, druga już trochę mniej, Athamm'ańskie statki były bardzo innowacyjne, napędzane nie tylko siłą wiatru ale też pary. Każda większa jednostka we flocie Imperium posiadała maszynownie z olbrzymim kotłem poruszającym kołami po dwóch stronach statku. Takie rozwiązanie pozwalało na zmniejszenie ilości załogi a przez to podniesienie jego ładowności. Mimo tego, że Imperium zamknęło się na przybyszy to klan z Wężowych Wysp pływał do Dalekich Krain gdzie handlował z ich mieszkańcami a także regularnie napadał Dzikie Krainy dla niewolników czy statki Szarych Elfów.
Wężowy Książę był drugim największym statkiem jakim dysponowało Imperium. Był to statek flagowy samego cesarza, który do tej pory używał go podczas wizyt na wyspach. Dziób jak i rufę zdobiły złote smocze głowy z otwartymi paszczami z cały statek był wykonany z bordowego drzewa. Czerwone żagle były zwinięte gdy statek cumował w porcie ale po rozwinięciu ukazywał się na nich złoty smok, a marmurowa kopuła świątyni lśniła w południowym słońcu. Ceann postawił jedną nogę na trapie. Właśnie miał zrobić pierwszy krok w nieznane i ostatni, opuszczający dom i Thamal. Łowca wszedł po podeście pewien siebie. Kapitan Natrahafhaira Asgul Ar Anaise czekał nań przy sterze, który umieszczony był za na rufie, tuż za głową smoka. Gdy Ceann i kapitan Asgul wymieniali uprzejmości kilkoro marynarzy siłowało się z peatai łowcy aby załadować go na statek.

 Wężowy Książe


Podróż mijała powoli i bez sztormu. Załoga jak i Ceann cieszyli się z tego faktu, gdyż były to dla nich nowe wody. Wszyscy liczyli że nawigator Natrahafhaira Leamah Ah Relatai sprawdzi się w swoim zadaniu i nie wyprowadzi ich na płycizny. Mapy, które im dostarczono nie były zbyt dokładne i wymagały wielu uzupełnień.
Przez pierwszy tydzień na morzu Ceann wymiotował w swojej kabinie, która w swoim czasie gościła samego króla. Łowca nie miał okazji podziwiać zdobionych mebli czy kryształowych lamp oraz innych bajeranckich przedmiotów z głową w wiadrze.
Po tygodniu Ceann był już w stanie nawet przechadzać się po pokładzie a po drugim już nawet po nim biegał.
W końcu trzeciego tygodnia podróży gdy Ceann stał na pokładzie usłyszał głos jednego z marynarzy krzyczącego z bocianiego gniazda.
- Ziemia na horyzoncie. -
Łowcę ucieszył fakt, że udało im się dopłynąć do celu, tylko pozostało pytanie czy ów ziemia była tą, której szukali. Niedługo mieli się o tym przekonać, gdy Wężowy Książę powoli sunął do ludzkiego portu.
 
__________________
Man-o'-War Część I

Ostatnio edytowane przez Baird : 11-08-2014 o 01:03.
Baird jest offline  
Stary 23-07-2014, 17:41   #23
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Ansley Aldursdottir
Eresdur,ósmy dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.



Starzec obserwował z wnętrza swej chatki jak młoda zielarka odchodzi. Mruczał cos pod nosem, ubijając ostatnie porcje ziół w moździerzu, oraz zgasił płomień pod albemikiem. Gdy był pewny że Ansley jest już daleko, nalał sobie naparu go glinianego kubka. Spojrzał tęsknym wzrokiem na swoja aparaturę i półki pełne wszelakiej maści ziół. Leżały na niej wszystkie kwiaty i rośliny jakie ten las mógł mu dać. Aldar westchnął cicho, wychodząc na tyły swej chatki.
W ziemi ziała sporych rozmiarów dziura, obok której wbita była łopata. Widać, że była niedawno wykopana, ziemia była jeszcze mokra. Był to pusty dół o głębokości około trzech metrów, przy jego dolnej krawędzi stał pieniek na który starzec usiadł.
Zaczął powoli sączyć swój ulubiony ziołowy napar, obserwując słońce, wędrujące po nieboskłonie za zasłoną liści.
- Zasrany kwiat. Zasrane wizje. –mruknął, spluwając żółcią na pagórek rozkopanej ziemi. Wiatr zawiał mocniej poruszając jego siwą splataną brodą. – Mam nadzieje, że to co widziałem dobrze zrozumiałem. Oby tyczyło się to tej dziewuchy. – dopił kubek odrzucając go gdzieś przed siebie.
- Inaczej ta śmierć była by bezcelowa… –dodał, powoli przymykając oczy.
Jakiś kwadrans później bezwładne ciało starca osunęło się do przygotowanego grobu. Ansley dotarła zas do obozu nie wiedząc, że właśnie pożegnała osobę, która na siebie wzięła klątwę śmierci Kryształowego snu

~*~

Anzelm miał mniejsze problemy z zaśnięciem niżeli dziewczyna. Jego oddech szybko stał się miarowy, a koc drgał w rytmie jego unoszącej się i opadającej piersi. Zielarka czuła na sobie szydercze spojrzenie zielonych oczu Lucyfera który leżał koło ogniska. Jej wyobraźnia zmieniała szum w drzew w paskudny chichot, który zdawało się wychodził z mordki kociaka.
Czuła na plecach ciepłotę ciała młodego kupca, kilka razy otarł się o nią ręką gdy układał się w wygodniejszej pozycji. Każdy taki dotyk, sprawiał, że na chwile jej serce biło mocniej. Ale nic większego się nie stało. Czyżby on naprawdę traktował ją jak młodszą siostrę lub dziecko? A może po prostu nie miał tyle odwagi, tak samo jak wtedy gdy na brzegu stawu zamurowało go na widok przemoczonej kobiety?
Tak rozmyślając, nawet nie wiedziała kiedy odpłynęła w krainę snów.

Ansley dryfowała w powietrzu. Otaczały ją chmury, lekko pożółkłe obłoki, dokładnie takie które widziała w tajemniczym kamieniu. Znajdowała się między nimi, mimo że nie miała skrzydeł to unosiła się. Wiatr muskał jej policzki, napełniał energią, sprawiał że chciało się żyć. Machnęła kilka razy nogami, jak gdyby płynęła, co sprawiło, że przesunęła się w powietrzu. Uśmiech pojawił się na jej twarzy, gdy niczym ryba pędziła wraz ze złocistymi obłokami, po bezkresie podniebnego oceanu.
Nagle jednak na jednej z chmur pojawiły się dwa jasne punkty. Znała je, zadrżała na samą myśl. Były to oczy, które wcześniej widziała w dziupli. Zaraz dołączył do nich uśmiech, tka szeroki że niemal tworzył okrąg. Usta gościa zaśmiały się piskliwe i nagle wszystko pod jej nogami stanęło w płomieniach.
Cały świat płonął, płonęły morza i lądy, ludzie i zwierzęta. Wszystko trawiły potężne płomienie. Jej ciało zaś przypomniało sobie, że nieostało stworzone do latania.
Dziewczyna zaczęła spadać, machała rozpaczliwie rękoma, suknia uniosła się zasłaniając jej twarz. Słyszała tylko narastający chichot, czuła gorąco płomieni pod plecami, aż nagle wszystko przerwał głośny ryk.
Dziewczyna poczuła, że znowu mknie w powietrzu, siedziała na czymś miękkim. Poprawiła suknię, przetarła nabiegłe łzami oczy, by się rozejrzeć. Mknęła w przestworzach, oddalała się daleko od uśmiechniętej chmury, ogień płonął w dole, za daleko jednak by jej dotknąć. Siedziała okrakiem na grzbiecie wielkiego kota. Bestia ta miała pomarańczową sierść, przecinana czarnymi prążkami. Olbrzymi tygrys o ostrych pazurach i kłach, gnał w powietrzu, odbijając się od niego niczym od ziemi. Na jego szyi wisiał olbrzymi kamień, który chciał pociągnąć go w dół, jednak kot stawiał mu opór. Pędził do unoszącej się w powietrzu wielkie księgi. Wyglądała ona niczym drzwi, wrota do raju, jednak dokładnie dało dostrzec się strony i niezrozumiałe dla Ansley napisy. Dziewczyna wyciągnęła rękę, chciał dotknąć księgi…


… i nagle poczuła coś na swoich piersiach. Zaskoczenie wyrwało ją ze snu, otworzyła gwałtownie oczy wpatrując się w mrok. Zerknęła lekko w dół, widząc rękę kupca, która otoczyła jej sylwetkę. Jego ramię przyjemnie dociskało jej krągłości, a on silniejszym gestem wtulił jej plecy w swój tors. Dziewczyna nie wiedziała, czy Anzelm śpi, czy tylko udaje, by w razi czego mieć wymówkę. Mimo to ciepły rumieniec pokrył jej twarz, a ona wtuliła się plecami w swego towarzysza. Koszmary już tej nocy nie przyszły.

Terra Isilieva
Ordilion, dwunasty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Minęły dwa dni od starcia w karczmie. Skutki bitwy dalej były widoczne, w postaci konia bez jeźdźca. Kompania zrobiła się o wiele bardziej milcząca. Ich rozmowy ograniczały się praktycznie do komendy postoju, oraz rozdzielaniu obowiązków. Zaczęli nocować przy traktach, unikając karczm i osad- kto wie na kogo by tam trafili.

W powietrzu dalej wisiała burza, ciężkie czarne chmury krążyły niczym sępy, szukając odpowiedniej chwili by uderzyć. Do Asugarty mieli jeszcze pięć dni drogi jazdy.
Tego popołudnia jednak wszystko się zmieniło. Na trakcie dostrzegli nadjeżdżającego z przeciwnej strony młodzika.


