Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 06-08-2014, 20:58   #354
baltazar
 
baltazar's Avatar
 
Reputacja: 1 baltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znanybaltazar wkrótce będzie znany
mistrz, Campo, Kerm... i niżej podpisany.
---------------------------------------


Płomienny jak nie on przysłuchiwał się tęgo, co inni mają do powiedzenia. W spokoju… widać było, że krew mu w żyłach już bardzo mocno ostygła po furii i żądzy mordu jaka w nim płynęła w trakcie walk i zwiedzania wewnętrznego zamku. Ciało zresztą też dopominało się o odpoczynek. Dlatego siedząc sobie na jakimś pieńku i pykając fajeczkę w spokoju przysłuchiwał się jak to kolejno zabierają głos Siegfried, Vergilius, a następnie już znacznie żywiej Hilda i Czarny. A jak i to ucichło, tedy się odezwał.

- Siedzę tak sobie i uszom nie wierzę co wy tutaj wygadujecie. Bo albo z mojej krasnoludzkiej perspektywy co innego widać, albo u was tak po ludzku z wysoka ta sytuacja zupełnie inaczej wygląda. - Tutaj na dwie chwile umilkł i napełnił usta dymem, który nic a nic z dobrym tytoniem nie miał wspólnego ale na bezrybiu i machorka to tytoń. – Bom ja to widział tak. Przyszła horda i wsiowi i leśni schronienia w zamku szukać schronienia byli zmuszeni. Tam to łaskawie baron wpuścił i dzielnie jego ludzie ramię w ramię z nami opór stawiali… niestety polegli. Baron bronił wewnętrznego zamku bo chyba jakieś złe moce tam z samych bram chaosu przyleźć musiały bo niebo sczerniało. Pioruny waliły w co popadnie a ryki był tak straszne, że ludzie srali po portkach. Niestety nikt tej walki nie przeżył bo z tego wszystkiego góra się zawaliła grzebiąc wszystkich. Dzielnych obrońców i demony…

- Twoi ludzie pary nie puszczą. My też nie. Wioskowi trochę widzieli, ale trzeba będzie ich urobić żeby się nie wygadali… a baron ze swoimi ze skał… po wcześniejszych rozmowach! - wyjaśnił rzeczowo co miał na myśli. – Teraz skurwysyn kwili przebaczenia, a jak między swoich wejdzie, to każdemu z nas śmierć pisana, bo chaośnik nie odpuści zamku, zranionej dumy, a i upokorzenia jakiego zaznał. Czyli musimy trochę trupami ozdobić teren, aby nasza i jedyna słuszna wersja była prawdopodobna.

- Co do podzięki i nagród, to jak na moją pamięć to ja cię prosiłem a spacer na zamek bo tutaj trzymali towarzyszkę naszą. Nie inaczej - odparł na Siegfriedowa czułostki. – Ja tam bym ruszył barką do najbliższego miasta gdzie medyka znajdziemy jakiegoś porządnego coby Dietrichowi pomógł. Albo magusa czy kapłana… bo nogi rżnąć nie będziemy. Koga jest zbyt rozpoznawalna i w mieście stryczek oznaczać dla nas będzie. Ale to ustalić jeszcze z kompanami musimy. - Potem zaś wrócił do pykania fajeczki rad zdanie innych poznać.

- Ja również uważam, że nijak nie możemy pozwolić, by choć jeden z tej parszywej gromadki z życiem uszedł - powiedział Konrad. - Albo oni zginą w chwale, albo naszymi głowami, znaczy głowami wszystkich tu obecnych, zostaną ozdobione mury zamkowe.
- Chaos i mutanci byli? Byli. Siły dziwne a przeklęte zamek zniszczyły? - mówił dalej. - Zniszczyły. Nikt z nas zamku z powierzchni znieść by nie umiał, to każdy pojmie. A jak ostatni Wittgenstein na wolność się wydostanie, to jeno o buncie będzie mowa i o wyżynaniu dobrej szlachty, a o tym, że owa szlachta Chaosowi się oddała, nikt słowem nie wspomni.
- A poza tym - kończył krótką mowę - jako Gomrund rzekł, kompanowi naszemu pomoc niezbędna i to szybka.

Siegfried przez chwilę dumał nad słowami obu mężczyzn. Wstał od kapitańskiego stołu, który sobie upodobał wcześniej i zaczął chodzić od jednej ściany do drugiej. Po chwili zatrzymał się przy Vergiliusie kiwnął głową kapłanowi.
- Niech tak będzie jak mówi. Wyście krasnoludzie tu najbardziej światowi. Powiem ludziom co gadać jakby kto pytał. Choć za tych tutejszych ręczyć niestety nie mogę. A co do Wittgensteina… Jego los jest zatem przypieczętowany. Ale o co chcecie go pytać?

