Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-08-2014, 18:58   #54
abishai
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Morgan „Morlock” Lockerby


Ten pojedynek zaczął się od spojrzenia. Oboje wpatrywali się w siebie zimnym wzrokiem próbując złamać swą wolę nawzajem. Ich pojedynek spojrzeń uczynił z obu nich posągi, niemniej spięte mięśnie czyniły ich sprężynami gotowymi do zwolnienia.
Morgan przyglądał się przeciwnikowi, oceniając jak szybko sięgnie po broń, w którą stronę się ruszy gdzie może celować… Niewątpliwie przeciwnik jego czynił to samo.
Strzał.
Dłoń odruchowo sięgnęła do kabury, uniosła rewolwer nacisnęła spust. Kula błyskawicznie ugodziła Craiga, a ułamek sekundy później. Sam Morgan poczuł ból w lewym barku.
Obaj strzelili. Morgan był nieco szybszy, ale postrzelony w brzuch Craig Lighfist Manson też trafił, choć kula którą otrzymał w brzuch sprawiła, że uniósł za wysoko broń i rozorał nią boleśnie lewy bark Morlocka.
Lockerby zacisnął zęby czując ów ból. Powinien się go w sumie spodziewać. Manson nie był żółtodziobem.
Raniony przez niego Morgan zachwiał się, ale… utrzymał na nogach. Co innego Craig. Ten skulił się i osunął na ziemię. A towarzysze jego przybiegli do niego, by napoić mózgotrzepem i zająć się jego ranami.
Mały gnom z sumiastymi wąsami i wielkim karabinem trzymanym w dłoniach podszedł do rannego w bark Morgana. Spojrzał spode łba na całą grupkę i mruknął niechętnie.- No to wy lepiej sobie już ruszajcie w dalszą drogę. Szefu powiedział swoje, ale… kasa nam przeszła koło nosa i paru chłopców jest wkurzonych. Nie ma co ich prowokować. Gdy będziecie wracać… o ile będzie wracać, nas już tu nie będzie. No… wymiatajcie stąd.
Dobra rada… mądrze byłoby ją posłuchać.
Gilian ruszyła przodem, a za nimi cała reszta. Morgan został opatrzony w biegu. Dzisiaj tak się opił mózgotrzepa, że kolejne mogły co najwyżej wywołać biegunkę.


Schodzili powoli w dół mijając kolejne załomy skalne i kierując sięw kierunku plaży, zasłanej szczątkami statków i różnymi śmieciami. Bowiem ostre niczym kły rekina skały wynurzały się kipiącej topieli tworząc skalistą rafę przerabiającą na deski niemal każdy okręt który kierował się do tej zatoki.
Dziwne więc było jakim cudem ten stary olbrzymi galeon przebrnął przez te skały i z dziurą w burcie osiadł na mieliźnie.
W świetle zachodzącego już słońca musiałby wyglądać romantycznie. Tyle że słońce już zaszło, a olbrzymi galeon otoczyła upiorna mlecznobiała mgiełka, która wydawała się bardziej żywą istota niż zwykłym zjawiskiem atmosferycznym.

No i byli kultyści… w cholerę kultystów. W szarych płaszczach z kapturami, trudno było odróżnić jednego od drugiego. Szara masa opętanych zabobonami matołków. Niektórzy jednak wydawali się bardziej umięśnieni i garbaci, bardziej niehumanoidalni. A co gorsza, pomiędzy skałami o które roztrzaskiwały się skały, kryło się sześciu kolejnych typków.
Morgan zaklął cicho… nie miał tylu kul. Niemniej jego spojrzenie skupiła grupka zbliżająca się do owego okrętu. Tam właśnie bowiem był szurnięty wnuk Amelii, oprócz niego był, jakiś gnom w zbroi z muszelek, jakaś trójka garbatych zakapturzonych istot i… albo kobieta, albo elf. W każdym razie smukła sylwetka i długie włosy.