Popędzał klacz o kasztanowym umaszczeniu i smukłej budowie. Odziany w metalowy kołnierz i naramiennik, oraz skórznię o niebieskim zabarwieniu. Na jego piersi widniał czarny orzeł, znak rodu Tytów. Była to niewielki ród szlachecki, zamieszkujący zamek Ostra Grań, osadzony przy Górach Granicznych.
Nieczęsto widywało się ich w tych stronach, zapewne jak i inni ochotnicy przybył na walkę w celu odbicia miasta. Jednak to, że kierował się w inna stronę mogło napawać pewnym niepokojem.
- Ja to załatwię. –mruknął Brom.
Popędził swego konia wyjeżdżając naprzeciw młodemu szlachcicowi. Zrównali się na szlaku, by po krótkich uprzejmościach zacząć żywiołową dyskusję. Zrzędliwy żołnierz głównie słuchał, kilka razy zadał jakieś pytanie. Do swej dwuosobowej trupy wrócił razem z młodzikiem, który pożegnał wszystkich i ruszył w dalsza drogę.
- Zmiana planów. -bąknął [/b] Brom[/b] – Młodzik mówi, że ledwo się przedarł. Drogi są pełne bandytów i innego gówna. Wyleźli niewiadomo skąd i na co. Wysłali go spod Asugarty po wsparcie. Ja wam jednak powiem, że znam te okolice. Jak wylało gówno na ulicę, to ktoś musiał opróżnić pierw cebrzyk. A jedynie Jednooki Lemin ma w tej okolicy odpowiednie duże wiadro. To stary bandyta, parę razy się z nim w boju zmierzyłem, ale zawsze mi zwiał. Jak go wytropimy, to można by się dowiedzieć, co ich tak ruszyło. No albo zawracamy i szukamy innej drogi. –mruknął, by odchrząknąć głośno i splunąć na ubita ziemie traktu.

Fauryn Ehernex
Ordilion , dziewiąty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Fauryn jechał wraz z swymi braćmi w środku kolumny. Mężczyzna po raz kolejny chwalił w duchu siebie za to, że nie zaatakował olbrzyma w karczmie, a z drugiej strony przeklinał swoją głupotę.
Pół dnia drogi po poznaniu Georga Lumberthynga dotarli do ludzi z którymi miał się spotkać. Dwudziestu innych rycerz z jego rodu, dwa tuziny wolnych najemników oraz drugie tyle służby. Teraz cała zbrojna kolumna poruszała się traktem w stronę Asugarty, odwiedzając przy tym wszelakie gospody gdzie pili, ruchali i bawili się często przez całe noce.

Z jednej strony mieli darmowe żarcie oraz bez żadnych konsekwencji mogli zaciągać kobiety do łoża. Z drugiej strony, otoczeni byli znienawidzonym rodem, a jeden fałszywy ruch mógłby zaprowadzić ich wszystkich na stryczek. Jego bracia też zdawali sobie z tego sprawę, bowiem byli dość mocno nerwowi i ostrożni.

Fauryn siedział właśnie przy długiej drewnianej ławie, jedząc ciepły gulasz, gdy do jego stolika przysiadł się wędrowny grajek. Ubrany w kolorowy, rzucający się w oczy strój, w którym dominował błękit i purpura. Widać było, że przywykł do wygodnego życia- niedziwne, że przyciągnęła go kolumna szlachciców. Miał długi spiczasty nos, który odbierał resztki wdzięku jego niezbyt przystojnej twarzy. Czarny wąs był długi i sterczał na boki, niczym lecący w oddali ptak, na malunkach małych dzieci.


- Może cos ci zaśpiewać paniczu, jeżeli rzucisz srebrnika lub dwa! Albo ciekawe wieści z daleka odpowiedzieć! –zaproponował, wesołym, dość wysokim głosem.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 25-07-2014, 20:57   #24
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Kolejną noc Ansley męczyły koszmary. Powoli stawały się nieznośną rutyną i dziewczyna zastanawiała się, czy przypadkiem nie będzie musiała się z nimi borykać do końca życia. Mimo że zwiastowały śmierć, lub chociażby nieszczęście, ciężko było je brać na poważnie, ze względu na abstrakcyjność i groteskowość. Gadające ryby, gryzące kwiatki, chichoczące koty, latające tygrysy… czemu latające? I dlaczego każdy sen kończył się wizją pożaru? Dziewczyna przypomniała sobie słowa Aldara na temat przepowiedni. Jeśli to faktycznie jakiś znak, jakaś zapowiedź czegoś ważnego i groźnego, to ona nie miała pojęcia o co chodzi. A jakoś niespecjalnie miała ochotę dotykać znów kryształowego snu. Codziennie żuła listki wiśni i jakoś nie czuła zbytniej poprawy. Dodatkowo narastało w niej napięcie związane z tym, iż zostawiła babcię samą. Nie miała jak się z nią skontaktować , a myśl, że być może to ona oddała za nią życie, była istną męczarnią. Przynajmniej spokój Anzelma dodawał jej otuchy. Co prawda otucha ta mogłaby doprawdy przybrać jakąś formę bardziej namacalną, ale nie od razu Rzym zbudowano. Jeszcze wczoraj myślała, że kupiec traktuje ją stricte platonicznie, jednak wydarzenia ostatniej nocy pozwoliły jej odzyskać promyk nadziei. Już sam fakt, że spali obok siebie, a Anzelm, świadomie lub nie, przytulił ją przez sen, był jakimś krokiem naprzód. Musiała tylko uważać, by się nie zagalopować. Co prawda gdyby miało to od niej zależeć, to dorwałaby młodzieńca podczas kąpieli, obiadu albo nawet we śnie i zrobiła… no, coś by na pewno zrobiła, ale babcia całe życie wpajała jej cierpliwość i przyzwoitość, więc teraz, po latach praktyki, należało wykorzystać owe przymioty. Poza tym, z tego co gdzieś jeszcze za młodu słyszała, mężczyźni nie lubią łatwych kobiet. Szkoda, że sami nie są łatwiejsi…

Tak rozmyślając Ansley przesunęła rękę kupca na koc i powoli wstała z posłania. Zaczynało świtać. Gdy tylko się podniosła Lucyfer wstał również i zacząć ocierać się o jej kostkę.

- Ale za potrzebą to pójdę sama, dobrze? – pogłaskała włochaty łepek. Szkoda, że w pobliżu nie ma jakiegoś stawu. Nic lepiej nie stawia na nogi jak kąpiel. Kiedy wróciła kupiec nadal spał. Poszła więc nazbierać zioła na herbatę i do doprawienia dziczyzny. Kiedy wróciła Anzelm już wstał i rozpalał ogień.

- I jak się spało? – powiedział zamiast „dzień dobry”.

- Ciepło – rzuciła wymijająco – A tobie?

- Mnie jest zawsze ciepło. Ale teraz to było wręcz gorąco – w jego oczach ujrzała rozbawienie. Żarty sobie stroi, hmpf.

- Wieczorem powinniśmy dotrzeć do Venjar – zagaił szybko widząc jej minę. – Nareszcie wyśpimy się w normalnym łóżku… To znaczy eee… łóżkach – wypadło to dość niefortunnie. Ansley była zbyt dobita, żeby wysilić się na komentarz. Usiadła naprzeciw chłopaka po drugiej stronie ogniska.

- Znów miałam koszmary – powiedziała patrząc w swoje stopy. – Wiózł mnie na grzbiecie ogromny tygrys. Latający tygrys. Płynęliśmy w obłokach, coraz wyżej i coraz bliżej słońca. I wtedy znów zjawiła się ta chichocząca postać. Wszystko stanęło w płomieniach, a my zaczęliśmy spadać… – kątem oka złowiła zmartwione spojrzenie Anzelma Aldar twierdzi, że to może być przepowiednia. Wtedy, rano, powiedział mi też… że ktoś musiał oddać za mnie życie. Za to, abym ja mogła przeżyć zetknięcie z kryształowym snem – długo tłumione emocje, niewyspanie i strach w końcu znalazły ujście. Dziewczyna, nie wiedząc kiedy i nie mogąc tego powstrzymać, rozpłakała się. Podciągnęła kolana pod brodę, oparła na nich głowę i objęła je ramionami. Jej ciało zaczęło drżeć od szlochu. – Dlaczego trafiło to akurat na mnie? Co ja złego komu zrobiłam? – ledwo dało się zrozumieć między chlipnięciami. Niewiele myśląc Anzelm wstał, podszedł do niej i objął ją od tyłu. Jego ręka zaczęła powoli gładzić jej głowę i włosy.



-Nie jesteś z tym sama. Masz mnie – powiedział cicho – Możesz mi mówić o wszystkim. Na pewno razem znajdziemy jakieś rozwiązanie – odwróciła głowę, jakby szukając potwierdzenia w jego oczach. Jej twarz była mokra od łez. Wierzchem dłoni otarł je z obu jej policzków. –Będzie dobrze – potwierdził. Jeszcze przez chwilę tak siedzieli, przytuleni i bez słów.

-Miau – przywołał ich do porządku Lucyfer.

-Zachowuj się, bo zrobię z ciebie pasztet – pogroziła mu palcem dziewczyna. Oboje z kupcem roześmiali się. Ponury nastrój odleciał. Zjedli przyrządzane na prędce śniadanie i można było ruszać w drogę. Podczas gdy Anzelm gasił ognisko i upychał manatki w wozie, Ansley, zgodnie z prośbą babci, poszła się przebrać w lepszą sukienkę. Nie może przecież wyglądać na totalną prostaczkę.

Dzień zapowiadał się słonecznie. Godziny drogi mijały szybko, a kupiec robił co mógł, żeby odciągnąć Ansley od ponurych myśli. Teren wokół nich robił się coraz bardziej otwarty i nizinny, a w pewnym momencie trakt rozdzielił się na dwie ścieżki. Dwa razy minęli się nawet z innymi wozami, obładowanymi po brzegi towarami wiezionymi z Venjar. Kupcy wymieniali się pozdrowieniami. Ansley chłonęła każdy przejaw cywilizacji i z ekscytacją czekała aż przekroczą miejskie mury. Raz jeszcze zrobili postój na posiłek i późnym popołudniem dotarli do Venjar.



Mimo późnej pory miasteczko wciąż tętniło życiem. Różnorodne stragany przyciągały kupujących. Zapachy ziół, kwiatów i jedzenia mieszały się w jedno. Sprzedawano dosłownie wszystko – od drewnianej biżuterii po udźce baranie gotowe do pieczenia. Można było dostrzec nabywców nie tylko z różnych części Eresduru, ale także handlarzy z Ordilionu i innych odległych krain – ich pełne przepychu stroje wyróżniały się na tle ubiorów wyspiarzy. Niewiasty stały w małych grupkach na uboczu i oddawały się plotkowaniu. Co jakiś czas dało się słyszeć wybuchy śmiechu. Zielarka z ulgą stwierdziła, że nie odbiega zbytnio strojem od nich. Mimo ogromnego zgiełku nikt nie pędził. Najwidoczniej życie płynęło tutaj spokojnie i powoli.