Milczący dotąd Eckhart siedział i słuchał. Korzystając z chwili pauzy, jaką stworzyło pytanie herszta banitów, szlachcic zatknął korek w bukłaku, z którego łyczkami sączył winko i w końcu odezwał się dźwięcznym głosem.
- Kłamstwo krótsze ma nogi od halflinga. Kłopoty takie, nie zając. W końcu dogonią. A gdzie prawość, gdzie sprawiedliwość, gdzie nauka imperialnego patrona? Co zrobiłby Sigmar na miejscu naszym postawiony? - Poprawił włosy zakładając falujące pukle za ucho. - Łowcy dojdą prawdy jak nie dzisiaj to jutro. Albo o głowę skróćmy Witgensteina, jak na to zasłużył, otwarcie i w prawdzie, albo los jego w cesarskich złożyć trzeba. Nulneńska elektora wiedzieć będzie co tu zaszło, bo z raportem tarczownicy wracają właśnie do niej. - Pokręcił głową. - Daleko na kłamstwie nie zajedzie nikt. Zawierzcie Sigmarowi wszystkich bogów na świadków biorąc i róbcie jak wam sumienie mówi i honor, a nie strach przed ludzką ułomnością. Imperium Młotodzierżca zbudował na prawdzie i walce ze złem o wolność. Ja słowem swym poręczę przed cesarskim oficjałem, że prawda to jest, że chaośnikiem był Wittgenstein. O głowę go skrócić trzeba zaraz, otwarcie sąd nad nim wydając. Lud będzie za wyzwolicieli wzięty a nie buntowników. - mówi jakby sam wierzył w te słowa. - A jako, że nikt stanu niższego wyroku nad nim wydać nie może, ja miecz spuszczę na jego kark i gdy przyjdzie potrzeba na siebie wezmę tę odpowiedzialność. Was za mych ludzi podam, którzy z mego rozkazu działali - powiedział i otworzył korek, bo zaschło mu w gardle od słuchania tego, co sam przed chwilą powiedział, jakby sam Sigmar przez jego usta przemawiał.

To, żem kurza twarz palnął, pomyślał łykając łyczka umoczywszy usta nieznacznie. I westchnął.
- Jeżeli zgadzacie się, to, że winnym Her Gottard zostanie występkom przeciwko Imperialnemu i boskiemu prawu, co na jedno wychodzi, to wiadomo. Każdemu szlachcicowi jednak przysługuje starożytne prawo sądu przez walkę, jeżeli zgadzać się nie będzie z wyrokiem i głowy od miecz położyć nie zechce. Wittgensteinowi szampierz wtedy przysługiwać więc może, choć gdzie on pośród obecnych na zamku znajdzie dzisiaj championa? Ja z nim stanę do pojedynku, jako sędzia i oskarżyciel, jednakowoż, skoro rana ma odniesiona skutecznie może wpłynąć na osąd boskiej próby krwi, to poproszę by w mym imieniu walczył khazad Gomrund “Czerwony Łeb”. - Popatrzył na krasnoluda czując, że do gustu Norsmanowi to przypaść może, gdyż zdawał się nienawidzieć Wittgensteina szczególnie zaciekle.

Banicki herszt zatrzymał się przed Eckhartem gdy ten zaczął przemowę. I choć z początku widać, było że wiara w cesarstwo średnio mu się uśmiecha, z kolejnymi słowami szlachcica na jego obliczu pojawiało się coraz więcej przekonania. Gdy Eckhart skończył mówić, Siegfried obejrzał się na Vergiliusa. Ten w odpowiedzi nadął swoje przepastne poliki i kiwał przez chwilę głową na boki ważąc tę nową propozycję.
- Znaczy chcecie swoim szlacheckim nazwiskiem - spytał dla upewnienia jakoby - podeprzeć sąd, który mu zgotujemy?
Znów obejrzał się na Siegfrieda.
- To może nie być takie złe wyjście…
- Chędożone jasełka, ot co - mruknął Czarny.
- A i owszem - przytaknął Vergilius - Ale pan szlachcic ma rację co do onych łowców czarownic. Ci prawdę umieją wydobyć nawet gdy - zająknął się na chwilę jakby zakłopotany - takowej nie ma. A taki szlachecki sąd przypieczętowałby oficjalne przyznanie się do konszachtów z chaosem Wittgensteina. I tak zapadłych wyroków nawet jego cesarska mość odwołać nie może.
- A jak wam się to panie Gomrundzie widzi ta szampierka cała? - spytał Siegfried Norsmena - Wittgenstein pewnie jednego ze swoich wystawi...