Byli jeszcze daleko by wyłapać szczegóły, ale jedno było pewne… brakowało ołtarza do składania krwawych ofiar. No bo przecież był ołtarz potrzebny, albo chociaż duży kamień, misa ofiarna na krew, uschnięte drzewo, cokolwiek?
Długowłosy osobnik coś szepnął Saelrima i ten użył nieco swej magii oraz bardzo swej gitary śpiewając. Jakoś jego żartobliwa piosenka wsparta iluzyjnymi instrumentami nie pasowała ani to tego miejsca, ani do tej sytuacji, ale...mgła zaczęła tańczyć. Wiła się i poruszyła takt melodii barda.
-A więc to lamentujący śpiewak, grajek zmarłych.- mruknął krasnolud skradający się tuż obok Morgana, gdy cała grupa próbowała się podkraść jak najbliżej kultystów.- Zapomnieliście mi o tym wspomnieć.
Kto by pomyślał, że to jest ważne? Kto wiedział?
Zbliżali się coraz bardziej, od skały do skały… coraz bliżej kultystów. Jeszcze parę metrów i będą mieli dogodne pole do ostrzału.
Mgła zawirowała wydając z siebie wycia, bynajmniej nie upiorne i tworząc coś na kształt okrągłego portalu. Przez który grajek przeszedł wraz z długowłosą osóbką, oraz trójką garbatych zakapturzonych istot.
A gdy tylko weszli do statku przez dziurę w kadłubie. Mgła zaprzestała tańców, powracając do swego normalnego stanu.
Niech to szlag, spóźnili się!
Co gorsza… zostali zauważeni. Ale jak, czemu? Przecież byli cicho. Skradali się ostrożnie.
Zostali zauważeni.
-Mało znany fakt...Rekin potrafi wyczuć kroplę krwi w odległości stu kilometrów.- przypomniał sobie Timmy… najbardziej oczytany półork jakiego poznał Morgan.
Wśród zakapturzonych kultystów zapanował chaos. Część zaczęła się chować, część machać chaotycznie rękami, inni sięgać po długie noże, a szóstka zakapturzonych pędziła na Lockerby’ego i jego ekipę jak wariaci. Tyle że ich ciała pęczniały pod zakapturzonymi szatami, jakby ich masa mięśniowa wzrastała w zastraszającym tempie.
Arvena, widząc że zostali odkryci, wyszła naprzeciw pędzącym ku nim wrogom i ...zapłonęła.


Jej włosy stały się płomieniami, jej oczy zmieniły się w kulki światła, jej dłonie pokryły się językami ognia, tak i obszar piasku dookoła. A że Morgan był blisko i czuł ich żar, toteż wiedział, że popis kapłanki to nie iluzja. Teraz rozumiał, cze mieszkańcy Pirackiej Zatoki tak bali się rozgniewać swą duchową przewodniczkę.

Suki "Opal" Yozuka


Lokal powoli się zapełniał. Wśród klienteli dużo było Białych Smoków, noszących barwy swego gangu. Jednak ich spojrzenia obejmujące Opal, były co najwyżej ciekawskie. Ot, lustrowały obcą ślicznotkę. Bo i przecież było na co popatrzeć.
W lokalu tym jednak nie była jedyną ślicznotką i pomijając “dziewczyny gangu”, których kręciło się kilka po Gwieździe Zachodu, było tu też kilka innych dam. Część w tradycyjnych strojach, inne śmielej sięgające po modę krynolinową i zachodnie spojrzenie na suknie.
W Gwieździe Zachodu paradoksalnie, właśnie taka moda bardziej pasowała do wystroju wnętrza tego przybytku.
Lokal odrzucał tradycję kierując swe spojrzenie ku Dzikiemu Zachodowi, ku niezmierzonym i nieujarzmionym rubieżom rozciągającym z dala Miasta-państwa, jakim było New Heaven.
I tak samo nieujarzmionym dzikim tańcem popisała się tancerka.


Zaczynając swój popis od leniwych ruchów na barze. Przechadzając się pomiędzy widzami zatańczyła w takt instrumentów nie pochodzących z tradycji Azjatown, a raczej z tradycji dzikich plemion płonącego południa. Czerwonej ziemi gdzieś na krańcu świata.
Sam taniec był bardziej nieujarzmionym regułami baletem, zmieniał rytm co chwila… ruchy były opowieścią zapisaną gestami, które miały znaczenie dla tancerki, gibkiej niczym wąż.
Raz powolna i ospała w ruchach, raz zwinna i gwałtowna… zakończyła swój taniec pokazem godnym połykacza mieczy wyciągając z ust łańcuszek z dzwoneczkami.
I wtedy do sali wszedł on...


Yaosharu “Irbis” Honokari, rozluźniony i pewny siebie… wszak był na swym terytorium.
Nie wiedział, że był obserwowany przez parę oczu otoczonych tęczowymi cieniami.
Cóż… opiekunka Irbisa nie zjawiła się jeszcze.


Plac Roztropnego Tiena miał pewnie w planach miejskich inną nazwę, którą miejscowi po prostu ignorowali. Mniejszość z Azjatown używała własnych nazw i określeń na miejsca, a i z czasem władze przychyliły się do ich odniesień. I nawet zmieniono tabliczki. Niemniej nigdy tej zmiany nie zgłoszono.
Plac był tuż przy nadbrzeżu, okrągły z jednym drzewem poświęconym kami, co było potwierdzone


świętą liną opasującą pień. O tej porze i plac i nadbrzeże było puste. Pomijając oczywiście istoty, których tu być nie powinno. Dwa pojazdy okazały się zabudowanymi powozami konnymi. Ciągnięte przez kare rumaki wydawały się one być wspomnieniami dawnej epoki… zresztą same konie, dzikie i piękne, jakoś nie przypominały zwykłych koni pociągowych.
Samych pracowników było sześciu, każdy uzbrojony w krótki miecz i parę sztyletów do rzucania przytroczonych do szerokich pasów przecinających ich klatki piersiowe. Mogli być ludźmi, półelfami, a nawet półorkami…. Ich ciało bowiem były całe okryte ubraniami. Ich twarze okrywały zawoje materiału.
Jedynie ich pracodawca wyglądał normalnie, choć blado.