Ansley szła obok Anzelma starając się nie zgubić w tłumie. Z ciekawością rozglądała się na boki, chłonąc atmosferę miejsca. Na zakupy i oglądanie straganów będzie czas później. Zauważyła też parę osób dekorujących domy jakimiś wstążkami i przystrajających kwiatami ogromy słup na środku placu. „No tak, festiwal” – przypomniała sobie dziewczyna.

- To co, najpierw skombinujemy nocleg – powiedział kupiec – Znam jedną dość przytulną tawernę. A wieczorem zabiorę cię na obiecany festiwal.

Dziewczyna kiwnęła głową. Nieważny był teraz kwiat, tajemnicza przesyłka babci i Aldar z jego defetyzmami. Ten wieczór zapowiadał się na najciekawszy w jej dotychczasowym życiu i zamierzała się na nim skupić.
 
Ribesium jest offline  
Stary 28-07-2014, 15:10   #25
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Do Khar
Eresdur, siódmy dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy


Deszcz spadał z nieba nieprzerwanie. Ciężkie krople bombardowały skaliste szczyty, jak gdyby sami Bogowie chcieli zatopić te największe szczyty Eresduru. Kotołak usłyszawszy gdzie jego nowy kompan ma swoja siedzibę, obrał najkrótsza drogę w tamtą stronę. Posiłkując się mapami jak i wiedzą Semora postanowili ruszyć górami ku Ciasnemu Przesmykowi, by za nim po wschodnim zboczu góry zejść w pobliże wioski.

Deszcz jednak nie ułatwiał drogi, poruszali się wolno, przeczekując w jamach co najgorsze ulewy. Futro Tygrysołaka napuszyło się i poskręcało od wilgoci, było to bardzo nieprzyjemne, czuł się niekomfortowo we własnej skórze. Nie spotykali po drodze żądnych większych bestii, pierwszego wieczora Dokar upolował zająca, którego upiekli nad ogniskiem.

Teraz jednak po za deszczem pojawił się kolejny problem. Stali przed wejściem do przesmyku, jednak dalszą drogę zagradzała im plątanina kamieni i drzewa. Zapewne jedna z błyskawic uderzyła gdzieś niedaleko, wywołując mała lawinę. Ciężkie głazy, oraz porwane przez nie drwo, zagrodziło przejście, tworząc bramę w której żadne myto nie wykupi przejścia. Semor przez chwile oglądał zaporę, oraz wspiął się na nią kawałek, by po chwil zeskoczyć.
- Wspinaczka nie wchodzi w grę, zbyt niestabilne. Zawaliło by się i przysypało nas. –mruknął, a głośny grzmot rozbrzmiał w oddali. Nadchodziła kolejna burza.
- Powinniśmy zawrócić i znaleźć okrężny szlak. –zaproponował.

Tygrysołak widział jednak jeszcze jedno rozwiązanie. Obejście przesmyku, poprzez zwykłą wspinaczkę na pobliskie szczyty. Co prawda w czasie burzy, będzie to niezwykle niebezpieczne… ale o wiele szybsze niż okrężny szlak. Droga naokoło zajmie im pewnie tydzień, a nie wiadomo czy starczy na tka długo zapasów. Zaś natknięcie się, na grasujących po niższych rejonach gór, bandytów, gdy w żołądku burczy to mało przyjemna opcja. Łowca potworów dowodził w tym duecie, do niego pozostawało podjęcie decyzji.

George Hazard
Wolne miasto Asugartta, jedenasty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


George leżał w swym łóżku , oddychając miarowo. Sen otulił go swymi delikatnymi ramionami, zakrywając uszy przed świszczącym za oknem wiatrem i bębniącym o bruk deszczem. Młody kupiec śnił o rewolucji, wolności i sprawiedliwości – piękne sny złożone z Marzen wypełniających serce młodzika.

Wiatr uderzył mocniej o drewniane okiennice, otwierając je z hukiem. Jego zimne macki wkradły się do izby Hazarda. Zaskrzypiały deski, a chłopak zadrżał z zima. Dylmeat przed którym często stawali ludzie, zaatakował i jego – zostać pod pierzyną i kuląc się w jej ciepłym uścisku, przeleżeć noc z otwartym oknem, a może wstać narażając swe ciało na chłód, by jednak zamknąć niesforne okiennice?
Tego wieczoru umysł chłopaka kazał mu otworzyć oczy, odrzucić pościel i pokonać podstępny wiatr, odcinając mu drogę odwrotu.

George otworzył oczy i zamarł. Nad jego łóżkiem stała wysoka postać oświetlona blaskiem księżyca.


Zakapturzony mężczyzna, odziany w skórznie oraz lniany czarny płaszcz. Długi, misternie wykonany nóż połyskiwał w jego uniesionych dłoniach. Cichy i beznamiętny jak sama śmierć, opuścił broń w dół. Geroge zdążył jednak przeturlać się na łóżku, tak ze Sotrze miast przebić serce, rozdarło jedynie ramię. Krzyk bólu wyrwał się z gardła Hazarda gdy posoka zbroczyła pościel. Nie było jednak czasu na łzy i użalanie się nad sobą. Zabójca ruszył bowiem na niego by dokończyć swoje zadanie.


Silvez Grainson
Advartia , czternasty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Wsi piękna, wsi wesoła… oj spokojna chłopa dola – tak można by podsumować ostatnie dni młodego chłopa.
Od przybycia tajemniczego staruszka minęło już osiem długich i pracowitych dni, podczas których w życiu Silveza nie wydarzyło się absolutnie nic ciekawego. Nie licząc tego że jedna kura zdechła, gdy przypadkiem ojciec Grainsona odrzucił na nią łopatę.
Zycie toczyło się swym normalnym tempem, bez koszmarów, przygód, potworów, skarbów, tajemniczym inskrypcji, oraz starych meneli którzy obwieszczają ci że jesteś synem króla lub wybrańcem.
Nuda.

Osiem to jednak ważna liczba. Tydzień ma siedem dni, siedmiu jest bogów w panteonie Advarti, siedem jest też wielkich legendarnych potworów, które ponoć śpią na całym globie. Więc kolejna liczba jest czymś co zaczyna nowy cykl. Nikt nie myśli o niej jako o nowym dniu, lecz jako o początku nowej sekwencji siódemek. To trochę przykre dla tej szlachetnej liczby, która przewrócona staje się symbolem nieskończoności. Dlatego tez mało kto zwracał uwagę na to, że najczęściej rzeczy wielkie mają swój początek, osie dni, godziny czy minut po tym jak pojawia się pierwszy ze znaków.

Końskie kopyta młóciły ziemię, gdy silny wierzchowiec podjechał do ogrodzenia, przy którym Silvez karmił akurat świnie.


Rycerz w zbroi pokrytej kurzem i pyłem, który osiadł na niej w czasie podróży, spojrzał spod przyłbicy na chłopa. Jego koń zarżał donośnie, gdy ten zatrzymał go przy młodym chłopie. Na chorągwi która niósł, powiewała flaga królestwa Advarti.
- To twoje włości? –zapytał, niezbyt uprzejmym tonem.
Kiedy Grainson potwierdził to kiwnięciem głowy, zbrojny wydobył zza pazuchy list. Rozwinął zwój, po czym oficjalnym tonem odczytał.

- Najstarszy syn każdej rodziny, stawić ma się w najbliższym mu garnizonie. Ze względu na niepokoje w królestwie Ordilionu, oraz ostatni wzrost aktywności potworów na ziemiach naszego państwa, zostaną powołane specjalne siły chroniące miasta i granice. Jeżeli ktoś nie zjawi się w garnizonie do dwudziestego dnia jesieni, jego rodzina zostanie uznana zdrajcami, oraz wydana zostanie kara śmierci na wszystkich jej członków.

Dalszej części wiadomości, były już tylko formalności związane z tym kto taki rozkaz wydał i inne pierdoły, których Silvez nie słuchał.
- Mam nadzieje, że zrozumiałeś kmiocie. Przekaż to swej famili, po czym wsiadaj na koń, lub poślij swego brata. –warknął rycerz, po czym pognał konia w stronę najbliższej farmy, by szerzyć nieprzyjemne wieści.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 30-07-2014, 17:48   #26
 
Raist2's Avatar
 
Reputacja: 1 Raist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputacjęRaist2 ma wspaniałą reputację
- Ta jest! - odpowiedział Ragis - Na co jeszcze czekacie?! Przygotować się! Do balist! Nie oddamy im naszej łajby! - wykrzykiwał rozkazy.
Pociski przelatywały nad wodą, nad głowami. Jedne celniejsze, inne mniej.
- Pieprzone kundle, mają cela. - skomentował uszkodzenia. - Na więcej was nie stać?! Pozwolicie żeby te kundle wyszły z tego bez szwanku?! Do roboty kurwa!! - motywował dalej.
Kolejna salwa była już celniejsza, część pocisków wbiła się w pokład zapewne pociągając za sobą kilku piratów, a część przeszyła żagiel. Nie było już więcej czasu na kolejne przeładowanie, byli już zbyt blisko. Doszło do zderzenia, statkiem potężnie wstrząsnęło. Piraci zaczęli wdzierać się na pokład z okrzykiem na ustach, ale załoga już była przygotowana na odparcie ataku. Zaczął się bój.
Pierwszego Ragis zabił jeszcze zanim ten dosięgnął pokład, w jego szyi utkwiła mała strzałka wystrzelona z kuszy ręcznej. Jego ciało odbiło się od barierki i wpadło bezwładne do morza.
Przeciwnicy wdarli się już na statek, przyszła pora na walkę w starciu. Ragis ruszył nie czekając na zaproszenie z rapierem w dłoni. Naparł na jednego z piratów zadając szybką serie pchnięć, lecz ten nie zdążył wszystkich odparować bądź uniknąć, padł martwy. “Jednego mniej”. Ruszył dalej szukając kolejnego oponenta. kolejny jego przeciwnik już nie dał się tak łatwo, na zmianę zadawali sobie ciosy i ich unikali, w końcu jednak napastnik popełnił błąd który Ragis wykorzystał, pirat za bardzo odsłonił swoją lewą nogę, najemnik wykonał cięcie które powaliła dryblasa z nóg na kolana, kolejny cios wytrącił mu z ręki kord, Ragis chwycił go od tyłu za włosy odginając głowę do tyłu i poderżnął mu gardło.
Bitwa trwała już jakiś czas. W pewnym momencie Ragis spostrzegł jak Stokrotka zacząła się oddalać, czyżby uciekali? - Pieprzona szlachta - wysyczał przez zęby. Jakby tego było mało zaczęli dryfować w stronę Paszczy.
Kiedy udało im się w końcu odeprzeć atak, było już za późno żeby zrobić cokolwiek.
- No kurwa pięknie. - podszedł do niego drugi nawigator - jeszcze tego nam brakowało.
 