- On da albo głowę teraz albo nie da jej wcale i po nasze przyjdzie. Nie chodzę od wczoraj po tym królestwie, co dumnie zwiecie Imperium, żebym nie wiedział, co nim rządzi. To nie honor, to nie prawo, ani nie urodzenie… to złoto… Wittgenstein ma złoto a ty nie… więc twoje słowo Eckhardzie, z całym szacunkiem, nie znaczyć będzie wiele. Przez lata ten chaośnik dokonywał tu swoich bezeceństw i wszyscy o tym wiedzieli. Jak jeden… łącznie z tą twoją elektorą. - Krasnolud znał życie chyba tak samo dobrze jak tutaj zebrani, łącznie z Vergilliusem kapłanem nieomalże na banicji za niesubordynację za gadanie o herezji w tej domenie… ale jemu tak jak szlachcicowi urodzenie nie nakazywało solidarności z chaośnikiem. – Twoja kieska jest wielce chudopacholska i twoje zeznania tak samo będą potraktowane. Gdzie dowód jego herezji? Na zamku? Zawalony. Spaczeń? Zabrany przez skaveny. Mutactwo szerzące się na podgrodziu? Kazałeś wymordować i spalić. Nas ukarzą jak rezuny, co to bunty wzniecają a jego okrzykną obrońcą starego ładu.
- A o prawie skończcie mi pieprzyć. Nie będzie łowców czarownic. Nie będzie sądów. Nie będzie miecza. Tyś nie miał żadnego prawa mordować cudzych poddanych, a toś uczynił, bo to wedle twojej oceny byli chaośnicy… tako jako i ten. Lecz ten po stokroć gorszy bo sprzedał siebie i cały swój lud, co winien ochraniać. I za nic mam, jakie nazwisko nosiły lędźwie, które go spłodziły. Skurwił się z zakazanymi bogami i to jest jego wina wobec wszystkich. A to żem mu przyobiecał śmierć jak zobaczyłem towarzyszy z poderżniętymi gardłami czy spętanych i żywcem do Reiku rzucanych to nie daje mu szans na dotrwanie do jutrzni. Widać było, że krasnolud zapieklił się srodze bo takie chrzanienie o honorze, prawach i szlachectwie na swoje potrzeby doprowadzało go do czerwoności. – Po co mam niepotrzebnie narażać zdrowie? Śmierć im pisana… po co ich pętałem i rozbrajałem? Tylko po to żeby ich teraz wypuszczać i robić jakieś jasełka? Takie właśnie z was pany i szlachta… honor kurwa wasza mać… tylko że ani jeden ani drugi nie ma dość odwagi aby stanąć do walki i zdać się na boską tą wolę… więc jeden i drugi już szuka wyręczenia. Moje rany na osąd boskiej próby nie będą wpływać? Nazywaj Eckhart rzeczy po imieniu ja do mnie mówisz, zamiast pierdolić jak do chłopstwa ciemnego… ruchać mnie nikt w zad gładkim językiem nie będzie.
- Który z was mi zagwarantuje, że zamordowanie arystokraty po pseudo procesie... - sapał już brodacz nie na żarty - gdzie świadkami, sędziami i katami byli banici i rezuni napadający na jego dom i mordujący mu wojsko i służbę… - wskazał kolejno paluchem na Eckharta, Siegfrieda i Vergiliusa - że będzie, psia mać, miało dla cesarskich urzędników większe znaczenie niż to, że podczas takiego “buntu chłopstwa” on zginie?
- Skoro szlache… - zaczął priester Vergilius, ale w słowo wszedł mu Czarny.
- Dobrze gada! Na most z Wittgensteinem!

- Ja już swoje zdanie wcześniej powiedziałem - wtrącił się Konrad. On tyle gadanego co Gomrund nie miał, ale zdanie o szlachcie i poszanowaniu prawa miał dokładnie takie same, jak krasnolud. Na im wyższym stołku kto siedzi, tym bardziej jest bezkarny, choćby nie wiadomo co robił. - Sądy boże, pojedynki i inne tego typu bzdury dobre są na pokaz. Jak kto ma złota pełne kieszenie, to sobie wynajmie wojaka, któren mu łeb ocali, a gołodupiec gardło da. Tenże gołodupiec nigdy nie wygra z kimś, kto ma tytuły i złoto. Tak i z nas nikt nigdy przed żadnym sądem by nie wygrał, bo jak to by być mogło, żeby pana wielkiego przed sądy ciągał pana wielkiego jakiś nic nie znaczący plebs, albo i jeszcze gorzej, banici, których jak psów wystrzelać należy.
- Zdaniem moim lepiej niech zginie bez śladu, w przepaści, jak i jego zamek przepadł - dodał.

- Na to był czas, kiedy świadków nie było. - szlachcic wzruszył ramionami mówiąc swobodnie, wręcz pogodnie, jakby cierpliwość miał nieskończoną. - Ten kurwi syn przeżył a krew ma niestety błękitną. Tajemnicą to już nie zostanie mimo waszych szczerych nadziei i wiary w solidarność i braterstwo jakie związało waszych podkomendnych. A wtedy będzie dokładnie tak w oczach postronnych, jak mówicie, że będzie. Róbcie jak uważacie. Uważajcie jak robicie. - powiedział do Sigfrieda udając, że kompletnie puścił mimo uszu obelgi krasnoluda nie zaszczycając Gomrunda więcej nawet przelotnym spojrzeniem. - Nie każdy wysoko urodzony, bogaty czy biedny to taki skurwiel jak Wittgenstein. Wiary w was nie ma, ani w Imperium, ani w ludzi oddanych starym i młodym bogom, bez których Chaos już tysiące lat temu pogrążyłby świat w ciemnościach na pastwę złych bogów. Krzywdy swoich doznanych niesłusznie, przenosić na wszystko i wszystkich pod jedną biorac miarę, roztropnym nie jest. Szansa to jest wasza a ryzyko moje, bo stanę do walki kiedy będzie trzeba. W Sigmarze pokładam nadzieję, tak samo jak w Łowcach Czarownic. A jeśli zginę, to sobie napiszcie wtedy historię jak nadzieję macie, że zostanie przyjęta, robiąc z Gottardem jak wam serca dyktują. - von Ficker wstał i ruszył w stroną wyjścia nie czując więcej potrzeby by strzępić język. Miał zamiar zobaczyć jak się czuje Sylwia.

Wrócił jednak nader prędko. I to w towarzystwie nikogo innego jak Hildy.
- Jestem za sądem - powiedziała krótko do Siegfrieda, przerywając rozpętujący się powoli spór między Vergiliusem, a Czarnym.
Po chwili milczenia, kowal splunął i wyszedł. Rhyicki herszt zaś skinął głową Eckhartowi.
- Ale stać to się musi czym prędzej, a wyście panie szlachcic… - Ręką wskazał kulejącą posturę Schwartzmarktczyka - No w nienajlepszymście zdrowiu. A ten panicz ino trochę sponiewierany. Wolałbym, żebyście jednak Gomrunda zawołali na tego swojego szampierza…

- Dwa razy proponować nie wypada, bo to natręctwem trąca. Wszak on już wyraził swe zdanie w tej kwestii dosadnie. Nogę może mógłbym mieć w lepszym stanie, lecz taka widać sigmarowa wola, abym dokonał tej próby osobiście. Ludziom swym każcie modlitwy i akty strzeliste do Młotodzierżcy, żeby wejrzeć zechciał na ten przeklęty zamek.

Krasnolud patrzył na to i nie wierzył w to co widzi i słyszy. Ale po podobnych osobliwym zwalczaniu przez stróżów prawa chaosu w Bogenhafen już się tak nie dziwował. Ot wszystko co ludzkie jest mu obce. - Eckhart chyba ci się we łbie całkiem pomieszało przez ten spektakularny upadek starej arystokracji za sprawą chłopstwa. To co mieć będzie miejsce na tym dziedzińcu niczym więcej będzie jak zwykłą rąbaniną. Nie żadnym sądem a tym bardziej sądem bożym. Nie traktuj każdej sraczki jak woli Sigmara boś aż takim herosem imperialnym nie jesteś żebyś jego myśli zaprzątał… wyżej srasz niż dupę masz i nic poza tym. A to swoje królestwo czy teologiczne dogmaty są ci tylko bliskie jak mogą posłużyć twoim interesom.
I pewnie by to tak zostawił gdyby nie pewność, że szlachetka swym jęzorem i przerośniętą ambicją zmierza wprost do darowania życia temu chaośnikowi. Widział jakie cuda wyprawiał przy rycerzu chaosu więc wolał nie ryzykować sprowadzenia zemsty na swych towarzyszy… i nie miał zamiaru już odwlekać zemsty. Słowo się rzekło nad grobem Ulfiego i co przyobiecał jego druhowi Rombusowi. Nie przedłożył chęci utarcia nosa jakiemuś człeczynie nad krasnoludzkie słowo. - Zabiję tego skurwysyna osobiście boś ty gotów jeszcze zrobić z niego ofiarę niesłusznie oskarżoną... Na miecze, w kolczej i z tarczami…
- A teraz wybaczcie idę dopilnować by w tym pojedynku stanął Gottard Wittgenstein a nie jeden z jego dwóch przydupasów… chociaż i tak pewności nie ma. W końcu to Imperialny szlachcic a jak wiadomo ci chwytają się nawet brzytwy by uniknąć honorowej walki… więc spodziewałbym się nawet tego, że spod gruzowisk wygrzebie się jeszcze jakiś kolejny sukinsyn pokroju Ulfa Niszczyciela.