Raist2 jest offline  
Stary 01-08-2014, 12:41   #27
 
Ajas's Avatar
 
Reputacja: 1 Ajas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie cośAjas ma w sobie coś
Saeighada Ceann ah Thugann
Rosemvale 12 dzień jesieni


Gdy potężny smoczy statek wpływał do portu, marynarze i robotnicy patrzyli na niego nieufnie. Zastanawiały ich nieznane symbole, obecność dziwnych wielkich kół po bokach okrętu, oraz to że na pokładzie dało się widzieć dziwne istoty. Zaczęto szeptać o demonach zza morza, czy tez klątwie która spadła na wyprawę ku nowym ziemię, która powróciła w przemienionej postaci.

Statek rozpoczął cumowanie, w porcie. Na szczęście znaleźli dla siebie miejsce, na dawnej pozycji królewskiego statku. Woda pieniła się pod burtą, a fale, spowodowane osiadaniem Wężowego Księcia w jednym miejscu, rozlały się po pomostach.

Seighada jako jeden z pierwszych zszedł na chwiejną drewnianą ścieżkę. Jego nozdrza uderzyła mieszanina zapachów. Ostre korzenne przyprawy sprowadzane z Brumy, słodka woń krwi, ze straganów gdzie od razu obrabiano ryby, oraz smród ludzkiego ciała wymieszanego z mocnym zapachem świeżo złapanych ryb.
Gdy tylko smokopodobne stworzenia zeszły na most, ludzie zaczęli się od nich odsuwać. Co bardziej przesądni poczęli spluwać przez ramię, odmawiając pod nosem krótkie modlitwy. Na ziemię opadło kilka skrzynek, gdy prości robotnicy przestraszeni tym widokiem, rzucili się do ucieczki.
Co prawda ludzie przyzwyczajeni byli do sporadycznej obecności innych ras, lecz nigdy nie pojawiały się one tak nagle i w takiej ilości.
No i nie wyglądały jak potomkowie smoków!

Dość szybko zaalarmowało to strażników. Tuzin zbrojnych powitał Seighada gdy ten wkroczył na stały ląd. Był to dla niego nowy widok. Zazwyczaj ludzie chodzili w łachmanach ze skór zwierząt, uzbrojenie w proste dzirty. Tutaj natomiast, cala grupa skryta była pod grubymi blachami, uzbrojona w dobrze wykonane miecze, a na plecach kilku wisiały kusze.


Kapitan oddziału wyszedł jaszczura naprzeciw. Widać było, że niepewnie czuje się w tej sytuacji. Wiedział jak zastraszyć, czy rozmawiać z ludźmi. Smok na dwóch łapach to jednak inna sprawa.
- Rozumiecie mnie? –zapytał, unosząc pytająco brew.- Jak tak to coście za jedni i jaki macie tu interes? – dodał pospieszenie, nie zdejmując dłoni z rękojeści, ukrytego w pochwie miecza.

Ansley Aldursdottir
Eresdur, jedenasty dzień jesieni, roku wielkiej gwiazdy.


Muzyka


Karnawał!
Coś na co Ansley czekała wręcz całe życie. Noc pełna zabaw, tańców, tajemnych sztuk i kuglarzy. W dodatku to wszystko w towarzystwie Anzelma, który wykąpany i ubrany w czyste szaty, wyglądał jeszcze cudowniej niż zawsze.
Dziewczyna przed wyruszeniem w miasto również się odświeżyła, poprawiła włosy oraz wybrała najczystszą bieliznę jaka jej pozostała. Tobołek z tajemniczą zawartością pozostał pod opieka Lucyfera w karczemnej izbie. Kot machał leniwie ogonem, obserwując jak dziewczyna cała w skowronkach przygotowuje się do wyjścia. W końcu jednak znudziło mu się to i ziewając głośno, zwinął się w kłębek na pozostawionym mu pod opieka tobołku.
Skoro babcia ufała, że kot może obronić ją w drodze powrotnej, to z ochroną tajemniczej paczuszki i kilku par majtek nie powinien mieć problemu, nieprawdaż?

Kiedy w końcu Ansley wyszła na ulice, wtulona w ramię młodego kupca, niebo było już purpurowe i dało się dojrzeć pierwsze gwiazdy. Jednak to nie oczy kosmosu, zwane czasem duszami Bogów, przyciągały dziś spojrzenia kobiety. Miasto bowiem wrzało.


Tłumy ludzi przewijały się między straganami, na których dostrzec można było wszelakie towary. Świeżo upieczone, pachnące jeszcze cynamonem ciasteczka, ręcznie rzeźbione drewniane figurki i ozdoby, wszelakiego typu biżuterię oraz wiele, wiele innych. Anzelm pokazał nawet młodej zielarce słynny niemal na całe królestwo mały stragan. Na pierwszy rzut oka, wyglądał jak stoisko z normalną biżuterią, jednak po dokładniejszym przyjrzeniu okazywało się, że wszystko wykonane było z… rybich ości! Ponoć rzemieślnik sprowadzał specjalne ryby z dalekich stron, by z ich szkieletów przyrządzać niesamowicie wytrzymała i ponoć magiczną biżuterię.

Żąglerzy w barwnych strojach krążyli po placach, podrzucając płonące pochodnie, butelki a czasem nawet miecze, których ostrość demonstrowali wcześniej na płacie świńskiej skóry. Ansley raz aż pisnęła przerażona, gdy podrzucone ostrze pofrunęło w stronę twarzy, umalowanego błazna… tylko po to by ten w popisowy sposób pochwycił rękojeść w zęby. Ta sztuczka wywołała burze oklasków, a miedziaki i srebrniki poszybowały w stronę ustawionego na ziemi kapelusza.

Byli tez i słynni połykacze ognia, którzy chyba musieli posługiwać się jakąś magią! Bo któż to widział, by sprawić, że zwykła pochodnia, wystrzeli płomieniami wysoko w górę, niczym smoczy dech. Zresztą niektórzy z nich sprawiali nawet, że ogień zmieniał swoja barwę. Najpierw zwykły, niczym się niewyróżniający, po podmuchu rozciągał się i tryskał zielonymi lub niebieskimi iskrami!

Dnia następnego, z tego co udało się zielarce dowiedzieć, miał odbyć się mały turniej rycerski. Było to wydarzenie dość nietypowe dla tego święta, jednak w tym roku wypadała czterysetna rocznica, uroczystości pełni. Z tego też powodu kilku wolnych jak i szlachetnie urodzonych wojowników, zmierzyć się miało w przygotowanym do tego polu. To jednak tej nocy nie było zbyt ważne.

Trubadurzy i bardowie rozstawili się po całym mieście. Wszędzie słychać było brzmienie instrumentów, a tańczące pary, wraz z upływem czasu i alkoholu, dominowały ulice. Ansley ku swej wielkiej radości, w pewnej chwili poczuła jak Anzelm chwyta ją za dłoń i ciągnie w stronę wirującego tłumu.
Nie wiedziała ile tańczyli, trwało to pewnie kilka minut, jednak dla niej był to okres dłuższy niż całe dotychczasowe życie. No i o wiele bardziej przyjemny. Czuła bowiem dotyk kupca, widziała jego uśmiech, oraz słyszała śmiech przebijający się przez instrumenty. A to wszystko w romantycznym nastroju kolorowych płomieni i jasno świecącego księżyca w pełni.

Kiedy nogi zaczęły już ich boleć, a oddech stał się nierówny, Anzelm wyprowadził ją z tłumu w stronę mniej uczęszczanej uliczki.
- Zaczekaj tutaj… –wydyszał z radosnym uśmiechem na twarzy. – Przyniosę nam trochę wina, znam tu jednego kupca… na pewno da nam cos lepszego niż innym. – wydyszał i pospiesznie zaczął przebijać się przez tłum w stronę straganów.
Kobieta mogła w spokoju oprzeć się teraz o ścianę budynku i uspokoić bijące szybciej serce, oraz przynajmniej trochę pozbyć się rumieńców. Przetarła twarz, zastanawiając się jak skończy się ten wieczór… cicho licząc że dwa pokoje w karczmie nie będą wcale takie potrzebne.
Pogrążona w marzeniach, nawet nie usłyszała jak ktoś zakrada się do niej od tyłu. Nagle brudna, pokryta zadrapaniami dłoń, zakryła jej usta. Druga natomiast chwyciła mocno za jeden nadgarstek i boleśnie wykręciła go do tyłu.
- No… no ładna paniusia z Ciebie… –zachrypły, śmierdzący alkoholem oddech uniósł się znad jej ramienia. – Taka…chik… sunia pewnie ma coś w mieszku, no nogi pewnie chętnie rozchylasz. Wszystkie baby jesteście takie same, dziwki i…hik… kurwy. –pijany jegomość zaczął mocno ciągnąc ją coraz głębiej w zaułek. Mimo że wierzgała, to zmęczona tańcem i pewna doza wina która już płynęła w jej żyłach, nie miała siły się wyrwać.
- Nie rzucaj się dziwko… to nie będzie boleć, chyba…heheh. – obleśny śmieszek wyrwał się z ust pijaka, gdy pchnął zielarkę na ścianę.
Dopiero teraz dostrzegła jego napuchnięta od zmęczenia i alkoholu twarz, nabiegłe krwią oczy, sklejone od potu czarne kudły, oraz niezbyt przystojna twarz. Jedną dłonią dalej zatykał jej usta, ramieniem drugiej zaś dociskał do ściany, by dłonią móc zacząć rozwiązywać sznurki jej szaty.
Łzy nabiegły dziewczynie do oczu, wierzgała się, chciała kąsać i gryźć, jednak strach paraliżował jej ciało.
Czy taki miał być koniec tego wspaniałego wieczoru?