Po czym wyszedł kierując się do chlewika… Gottarda nie zamierzał maltretować za nadto. Miał jednak zamiar sprawić, że żaden z tych cicho pierdzących eunuchów nie będzie w stanie dziś walczyć.

Eckhart zmierzył surowym wzrokiem plecy odchodzącego ku drzwiom krasnoluda.
- Ty, khazadzie śniegowy, sukin ty synu i mały chuju zagięty. Patrz chamie jak do ludzi ci życzliwych mówisz, albo jęzor swój w dupę sobie wsadź, bo śmierdzi stolcem głupoty. – mówił pewnym i dumnym tonem trzymanego w ryzach gniewu dłużej już nie tłumiąc w sobie tego co usłyszeć winien Gomrund. - Czempionem ty będziesz chyba swego kutasa, bo na pewno nie moim, skoro na honor mój nastajesz jak pies co jebać chce drugiego w dupę i szczać po ślepiach gwiżdżąc, że deszcz pada. Mieć ja z tobą będę miał do pogadania krwi za honoru ujmę żądając na ubitej ziemi kobyli ty zadzie, kiedy z tym kurwi macierzy synem Wittgensteinem się rozprawię, tak mi dopomóż Sigmarze. Przeto szykuj się grubasie, świński ty ryju koziej brody farbowany nieludziu, psie rzeźnika, kurwa twoja mać plugawcze srający na nasze Imperium, nasze obyczaje i nasze prawo. Bo przyjaźń twoja oferowana znaczy tyle co jebanie siennika przez sen, co żeś dzisiaj kurwa pokazał idealnie i za co teraz możesz, choć na pieszczoty nie zasłużyłeś, w dupę pocałować mnie!

Rzecz jasna to nie surowy wzrok wstrzymał krasnoluda już opuszczającego sejmik banicki… a język nuleńskich rynsztoków, w których von Ficker pewnie spędził większą część swojego życia. Ze złodziejami i murwami z której zapewne i sam wylazł na świat. Początkowe zdziwienie go dopadło i oczom nie wierzył bo zdawało się jakoby odnalezione jaja w plecaku Sylwii człeczyna wsadził sobie w hajdawery i za swoje miał… Miła odmiana rozmawiać z mężczyzną nie zaś z szaraczkiem… jednak ta myśl bardzo szybko odeszła pod wpływem kolejnych obelg. Bo widać ten chudopachołek nie tylko do khazadzkich pleców umiał je rzucać… a w twarz. Krasnolud odrzucił tarczę kiedy to Eckhart perorował o pieskach uprawiających sodomicką miłość ewidentnie dobrze znaną szlachetce. Zbliżał się do niego krok za krokiem. Chwilę później do leżącej na ziemi tarczy dołączył plecak i hełm… Kiedy przyszła pora na opowiadanie o sfatygowanej brodzie Gomrunda nie było już odwrotu i khazad usadowił na kłykciach zaciśniętego kułaka „Poprawiacza Zgryzu”. Kastet pieszczotliwie tak nazwanym miał zdolności godne najlepszych narzędzi stomatologicznych. Kolejny krok tak by Eckhart mógł wyraźnie widzieć białka nabiegające krwią… a kiedy to próbował odwlec moment próby do niewiadomo kiedy czyli najpewniej do odległego nigdy. Krasnolud pokiwał tylko głową przecząco jasno sugerując, że nie ma po co czekać. Kiedy tamten zaś nastąpił na ród Rot-Gorr ze śnieżnego portu Sjoktraken godząc w jego rodzicieli po prostu przypieczętował swój los. Bo po prostu nie godzi się takich obelg puszczać płazem tym bardziej od jakiegoś udawanego szlachetki co to rzekomo z von Fickerów się wywodzi, wielkiego rodu a u tarczowników nawet sierżanta nie miał… wielce zagadkowe czy taki to ród co to żołd pierwszego lepszego wojaka jest dla niego szczytem marzeń? A może to taka szlachta co to swoją historią rodową sięgają ostatniej wojny i nadawania szlachectwa zaś genealogicznie próbuję dowodzić jakoby od samego Sigmara pochodzili.

Ostatnie nader rozbudowane zdanie Eckhart miał okazję wypowiedzieć nieomalże w twarz krasnoludowi, bo ten stał już tak, że dzielił ich jeden skok… a garda podnosiła się do bitki.

- Głośno szczeka kundel co to gryźć nie potrafi - Krasnolud nie zamierzał czekać.
- Gryź gówno chamie jak ci tak spieszno, to proszę. - Eckhart dobył rapieru. - wszystkich obecnych na świadków biorę, że z tym kurwi synem walczył będę z własnej woli, żeby potem nikt chuja na drzewie za to nie powiesił.

- Stójcie głupcy! - krzyk rhyity był na tyle głośny, że i zamknięty w chlewiku Wittgenstein go zapewne usłyszał, ale nie zrobił wrażenie na żadnym z kombatantów. Harde norsmeńskie ślepia śmiało opierały się dumnemu gniewu jaki pałał w oczach Schwartzmarktczyka. I dopiero gdy banicki herszt podbiegł do obu mężczyzn w jego stronę skierowało się ostrze rapiera.
- Nie - warknął tylko już niemal przez zęby Eckhart na pokojowe zapędy rhyity i gdy Vergilius odciągnął tamtego, ponownie zwrócił się przodem do krasnoluda.

Gomrund widząc, że szlachcic nie zamierza rozwiązać konfliktu krasnoludzkim praniem się po pyskach, również sięgnął po ostre. I gdy tamten wyraźnie czekał na jego pierwszy ruch, zaatakował. Szerokim zamachem. Słono mijając się z Eckhartem, który nawet unikać tego ciosu nie musiał. Riposta była błyskawiczna. Rapier dwa razy przeciął powietrze przed khazadzkim nosem zmuszając Norsmena tym razem do cofnięcia się odrobinę. Co szlachcic wykorzystał, nie ustępując jak poprzednio pierwszeństwa i ponownie atakując, by zmusić przeciwnika do dalszej defensywy. Sztych tym razem celnie wyprowadzony, przedarł się przez zasłonę i ugodził Gomrunda w pierś znacząc na niej nieszkodliwą dla żywota, acz bolesną dla honoru Rott Gorr czerwoną rysę pierwszej krwi.

Choć początkowo miał on w zamiarze wyłącznie obić pysk kutafońskiemu szlachetce, nie wahał się odpowiedzieć szybkiem cięciem na odlew, które miało sięgnąć babskich brązowych loczków. I tym razem jednak Grungi poskąpił mu szczęścia. Szczęścia, które najwyraźniej dostało się Eckhartowi. Odsłonięty po ataku Gomrund mógł już tylko patrzeć jak klinga rapiera celnie wbija się w jego słabiznę. Krasnolud skrzywił się z bólu i lekko zgiął na ranionym boku. Szlachcic spróbował jeszcze poprawić ten cios koszem uderzając w twarz krasnoluda, ale na tyle jednak by przejść w handarbeit, dystansu skrócić nie zdołał.

- Dość!!! Dość tego! Obaj! - zawyrokowała Hilda dopadając do Eckharta, by powstrzymać szlachcica przed dalszą walką.
- Rot Gorrrrrrrr!!! - ryknął Gomrund tracąc resztki zimnej krwi i zaatakował Schwartzmarktczyka, którego odepchnięcie utrudniającej walkę młynarzówny, kosztowało inicjatywę w tej wymianie.
Dwa ciosy spadły na Eckharta jeden po drugim. Raz chybiając nikczemnie, drugi celnie mknąc ku słabującemu kolanu szlachcica. Nim jednak ostrze dosięgło nogi szaraczka, skuteczna parada z brzękiem odbiła Barrakula jeszcze bardziej podjudzając norsmeński gniew. Szlachcic na parowaniu kończyć nie zamierzał. Pchnął mocno po khazadskiej klindze i natarł na zmuszonego do dalszego cofania się Norsmena. Nim się obejrzeli byli w wyjściu wieży szkieletów. Gomrund bogatszy o klejną niegroźną szramę, a Eckhart nadal w natarciu, którego jednak ostatni cios chyba podpatrzony gdzieś w jakiejś powieści romantycznej tak srodze minął się z krasnoludem, że tamten bez trudu przeszedł do kontry…

Tymczasem dookoła zebrała się już dość pokaźna grupa banitów i Wittgendorfczyków. Z pochodniami w dłoniach utworzyli kordon wokół dwóch walczących. Zaden jednak nie ruszył by przerwać bratobójczy pojedynek. Znać było jednak po twarzach, że to nie zobojętnienie wstrzymuje ich od przerwania walki. Niepokój malowal się na twarzach wszystkich. Oto bowiem ci bez których zwycięstwo nad Wittgensteinami nie byłoby możliwe, ci którzy pierwsi i bez cienia strachu podnieśli rękę na okrutne rządy, ci którzy co młodszym banitom i mieszkańcom wsi malowali się w oczach bohaterami, którzy jednak istnieją na tym zasranym świecie. Właśnie ci! Rzucili się sobie do gardeł. Kto niby miał być dość dobry by rozdzielić dwóch pogromców Wittgensteinów?
- Nie poradzicie - powiedział cicho Vergilius do stojących obok Konrada, Siegfrieda i Hildy - Módlcie się.