Odpowiedź przyszła szybko, w postaci pancernej rękawicy, która wymierzyła silny sierpowy w twarz oprycha. Ktokolwiek to zrobił, musiał być naprawdę silny i wkurzony. Dwa zęby wyleciały bowiem z gęby niedoszłego gwałciciela, który opadł na ziemię, zalewając się krwią. Oboma dłońmi złapał się za zdewastowany nos, oraz zakrwawione usta. Kopnięcie potężnego metalowego buciora, skierowane prosto w jego jądra, było na tyle silne, że słychać było nieprzyjemny mlaszczący odgłos, Mężczyzna wydał z siebie dziki ryk, chwytając się za krocze, po czym z bólu utracił świadomość.
- Yuren, zabierz to ścierwo do więzienia. Powiedz, co zrobił i od kogo przychodzisz. –silny kobiecy głos, odezwał się z góry.
Dopiero teraz Ansley miała odwagę unieść załzawione oczy.


Koło niej stała największa kobieta jaka w życiu widziała. Mierzyła niemal dwa metry, była szeroka i barczysta. Krótkie blond włosy w nieładzie otaczały niezbyt piękną twarz. Rysy miała srogie i męskie, zaś kilka blizn na policzku tylko ujmowało jej uroku. Odziana była w grubą zbroje paskową, bez żadnego symbolu. Na Pelcach przewieszony miała dwuręczny miecz, na tyle długi że niemożliwym było noszenie go przy pasie.
Obok niej stał niższy o głowę giermek, który zgodnie z rozkazem swej Pani, podniósł z ziemi pobitego oprycha i począł ciągnąć go w stronę budynku straży.
- Nic ci nie jest? Pełno tu takich skurwysynów. Napija się i kuśka zaczyna im skakać w każdą stronę. – mruknęła kobieta rycerz, wyciągając w stronę Ansley swoja potężną dłoń, odzianą w metalową rękawice, która pokrywała odrobina krwi oprawcy.
 
__________________
It's so easy when you are evil.
Ajas jest offline  
Stary 05-08-2014, 14:45   #28
 
Ribesium's Avatar
 
Reputacja: 1 Ribesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znanyRibesium wkrótce będzie znany
Dziewczyna, zaskoczona wydarzeniami ostatnich paru minut i zamroczona alkoholem, dygotała z zimna i ze strachu. Patrzyła z przerażeniem i odrazą na leżącego nieprzytomnego oprawcę i nieco z niedowierzaniem na postać rosłej kobiety. Kogoś jej przypominała, choć od dziesięciu lat nie mieszkała w mieście. Na swój sposób była piękna - a przede wszystkim piękne okazało się jej serce.

- Dzie… dziękuję - wydukała Ansley i dygnęła na tyle, na ile pozwalały jej miękkie kolana. “Weź się w garść” - skarciła się w myślach. Powoli wyrównywała oddech. Zauważyła, że troczki u góry jej sukni są rozchełstane - pospiesznie zaczęła je zasznurowywać. Miejsce strachu zaczął zajmować wstyd - choć przecież nie zrobiła nic złego! Niemniej sytuacja w jakiej się znalazła oraz fakt, iż byli tego świadkowie, wydawały jej się upokarzające. Do tego miała nieznośne poczucie, że kłopoty same ją znajdują, gdy tylko Anzelma nie ma w pobliżu. Już drugi raz ratuje ją całkiem obca osoba - Dziękuję, pani, za Twą pomoc - powiedziała już nieco pewniej i odważyła się podnieść wzrok - Powiedz mi proszę, jak cię zwą. I czym mogę się odwdzięczyć za ratunek?

- Nie masz za co mi dziękować, lepiej skieruje te uprzejmości do bogów, którzy sprawili że akurat byłam blisko. - odparła kobieta, po czym poprawiając włosy, które niesfornie opadły na oczy, przedstawiła się. - Jestem Leona de Mar, pochodzę z Ordilionu.

Trzeba było przyznać, że akcent kobiety zupełnie nie wskazywał na jej obce pochodzenie, mówiła niczym rodowity mieszkaniec Eresdur. - A jeżeli bardzo chcesz mi się odwdzięczyć, to kufel piwa, czy kielich wina w tawernie mi wystarczy. Dopiero przybyłam do miasta i naprawdę, trawi mnie pragnienie.

Z Ordilionu… czyli to nie o niej słyszała legendy w dzieciństwie? Chociaż sadząc po akcencie dałaby sobie uciąć rękę, że jest rodowitą mieszkanką wyspy.

- Ja jestem Ansley. Ansley Aldursdottir. Bardzo chętnie zabiorę was, o pani, do jakiegoś przybytku, ale to jak wróci mój towarzysz, ponieważ nie znam na tyle miasta. Powinien zaraz wrócić, poszedł tylko… po wino - wiedziała, jak absurdalnie musiało to zabrzmieć. I na pewno pani rycerz nie była na tyle głupia by nie wiedzieć, czemu zielarka czaiła się sama w ciemnej uliczce. Zagryzła wargi bojąc się powiedzieć więcej. Zapewne czeka ją wykład o szukaniu guza i nieodpowiedzialności Anzelma. - Powiedz proszę, co cię sprowadza do Venjar? - miała nadzieję, że szybka zmiana tematu utnie potencjalne uszczypliwości - Przjechałaś na festiwal?

- Ah, na towarzysza… - mruknęła kobieta, a kąciki jej ust wygięły się lekko do góry, postanowiła jednak nie drążyć tematu. - Tak, co roku przybywam na ten festiwal. Moja matka pochodzi z tych wysp, a dzień mych narodzin przypada właśnie na dzień tego festynu. Staram się zawsze być w mieście gdy ten ma miejsce. - wyjaśniła, opierając się o ścianę. - Ponadto jutro ma mieć miejsce turniej, który mam zamiar wygrać. - stwierdziła twardym, pełnym pewności siebie głosem. - A ty? Miejscową raczej nie jesteś, bo byś wiedziała jakich miejsc unikać. Skąd przybywasz?

- Urodziłam się w Galdur i tam spędziłam pierwsze dziesięć lat mojego życia, ale od kilku lat mieszkam z babcią w małej chatce na obrzeżach Upiornego lasu. - A co jej tam. W końcu babcia zawsze jej mówiła, że uczciwość jest cnotą - Jeśli dziś masz urodziny, lady de Mar, to tym bardziej musimy to uczcić. A jutro będę ci gorąco kibicować podczas turnieju. Co robisz na co dzień w Ordilionie? Czy tam również rozprawiasz się z takimi opryszkami? - kątem oka zerknęła, czy aby wspomniany napastnik się nie wybudza. Na szczęście nadal leżał jak kłoda - I jak już usiądziemy w karczmie, czy mogłabyś mi opowiedzieć jak tam jest w Ordilionie? Nigdy nie ruszałam się… poza wyspę - ugryzła się w język, żeby nie powiedzieć, iż jest to de facto pierwszy raz, kiedy wyściubiła nos gdziekolwiek.

- Rzadko bywa w Ordilionie… -mruknęła kobieta. - Można powiedzieć, że tym się zajmuje. Aczkolwiek najczęściej mają oni miecze i są mniej pijani. Ochraniam duże karawany, podejmuje zlecenia o usunięciu bandytów, czasem chronię możnych. I nie jestem żadną lady, po prostu Leona. - dodała, zerkając z góry na zielarkę. - Opowieść jeszcze nikogo nie zabiła, więc na pewno coś ciekawego do powiedzenia znajdę. Aczkolwiek może to zniszczyć twój entuzjazm podróżnika. Świat jest bardzo podobny, wszędzie jest dużo brudu i jeszcze więcej ludzi którzy żyją krzywda innych. - westchnęła.

-A co trzeba zrobić, żeby zostać rycerzem? - twarz Ansley wyrażała coraz większą fascynację - Czy każdy może nim zostać? Pewnie dużo ćwiczysz - spojrzała z uznaniem na miecz na plecach kobiety, który był niemal jej wzrostu - Czy jest ktoś, kogo się jutro obawiasz? - co prawda milczenie było złotem, a wścibstwo grzechem, jednak zielarka dawała się ponieść radości z powodu spotkania prawdziwego rycerza.

Kobieta z rodu Mar zaśmiała się głośno, to chyba była jedyna dziewczęca rzecz w jej osobie - miała typowy dworski śmiech. Przysłoniła usta dłonią, by po chwili się uspokoić. - Przede wszystkim trzeba mieć siłę, by udźwignąć miecz i zbroję. - stwierdziła, wesoło. - A ćwiczenia to druga sprawa. Czy każdy może zostać? Nie powiedziałabym. To nie jest zabawa, czy gra. Rycerzem się zostaje do końca życia, z tej drogi nie ma odwrotu, a jej koniec jest jeden, śmierć. -dodała już mniej radośnie. - Co do jutra…

Nie zdążyła jednak dokończyć zdania, bowiem w końcu powrócił kupiec. Radość zniknęła z jego twarzy w jednym momencie, gdy dostrzegł rosłą zbrojną w okrwawionej rękawicy, oraz z mieczem który mógłby przepołowić. Na szczęście nie wypuścił z wrażenia dzbanu wina, byłaby to bowiem nie lada strata.

- To twój towarzysz? - zapytała Leona, brodą wskazując niższego od niej mężczyznę.

- Tak, to Anzelm. Jest kupcem i dobrze zna okoliczne szlaki. Na ile może sprawuje nade mną opiekę w podróży - teraz Ansley też się zaśmiała, mając nadzieję, że Leona zrozumie jej ironię. Przywołała osłupiałego mężczyznę ręką.

-Anzelmie, poznaj Leonę de Mar. Właśnie uratowała mi życie, a co najmniej… zdrowie. Obiecałam, że w ramach podziękowania zabiorę ją do karczmy na jakieś dobre wino. Ale widzę, że już jakieś mamy, tylko chyba kubków nie starczy. Może więc zaprosimy ją i jej towarzysza do naszego pokoju? Na pewno znajdziemy jeszcze jakieś naczynia.