Zdaniem Konrada Vergilius się mylił. Wystarczyłaby celnie rzucona sieć... Ale eks-kapitan Świtu zdawał sobie sprawę z tego, że krasnolud nie byłby zadowolony z takiej interwencji. Dlatego też nic nie zrobił. Miał tylko nadzieję, że to Gomrund wygra.

Nienawiść popłynęła żyłami Norsmena. Krew przelewał tu na tej obcej ziemi. Nie za swoich. Nawet nie za siebie. Przelewał za ten chędożony ludzki burdel cesarstwem się zowący. Dar krwi, na który nie zasłużyli. Teraz go odbierze z powrotem…

Barrakul runął na Schwartzmarktczyka. W świetle gwiazd. Na ubitej ziemi, na której święty miecz winien Wittgensteina godzić, zderzył się ze starą kapitańską Igłą, którą zasłonił się szlachcic. A BarrakulI znów runął z kolejnym okrzykiem khazada. Na sparowanie tego ciosu Eckhart nie miał już czasu. Końcówka miecza dosięgnęła szlacheckiej piersi, zjeżdżając boleśnie po żebrach. Większej krzywdy nie czyniąc mu jednak.
Gomrund na widok krwi zazgrzytał zębami z satysfakcją, a w jego oczach pojawił się zły błysk. To za mało, żebyś zapłacił szlachetko za swoje zniewagi… Eckhart dojrzał to w zwężonych khazadskich oczach. Oczach chama, który za nic miał tych, po których ziemi stąpał. Gdyby był człowiekiem gniłby w ciemnicy. Chował się ze swoim skurwysyńskim pyskowaniem za potężną tuszą i brodą nieludzia. I dobrze. Mógł się tam chować. Ale nie przed Eckhartem. Spojrzenia zderzyły się ze sobą w nienawistnym starciu, a w ślad za nimi ruszyła klinga Igły. Ponownie pomknęła ku bebechowi Ghartssona, ale tym razem krasnolud już się nie dał nabrać. Parada zbiła tor pchnięcia na bok, a Barrakul błyskawicznie ciął w ramię Schwartzmarktczyka przed którym jednak zderzył się ponownie z zasłaniającą je Igłą. Eckhart znów zaatakował. I znów klingi zderzyły się ze sobą zostawiając obu kombatantów z coraz uboższą kondycją i z coraz większą wolą powalenia przeciwnika.

Kolejne zwarcia nadal nie dawały jednak żadnemu z nich przewagi. Rapierowi co i rusz udawało się sięgnąć krasnoluda, ale zostawiał na nim tylko niegroźne skaleczenia. W końcu sapiąc już ciężko, odepchnęli się od siebie mierząc się złym wzrokiem. Przez chwilę zataczali koła na wittgensteinskim dziedzińcu okrążając się wzajemnie, aż w końcu Eckhart zamarkowawszy atak, spróbował ciąć przez khazadski łeb. Niecelnie jednak. I to na tyle niecelnie, że Gomrund bez problemu wyprowadził kontrę. Parada chybiła celu, a Barrakul rozciął bok żołnierskiej koszuli von Fickera zdobiąc na nim krwawy ślad. Szlachcic jęknął boleśnie, ale ustał. Nim jednak mógł odskoczyć, Norsmen uderzył ponownie. W to samo miejsce. Tym razem cios był tak silny, że Schwartzmarktczyk kaszlnął krwią z obitych płuc.

Ale i teraz ustał. Nie mogąc zebrać tchu parował tylko kolejne ataki krasnoluda, który sprawiał wrażenie jakby zapomniał się w tej walce. W norsmeńskim szale ciął i rąbął raz za razem byle w końcu powalić sukinsyna… O raz za dużo. Gdy Eckhart w końcu odzyskał dech, wykorzystał pierwszą przerwę w rąbaniu Gomrunda. Rapier wystrzlił prosto w dzierżącą miecz prawicę khazada. Zasłona na nic się zdała. Ostrze sięgnęło potężnych bicepsów wbijając się w nie boleśnie. Riposta Gomrunda nie mogła być celna.

Kolejne minuty ponownie nie mogły przynieść roztrzygnięcia. Eckhart tylko co i rusz plwał krwią, a Gomrund pokryty coraz liczniejszymi śladami po cięciach częściej już miecz trzymał opuszczony pozwalając by skapywała z niego krew z ranionego ramienia.

Wydawać się mogło, że gdy w pewnym momencie Barrakul dosięgnął skroni von Fickera i szlachcic zatoczył się słabo po dziedzińcu, będzie po wszystkim. Zaraz jednak rzucił głuche “wara” do jednego z nadbiegających banitów i ponownie stanął na przeciw krasnoluda, którego upartość tego człowieka tak mierziła już, że khazad tylko głową kręcił nie rozumiejąc. “Ledwo na nogach stoisz. Odpuść”. von Ficker nie odpuścił. Gomrund ruszył więc z atakami. Tłukł po zasłonach słaniającego się szlachcica ile wlezie. Sam nie wiedział już, czy żeby zabić, czy po prostu powalić. Bo von Ficker po prostu uparcie nie chciał dać się powalić. W końcu gdy się otrząsnął znów sam zaczął kąsać Gomrunda. Słabo jednak i niecelnie. Na tyle wręcz, że krasnolud choć równie ciężko jak tamten dyszący, nie przykuł dostatecznej uwagi do jednego ze sztychów. Klinga mijając niedbale założoną zasłonę, trafiła khazada w nogę. Ześlizgując się po stawie kolanowym wywołała u khazada taki ból, że ten aż ryknął głośno.

Raz jeszcze zwarli się sobą klingami. I raz jeszcze musieli odstąpić. I gdy w głowach niektórych zaczęła postawać myśl, że walka ta będzie trwać póki obaj nie padną ze zmęczenia, Gomrund ryknął po raz ostatni i natarł na Eckharta. Tym razem to Barrakul ominął Igłę, godząc von Fickera w prawe ramię. Rozległ się nieprzyjemny zgrzyt gdy święty miecz zgruchotał kość przedramienia. Szlachcic jęknął wypuszczając z dłoni Igłę i opadł na kolana. Krew tryskała z rozciętej tętnicy na zamkową posadzkę. Szlachcic podniósł wzrok wpierw na niebiosa. A potem na tłum zebranych wokoło banitów o przerażonych minach. Nagle jednak uśmiechnął się słabo. Wśród zebranych zobaczył jej twarz. Całą i zdrową. Więc przeżyła…
Odpłynął w ciemności.

Gomrund, dysząc jak khazadski goniec po biegu z wiadomością, od której życie klanu zależało, stał przez chwilę nad ciałem powalonego szlachcica. Barrakul spływał krwią jego i tamtego. Mieszały się ze sobą na ostrzu świętego miecza. Serce waliło krasnoludowi jak młot o kowadło w czasie wojny. Uspokajał się powoli. Obserwowany przez niemy tłum banitów. W końcu do ciała szlachcica podbiegła Hilda i Kuno. Nie patrzyli na krasnoluda. Zaciągnęli rannego do lazaretu Kuna. Gwiazdy pierwszy raz od dawien dawna jasno oświecały oczyszczony z wittgensteinskich rządów dziedziniec zamku.

Konrad natychmiast znalazł się przy krasnoludzie. Nie wiedział jednak, czy podtrzymać na wszelki wypadek Gomrunda, czy też może wystarczy mu towarzyszyć w drodze do lazaretu.

- Ot i Młotodzierżca zafundował wybrańcowi lekcję pokory… Sapnął gniewnie krasnolud i zachwiał się bo okrutnie był już zmachany. Nie sądził, że w tym szlachetce drzemało aż tyle woli walki i życia. A może to po prostu szczęście tak działało… bo co najmniej kilka ciosów mogłoby go wsadzić parę stóp pod ziemię. Nie miał ni siły ni woli ukatrupić szlachetkę. Jak wyżyje to niech niesie na swym grzbiecie tą porażkę. Bo wszyscy tutaj widzieli kto swój honor obronił. Mocno wsparł się na ramieniu młodziana ale znać było, że ciężarem zbyt wielkim ciężarem obarczył Konrada. Po chwili poczuł, że ktoś podtrzymuje go z drugiej strony. Czarny… podał mu pomocną dłoń. Krasnolud go ucapił najpierw jedną ręką, potem zaś drugą zginając jego kark. Po czym wydyszał mu coś do ucha tak że jeno stojący najbliżej nich Konrad mógł to usłyszeć. – Czarny, jak Wittgenstein przeżyje tą noc to nigdy nie odpowie za swe zbrodnie… jak to paniska się wyłga. Upozorujcie ucieczkę i go utuczcie. Choćbyście mieli go w doku utopić! Kary wymaga bo wszyscy znamy jego zbrodnie i bez sądu żadnego.

I właściwie na tyle mu starczyło sił… poczuł jeszcze jak nogi uginały się pod jego ciężarem… a później już nie pamiętał nic.
 
baltazar jest offline