- Co to, to nie. Nie będę się do was wpraszać, poza tym wolę otwarte przestrzenie i miejsca, gdzie dużo się dzieje. Zawsze można posłuchać jakichś ciekawych historii i legend – odparła pani rycerz – Chodźmy więc, ja i mój giermek Yuren odprowadzimy was do waszej karczmy a potem wspólnie posiedzimy na dole przy kuflu czegoś zacnego. Tylko najpierw odstawimy to ścierwo do miejskiego aresztu. – Yuren bez słowa skrępował złoczyńcy ręce i nogi jak baleron i z pomocą Leony przerzucił go przez konia.

Cała czwórka wyszła z ponurego zaułka i ponownie przeszła przez główny plac. Wśród wrzawy i zgiełku nikt nie zwrócił na nich specjalnej uwagi. W najlepsze trwały tańce i pokazy ognia. Nagle jednak utwór urwał się w połowie i trubadurzy zaczęli wydobywać ze swych instrumentów bardziej liryczne nuty. Tłum rozstąpił się na dwie strony by dać miejsce nowo przybyłej postaci. Wśród ogólnych szeptów i pełnych uznania pomruków oczom zebranych ukazała się przecudnej urody kobieta na białym koniu, obleczona w zwiewne szaty w srebrzystym kolorze, niczym utkane z promieni księżyca.



Ansley zatrzymała się i złapała Anzelma za rękę, aby i on poczekał. Kupiec spojrzał w tym samym kierunku co zielarka i skinął głową z uznaniem.

-To kapłanka boga księżyca Lunara – wyjaśnił cicho – Przez większość czasu nie rusza się ze swojej świątyni, ale raz do roku podczas festiwalu przybywa na rynek, aby pobłogosławić zebranych. Musimy teraz przyklęknąć i pochylić głowy – powiedział, po czym dał znać pozostałym, aby też tak uczynili.

Kapłanka zsiadła z konia, weszła na ukwiecony podest i popatrzyła na zebranych. Następnie wzniosła obie dłonie ku niebu i wymówiła kilka zdań w jakimś nieznanym Ansley języku. Dziewczyna domyślała się, że musiał to być jakiś pradawny język używany obecnie jedynie w celach sakralnych. Kapłanka wyciągnęła przed siebie ręce i dłonie ułożyła nad zebranymi. Jeszcze kilka słów i zeszła z podestu. Wśród kompletnej już teraz ciszy wskoczyła z powrotem na konia i odjechała tą samą drogą. Dopiero gdy zniknęła za budynkami muzyka rozbrzmiała na nowo.

Ansley, Anzelm, Leona i Yuren ruszyli dalej przed siebie. Z odstawieniem opryszka do aresztu nie było większego problemu – na szczęście część wartowników nadal była na służbie. Podziękowali dość wylewnie Leonie i obiecali zająć się niedoszłym gwałcicielem tuż po zakończeniu obchodów, czyli następnego dnia po turnieju rycerskim.
Cała czwórka ruszyła już bez dalszych opóźnień do karczmy o wdzięcznej nazwie „Szemrząca Beczułka”. Anzelm odniósł do pokoju dzban wina, z którym podróżował po mieście przez ostatnie dwie godziny. Lucyfer, leżący grzecznie w pozycji Sfinksa na pilnowanym zawiniątku, powitał go mruczeniem i paroma machnięciami ogonem.

Na szczęście było kilka wolnych stołów – większość mieszkańców wolała się bawić na rynku i otwartej przestrzeni. Usiedli pod oknem, zamówili najdroższe piwo w karczmie i wśród śmiechu i opowieści biesiadowali, aż na zewnątrz zaczęło się robić szaro. Leona podziękowała za gościnę i towarzystwo i pożegnała się mówiąc, że musi zebrać siły przed popołudniowym turniejem. Ansley i Anzelm zostali sami. Mocno zmęczeni i podchmieleni wdrapali się po schodach na piętro i po niewielkich problemach dostali się do pokoju. Lucyfer był już na nogach – po całonocnej drzemce zatęsknił za ruchem i pieszczotami. W radosnych podskokach podbiegł do zielarki i zaczął się ocierać o jej nogi.

- Daj spokój, spać mi się chce – dziewczyna pogłaskała go za uchem tłumiąc ziewniecie. Pobaw się sam, a potem zabierzemy cię ze sobą na turniej. – zaczęła się szamotać z suknią.

- Czekaj, pomogę ci – rzucił Anzelm widząc jej zmagania. Podszedł do dziewczyny i zaczął rozsznurowywać jej suknię, a potem gorset. Ansley nie czuła się ani trochę skrępowana – tak, jakby rozsznurowywanie ubrania przez kupca było czymś najnormalniejszym w świecie.

-Dziękuję – powiedziała, kiedy została w samej koszuli. I padła jak kłoda na łóżko. Kupiec stał przez chwilę skonsternowany, po czym pokręcił głową z uśmiechem i nakrył dziewczynę kocem. Tego dnia Ansley, po raz pierwszy od dawna, nie śniły się żadne koszmary.
 
Ribesium jest offline  
Stary 06-08-2014, 21:33   #29
 
Hazard's Avatar
 
Reputacja: 1 Hazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputacjęHazard ma wspaniałą reputację
Przez ułamek sekundy George myślał, że wszystko to jest jedynie wytworem jego wyobraźni i za chwile się obudzi. Jednak wizję tą przyćmił palący ból i krew cieknąca z jego ramienia. Ledwo widoczne w ciemnościach, beznamiętne oczy zabójcy informowały, o jego bezwzględnych intencjach wobec młodego Hazarda.

Nie mając wiele czasu do namysłu, George spróbował zrobił kilka kolejnych obrotów na łóżku w celu spadnięcia za jego krawędź, a tym samym znalezieniu się jak najdalej od zabójcy. Niefortunnie spadł właśnie na zranioną rękę, co wywołało u niego kolejny krzyk. Przez chwilę zastanawiał się czy nie dobrym pomysłem byłoby zaalarmowanie domowników. Zrezygnował z tego planu, gdy uświadomił sobie, że w pokoju obok śpią jego siostry, które mogłyby przypadkiem wmieszać się w walkę.

Zabójca bardzo pewny siebie, powoli, z ostrzem w dłoni, zaczął obchodzić łóżko. To dało Georgowi na tyle czasu by mógł przeturlać się pod łóżko. Zostawiająca za sobą ślady krwi na podłodze, z zaciśniętymi z bólu zębami, zrobił kilka obrotów. Zależało mu jedynie na kupieniu sobie trochę czasu by móc obmyślić jakiś plan. Między dziesiątkami myśli, jakie przychodziły mu do głowy w niewiarygodnym tempie, co chwilę przewijała się jedna – „broń”. Wtem na wskutek olśnienia, którego doznał, zwrócił swój wzrok na przeciwległy kraniec pokoju.

Znajdował się tam, odziany w pełną zbroję płytową, stojak na zbroję. A przy jego pasie przypięta została skórzana pochwa z szablą. Wszystko to zostało własnoręcznie wykute przez Georga w Hucie niecały rok temu. Jednak poza momentem, gdy sprawdzał czy wszystko na niego pasuję, ani razu nie miał jej na sobie, a szablą przeciął jedynie kilkukrotnie powietrze. Mimo to Hazard wiedział, że broń była jego jedyną szansą na wyjście z tej sytuacji z życiem.

Już miał zamiar wykonać kolejny przewrót w bok, by wyśliznąć się tam gdzie z początku stał zabójca, jednak zatrzymała go lodowata, wilgotna prawdopodobnie od deszczu, dłoń. Zakleszczyła się ona na stopie Georga i zaczęła wyciągać go spod łóżka. Hazard rozpaczliwie pochwycił za nogę szafki nocnej, znajdującej się w zasięgu jego ręki i zaczął z całej siły się podciągać. Raz za raz próbował wyrwać stopę z silnego uścisku oprawcy, dodatkowo kopiąc go drugą. Gdy udało mu się szczęśliwie trafić napastnika w nadgarstek, poczuł, że zaciśnięte na jego nodze palce nieco odpuszczają. Wtedy z całej siły szarpnął uwięzioną nogą i podciągną się na szafce. Zaciśnięta dłoń zabójcy puściła tym samym wyprowadzając go z równowagi. Zauważając okazję, młody Hazard spróbował podciąć przeciwnika. Z całej siły kopną w jego nogi. Skrytobójca zachwiał się naglę i uderzył plecami o ścianę za nim.

Adrenalina, która napłynęła do organizmu Georga sprawiła, że ból w ramieniu nieco zelżał. Ciągle trzymając się szafki nocnej, podciągnął się obiema rękami spod łóżka, a następnie pośpiesznie wstał na równe nogi. W tym czasie zdezorientowany reakcją Georga zabójca, jakby otrzeźwiał widząc swój cel podnoszący się z ziemi. Hazard nie dając mu wiele czasu do myślenia, rzucił się w stronę stojaka ze zbroją. Ta reakcja również zmieszała przeciwnika, który spodziewał się, że jego ofiara zacznie uciekać do wyjścia. Naraz jednak - znów bez pośpiechu - ruszył za nim, a dopiero gdy George niezgrabnie wyciągnął długą szable ze skórzanej pochwy, zrozumiał swój błąd.

Hazard trzymając szable prawą – nie zranioną – ręką, skierował ją w stronę przeciwnika. Zabójca natychmiast, wręcz automatycznie, na widok szabli zmienił pozycję. Nachylił się lekko, rękę z ostrzem wyprostował do połowy i trzymał ją na wysokości szyi, a następnie ugiął nieco kolana. Reakcja ta uświadomiła Georgowi, że ma do czynienia z przeszkolonym zabójcą, który w przeciwieństwie do niego potrafi walczyć.

Skrytobójca zaczął z wolna obchodzić swój cel. Skoncentrowany Hazard nie spuszczał jednak z niego ostrza. Cała ta sytuacja w umyślę młodego hutnika ciągnęła się niemalże przez wieczność. George znalazł się w potrzasku, a jego przeciwnik krążył jedynie od ściany do ściany minimalnie zmieniając dystans między nimi.

Scena ta zmierzała już do swojego punktu kulminacyjnego, gdy naglę zaskrzypiały drzwi do pokoju. – Braciszku? – Dziewczęcy głos przerwał chwilę napięcia. Zabójca słysząc kogoś za plecami odruchowo się odwrócił głowę.

Jakby oblany zimną wodą George, natychmiast krzykną do siostry. – Zamknij drzwi! – I wykorzystując chwilę nieuwagi przeciwnika ruszył na niego z szablą. Zaalarmowany nagłym krzykiem skrytobójca, widząc napastnika zamachującego się szablą, odskoczył w bok. Szabla przeszyła skórzany naramiennik i niezbyt głęboko ramię. Odrobina krwi, która pojawiła się na końcówce ostrze, trysnęła na ścianie, zostawiając po sobie szkarłatne plamy.

Drzwi do pokoju nagle trzasnęły, a za nimi rozległ się rozpaczliwy krzyk. – Pomocy! Tato!

Ugodzony zabójca, jakby nic nie poczuł, znów stanął w tej samej pozycji. Jednak powoli zaczął się wycofywać w stronę okna.

Widząc swoją przewagę George znów ruszył na przeciwnika. Ten tym razem w pełni skupiony sparował atak szabli swym ostrzem, a następnie posłał potężne kopnięcie w piszczel młodego Hazarda. Syk bólu wydobył się z jego ust. Zachwiał się, jednak znów spróbował ciąć szablą. Zabójca odskoczył do tyłu mijając się z ostrzem, a następnie szybkim kopniakiem podciął Georga, który całkowicie wytrącony z równowagi runął na ziemię. Uderzając głową o drewnianą posadzkę, poczuł niewiarygodny ból. Pechowo spadł także na swoje zranione ramię, o którym podczas walki prawie zapomniał.

Zdążył jedynie mrugnąć, gdy ciężki skórzany but trafił go w brzuch. Siła kopnięcia przewróciła go na plecy. Oczy zaszły mu mgłą, gdy z rozległo się głośne huknięcie, jakby drzwi. Gdy odwrócił głowę w tamtą stronę, dostrzegł swego ojca z wielkim mieczem dwuręcznym, a obok niego stał Samuel, z nieco mniejszym jednoręcznym ostrzem. Oboje prędko wpadli do pokoju.

Przestraszony zabójca cofnął się od poobijanej ofiary, odwrócił się na pięcie i ruszył w stronę okna, którym prawdopodobnie przyszedł. Z niewiarygodną zręcznością wyskoczył za nie, chwycił się parapetu, a następnie znikną im z oczu nim zdążyli cokolwiek zrobić.

George jednak nie mógł się przyjrzeć akrobatycznym wyczynom jego niedoszłego mordercy, gdyż ból przyćmił mu oczy. Poczuł ciepły dotyk dłoni na ramieniu. Gdy wytężył wzrok nieco wzrok, dostrzegł sylwetkę brata. – Nic Ci nie jest?! No odezwij się! – Mówił.

Już miał zamiar odpowiedzieć, gdy dostrzegł drugą osobę, która jedynie przekroczyła jego nogi i ruszyła w stronę okna.



Był to jego ojciec, ciągle trzymając pewnie w ręce wielgachny miecz. Powoli zbliżył się do okna, a następnie ostrożnie wychylił głowę. Po chwili jednak znów się wyprostował, trzasną nim i zamknął na zasuwę. Gdy odwrócił się do syna ich spojrzenia spotkały się na moment. Wzrok ojca bardzo przypominał spojrzenie matki, jednak wyrażał w sobie co innego. Coś, czego przez zadręczający ból, George nie mógł odczytać.

Po chwili z drugiej strony dobiegł go stłumiony krzyk. Gdy z wysiłkiem odwrócił znów głowę zobaczył w drzwiach swoją matkę, która rękoma przysłaniała usta. Po chwili wahania wbiegła do pokoju i uklękła obok Samuela. Chwyciła Georga za rękę i spanikowała gdy zobaczyła krew spływającą z jego drugiego ramienia.

-On krwawi, Theoderze! – Zwróciła się do ojca. – Musimy wezwać, pomoc, lekarza, kogokolwiek! – Mówiła bardzo szybko i niezrozumiale dla Georga.
W tym samy czasie doszedł go głos zza drzwi. – Co tu się wyrabia?! – Był to głos Girarda. Początkowo nie mógł znaleźć powodu zamieszania, gdyż widok zasłaniali mu Atma i Samuel Hazard, lecz gdy podszedł nieco bliżej, dostrzegł leżącego Georga. – Na Boga! Co tu się stało? Kto to zrobił?
-Ktoś włamał się przez okno i próbował go zabić. – Powiedział już nieco spokojniej Samuel. – Prawdopodobnie był to zabójca wysłany przez króla.
Wzburzony wzmianką o królu, Girard odpowiedział. – Przeklęty pies! By sięgać po takie niecne środki…
-Skończcie to natychmiast. – Powiedział spokojnie, lecz stanowczo Theodor. – Nie czas na oskarżania. Musicie jak najszybciej znaleźć lekarza, nie wiemy, w jakim stanie jest George, ani czy ostrze zabójcy nie było zatrute. – Słowa ojca ucieszyły, a zarazem przeraziły młodego Hazarda. Poczuł się lepiej, gdy zrozumiał, że ojciec rzeczywiście się o niego martwi, jednak perspektywa zostania otrutym przeraziła go.
-Girard. – Theodor podniósł szablę leżącą obok Georga. Przez moment przyglądał się plamię krwi znajdującej się na końcu ostrza. Po chwili jednak podał ostrze Girardowi. – Weź to na wszelki wypadek gdyby tamten jeszcze się tu kręcił. Bądźcie z Samuelem ostrożni, zabójca może czyhać również na was. A jak znajdziecie już lekarza, to powiedzcie mu, że za pośpiech zapłacę podwójnie.

Myśl o narażeniu brata lub nauczyciela natychmiast zaalarmowała rannego Georga. – Nic mi nie jest. – Powiedział w końcu. – Rana nie jest zbyt głęboka, a poza ty jestem tylko trochę poobijany. Nie potrzebny mi żaden lekarz.
-Cicho bądź i ciesz się, że żyjesz. Gdyby Maria nas nie obudziła byłbyś teraz martwy. – Odrzekł twardo Theodor. – Wy biegnijcie już po tego lekarza. A ty Atmo skocz po bandaż, jest na dole w schowku. Powinnaś też zajrzeć do dziewczynek. Kazałem im zamknąć się w pokoju i czekać aż któreś z nas przyjdzie.

Po słowach ojca wszyscy rozeszli się w pośpiechu i został tylko on z Georgem. Theodor podszedł wolnym krokiem do okna i zaczął spoglądać na słońce wyłaniające się z za horyzontu morza. Nastawał nowy dzień, a wielkimi krokami zbliżała się bitwa mająca wyłonić przyszłość Asurgatt, Ordilionu i całej rodziny Hazardów.
 
Hazard jest offline  
Stary 07-08-2014, 19:14   #30
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Pomimo wielu zmian na lepsze, w Advertii jedna rzecz pozostała po staremu. Gdy prosty lud prosił królestwo o pomoc na przykład w walce z bandytami, królestwo z reguły w ogóle nie reagowało, mając to w poważaniu. Gdy królestwo chciało, by prosty lud walczył z bandytami, u prostego ludu zjawiał się pewien rycerz i informował, że rodzina zostanie wybita, jeśli ktoś do walki nie ruszy.
Dlatego też równość wszystkich ludzi wobec bogów, głoszona przez kapłanów Siódemki jakoś nie mogła trafić do tych stojących najniżej w hierarchii.

Dawanie sześciu dni, co Silvez policzył wspomagając się palcami, na przebycie drogi, która wymagała trzech dni było dość przemyślane ze strony odpowiedzialnych za nabór do wojska. Niemal nikt nie ruszał od razu w drogę, większą wagę przywiązując do skończenia swoich obowiązków, niewiele robiąc sobie nawet z najpoważniejszych gróźb. Gdyby nie te kilka dni więcej, Ralgardowi IV Groźnemu, królowi Advertii, zasiadającemu na złotym tronie w Bravgrii skończyliby się poddani. Co prawda znajdowali się też tacy, którzy zanim posłańcy skończyli mówić szykowali się do drogi, ale takich wśród chłopstwa nie było tak wielu.
Jedyny męski potomek Grainsonów, gdy tylko rycerz odjechał, powrócił do przerwanego zajęcia - pasania świń. Jednak jego dość prosto działający umysł starał się uporządkować kilka skomplikowanych wydarzeń, z którymi przyjdzie się chłopu zmierzyć w przyszłości. Miał trzy, a właściwie dwa dni na dokończenie najważniejszych prac w polu. Resztę musiał zostawić ojcu.


Rozmyślenia skończyły się wraz z karmieniem świń. Mężczyzna zamienił wiadro z odpadkami na siekierę. Chociaż normalnie zabrałby się za to zajęcie dopiero za cztery tygodnie postanowił zabrać się za to już teraz. Chciał oszczędzić ojcu najcięższych prac w gospodarstwie. Tych pozostało dość sporo, jednak większość była niemożliwa w tamtej chwili do wykonania. Gdy jeszcze weźmie ze sobą Siwka, jedynego konia w obejściu niektóre będą wręcz niewykonalne. Ale nie mógł nic na to poradzić. Dobre chęci nie przyspieszą dojrzewania roślin by można było wcześniej przeprowadzić przedzimową orkę. Ojciec będzie musiał jakoś sobie poradzić. I nie tylko on.
W Corng wiele rodzin pozostanie w podobnej sytuacji. Mało, kogo było stać na utrzymanie więcej niż jednego konia. Wielu rodzinom, podobnie jak Grainsonom bogowie nie poszczęścili licznymi męskimi potomkami. Cóż to mogło obchodzić królestwo? Co z tego, że zbiory zniszczeją, gdy nie będzie, komu ich zebrać? Dziesięcina i tak będzie musiała być zapłacona.



Co jakiś czas Silvez słyszał przejeżdżających drogą konnych. Byli to podekscytowani możliwością służby w wojsku najstarsi synowie z innych gospodarstw. Dla nich nie liczyło się, co stanie się z ich rodziną. Ważne, że mogli w końcu wyrwać się z nudnej wioski i ruszyć w świat. Mężczyzna przeklinał ich w duchu. Szaleńcy pozbawieni rozumu. Myślą, że w armii zdobędą sławę i bogactwo. Myślą, że poza domem będzie lepiej. Przygód im się zachciało.
Siekiera krążyła w górę i dół. Sterta polan rosła w dość szybkim tempie. Negatywne uczucia wypełniające myśli blokowały poczucie zmęczenia i bólu mięśni. Ciało działało niczym automat. Wziąć drewno, położyć go na pniaczek, podnieść siekierę do góry, wycelować, opuścić siekierę. Wziąć drewno...

Mogli się sprzeciwić rozkazom. Mogli wznieść bunt. Wtedy zjawiłoby się wojsko. Maszerowałoby naprzód niszcząc pola, paląc wsie i mordując wieśniaków. Tylko skończony idiota uznawał, że pospólstwo ma szanse przeciwstawić się ciężkozbrojnym rycerzom. Wojsko w Advertii należało do jednych z najlepszych na kontynencie. Nie ma się z resztą, czemu dziwić. Liczba przeróżnych potworów wybijana przez nich miesięcznie dla niektórych sąsiadów była liczbą osiąganą w kilka lat. Do tego dochodzili różnorodni bandyci czy najemnicy, którzy postanowili sobie dorobić. Przeciętny żołnierz tego królestwa potrafił z tarczą zrobić to, do czego walczący pod innymi sztandarami potrzebowali toporów dwuręcznych. Było jasne, że jeśli ktokolwiek w Corng będzie namawiał do buntu, zostanie w najlepszym wypadku wyśmiany, a w tym bardziej prawdopodobnym dostanie czymś ciężkim w łeb.

Ręka Silveza nie napotkała na kolejne drewno do porąbania. Praca została skończona. Ból i zmęczenie jakby tylko na to czekały, uderzyły w ciało mężczyzny. Jakież musiało być ich zdziwienie, gdy jedynym efektem tego był grymas na jego twarzy. Chęć pracy przezwyciężyła słabości ciała i niemal natychmiast chłop zabrał się za układanie z porąbanych polan stosu przy chałupie.
Tutaj też praca odbyła się bez większego udziału umysłu.
Sterta opału na zimę była większa niż Silvez. Ktoś inny niż on pewnie popadłby w zachwyt nad tym jak dużo drewna rozrąbał w te kilka godzin. On jednak pozbawiony był potrzeby posiadania wyższych uczuć i zwyczajnie wziął się do kolejnego zajęcia. Może było to prostackie jednak, kogo to tak na prawdę obchodziło. Na wsi liczyła się tylko praca. Przynajmniej dla Grainsona.
Po ponownym nakarmieniu wszystkich zwierząt, chłop zabrał się za chwasty. Były kolejnymi "ofiarami", na których wyładowywał swoją złość.
Wiedział, że nie opuszczając wioskę prawdopodobnie nigdy do niej nie wróci. Walka z potworami czy z innym paskudztwem nie powinna być zadaniem dla żołnierzy z branki, a dla zawodowego wojska. Tak jednak nie było. Cmentarze nie były tak rozległe bez powodu, mimo to władcy nie nauczyli się jeszcze, że płacąc więcej złota, będą mieli lepsze efekty.

Silvez zakończył pracę, gdy było na tyle ciemno, że nie potrafił rozróżnić chwastu od hodowanej rośliny. Swój normalny dzień pracy kończący się o zachodzie słońca, wydłużył o kilka godzin. Był na tyle zmęczony, że po doczłapaniu do domu ograniczył się jedynie do zjedzenia kolacji, zmówienia modlitwy dziękczynnej do Inagada (chociaż w głębi duszy nie wiedział, za które wydarzenie mijającego dnia miałby być wdzięczny), oraz zmówienie modlitwy prośby do Ikuyina, bóstwa śmierci. Te czynności były wbijane w niego kijem od najmłodszych lat.
Gdy znalazł się w swojej sypialni, co w jego stanie już było niemałym osiągnięciem, padł tak jak stał, zupełnie nie przejmując się tym, czy na jego drodze znajduje się łóżko.


Chłop czuł ból. Być może był on bez konkretnego źródła, być może był z tak wielu źródeł, że umysł nie dawał sobie rady ze wskazaniem konkretnego. Mężczyzna czuł się jakby jego ciało było jednocześnie okładane kilkoma cholernie ciężkimi młotami jak i cienkimi powrozami. Bolała go każda część, którą potrafił nazwać i dużo więcej, których nazw nie znał. Mimo to wstał z łóżka tylko godzinę po świcie. Nikt na niego z tego powodu nie krzyczał i nie miał wyrzutów. Dzień Ikuyina, był dniem wolnym od pracy. Można było poleżeć dłużej w łóżku, chociaż to nie było w zwyczaju Silveza.
Po opuszczeniu swojego pokoju ruszył nakarmić zwierzęta. Gdy to zrobił przemył się w miednicy i udał do kuchni by pomóc matce w przygotowaniu obiadu.

Tuż przed południem, zgodnie z cotygodniowym zwyczajem do chaty Grainsonów powróciła na kilka godzin Roz, młodsza o dwa lata siostra Silveza.

Wraz z nią pojawił się, również zwyczajowo jej mąż Odwin, miejscowy młynarz. Para pobrała się przed rokiem i razem zajmowali się młynem. Zgodnie z wolą Marbary Grainson, w każdy siódmy dzień tygodnia zjawiali się na obiad. Odwin nie miał nic przeciwko tak częstym wizytom u teściowej. Ich kontakty były dość dobre, a kuchnia seniorki Grainsonów była wyśmienita.
Tego dnia rozmowa jakoś się nie składała. Wszelkie próby jej podjęcia spełzały na niczym po kilku słowach. Ponury nastrój, w jakim znajdował się Silvez promieniał na pozostałych członków rodziny. Mężczyzna w końcu nie wytrzymał i bez słowa wyszedł przed chałupę. Po chwili dołączyła do niego Roz.
- Nie myślisz braciszku, że trochę przesadzasz? - zapytała zatrzymując się w pewnej odległości.
- Z czym?
- Z zamartwianiem się o wszystko. Rodzice sobie poradzą. Będziemy im pomagać.
- Ale ja nie będę.
- Będziesz. Idziesz do wojska. Będziesz strzegł nas przed potworami i bandytami. To też pomoc.
- Nie.
- Co nie? - Roz pomimo spędzenia dziewiętnastu lat pod jednym dachem ze swym bratem często miała kłopoty z odgadnięciem, o co tak naprawdę mu chodziło.
- Nie będę im pomagał. Jak będę w wojsku, nie będę chronił takich jak my. Będę chronił bogatych. Od tego jest wojsko. Z resztą i tak pewnie zginę. Życia takich jak ja nikt nie szanuje.
Dziewczyna stała chwilę w milczeniu. Nie kojarzyła, kiedy ostatni raz Silvez wypowiedział naraz tyle słów.
- Nie zginiesz. Jesteś bardzo pracowity. Docenią to. Zobaczysz.
- A jeśli nie docenią?
- Wtedy musisz nauczyć się walczyć najlepiej jak się da i samemu zadbać o to by nie zginąć.
- Może.

Nadszedł w końcu dzień wyjazdu. Silvez spakowawszy podstawowe rzeczy stał przy drzwiach od chałupy. Z niemal namaszczeniem jego wzrok wodził po gospodarstwie. Dzięki jego pomocy wyglądało tak jak wyglądało. Teraz musiał je porzucić. Prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczy. Być może dla Silveza pole było tym, co dla innym mężczyzn dzieci. W pewnym momentach chłop wykazywał pewne oznaki dziwności, ale jak na razie nikomu to nie przeszkadzało.
Podszedł do jedynego konia w gospodarstwie. Siwek stał grzecznie przywiązany do płotu.


Nie miał na sobie siodła. W gospodarstwie brak było takiego, bowiem koń był wykorzystywany do prac polowych lub ciągnięcia wózków. Silvez był zmuszony do trzydniowej jazdy na oklep. Jednak nie przejmował się tym specjalnie. W przeszłości robił to wielokrotnie, poza tym Siwek nie należał do porywistych koni.
By pożegnać mężczyznę zebrała się prawie cała rodzina. Brakowało jedynie Ophelii najstarszej z trójki rodzeństwa, która pięć lat temu wyruszyła do Nothir szukać przygód. Żart bogów sprawił, że teraz Silvez musiał się tam skierować. Chociaż sam uważał, że podróż ta, a przynajmniej ten etap, tak naprawdę zakończy się w Markhaf, bowiem garnizon w Norhir nie należał do największych.
Bez zbędnych słów pożegnania opuścił swój rodzinny dom.

W tym samym czasie z Corng wyjechało pięciu jeźdźców. Silvez Grainson był najstarszy. Kolejny wiekowo był Marco Nat, syn miejscowego piekarza. Trzeci z kolei, Ralf Tilmann, najstarszy z domu grabarza. Czwartym Zakan Wiersman, będący podobnie jak Silvez synem rolnika. Najmłodszy, szesnastoletni Franz Blosger, był synem rzeźnika.
W czasie podróży nie rozmawiali praktycznie ze sobą, ale każdy cieszył się, że nie jedzie sam. Nie rozchodziło się jedynie o to, że w grupie bezpieczniej. Sam fakt obecności obok osób, których los prowadził w te same miejsca dodawała całej piątce otuchy. Mimo to ich umysły były wypełnione przez nieprzyjemne pytania. Czy będą mieli w ogóle okazję dotrzeć do garnizonu? Czy któryś nie wytrzyma trudów szkolenia na żołnierza? Czy któryś zginie w czasie walki z bandytami lub potworami? Czy któryś będzie miał okazję jeszcze wracać tą drogą z powrotem do domu?

Bogowie najwyraźniej uznali, że dla tej piątki wystarczającą próbą jest oderwanie ich od zwyczajowych zajęć. Podróż do Norhir była pozbawiona jakichkolwiek przygód. Żadna powabna niewiasta nie kusiła poborowych swoimi wdziękami. Żaden bandyta nie chciał ich okraść. Nie znalazła się też żadna bestia, która chciała zakosztować w ich mięsie.
Mury miasta widniały już na horyzoncie. Przyspieszyli koni.



Do garnizonu zgłosili się w samo południe dwudziestego dnia jesieni. Zapewnili bezpieczeństwo swoim rodzinom. Teraz musieli zadbać o siebie.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.
Karmazyn jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 13:58.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172