Ubrany niczym bogacz z Uptown przechadzał się pomiędzy swymi sługami tam i z powrotem, i wydawał rozkazy. Wyraźnie czuł się pewnie jak na fircykowatego gaijin w obcej dzielnicy.
Jak dotąd zwiad w postaci Fuse i Suki nie został zauważony… pracownicy byli zajęci przenoszeniem dużych skrzyń z stojącego na kotwicy brygu, w czym… o dziwo pomagali im sami marynarze i kapitan z dziwnym spojrzeniem na twarzy.
Niby wszystko było w porządku. Paniczyk nie wydawał się groźny. Nieliczna załoga brygu tym bardziej.
Niemniej obserwująca to z cieni Suki miała wątpliwości. Coś tu było nie tak. Te konie jej nie pasowały do wozów i sytuacji, ta uczynność marynarzy była podejrzana, ta pozorna bezbronność… to wszystko budziło jej nieufność.

Luna "Lunatyk" Arizen


Tik, tak, tik, tak… wskazówki się kręciły, zębatki obracały. Luna była zadowolona.
Jej życie obecnie było jak ten zegar, poukładane i monotonne i spokojne. I puste w środku.
Nikt jej nie przeszkadzał w pracy przy wozie, który był już na tyle sprawny, by ruszyć z miejsca. Pieniądze z portfeli wystarczyły na zakup jedzenia w całkiem dobrej jadłodajni. I… tyle.
Owszem zostało jej trochę, ale nie na tyle by usprawnić zdobyczny pojazd dalej. Miała jeszcze klejnoty, acz… plamy krwi na nich sugerowały, że nie może ich sprzedać w pierwszym lepszym sklepie.
A bez nowego dużego zastrzyku gotówki, nie mogła usprawnić swego pojazdu.
Utknęła.
Jej zębatki zatrzymały się. Jej wewnętrzny zegar stanął. Poukładane życie zatarło się. Musiała więc zaryzykować.
Musiała udać się do uczelni w Uptown bez planu. Choćby po to, by mieć na czym oprzeć wszelkie planowanie dotyczące kradzieży ksiąg w przyszłości. I tak nie miała nic ciekawszego do roboty. No może poza gapieniem się na mechanizm w wieży zegarowej. Ale to mogło poczekać do bezsennej nocy.


Uniwersytet w Uptown był starą budowlą i wielką. Założony tuż po powstaniu pierwszych platform...

[MEDIA]http://upload.wikimedia.org/wikipedia/commons/thumb/b/bc/Girton_College%2C_Cambridge%2C_England%2C_1890s.jp g/640px-Girton_College%2C_Cambridge%2C_England%2C_1890s.jp g[/MEDIA]

… był równie wielkim dziełem inżynierii i magii, co samo Uptown. I rozwijał się szybko stając się ośrodkiem nauki i magii zarazem. Z początku otwarty dla wszystkich, z czasem szybko stawał się ostoją elitaryzmu w Uptown. Stypendia dla uzdolnionych uczniów szybko zaczęły obrastać warunkami, które sprawiały, że niewielu biednych z Downtown mogło je utrzymać. Stypendia stały się parodią. A dostęp do wiedzy, zwłaszcza magicznej restrykcyjnie ograniczany. Władza i potęga miały spoczywać w rękach politycznych elit, to miało gwarantować spokój. Czy gwarantowało?

Luna akurat tym się nie interesowała. Ją interesowała biblioteka uniwersytecka, która obwarowana była wieloma zabezpieczeniami. Pół biedy mechanicznymi, ale dochodziły jeszcze magiczne glify i inne rodzaje pułapek, a nawet konstrukty strażnicze. I to nawet nie w części tylko dla arkanistów. Ale także i publicznej czytelni, w której to dziewczyna za słoną opłatą mogła przejrzeć kilka publikacji. Za mało…
Dostęp do ciekawszych tomów wymagał statusu studenta, a nie gościa… A kradzież książki, była niemożliwa. Luna nie była aż tak dobra. Nie potrafiłaby się tutaj włamać bez pomocy…
Bibliotek zawierała interesujące skarby, ale też i odstraszające zabezpieczenia.

Arizen miała dylemat, ale prawdziwe kłopoty dopiero się zaczynały. Gdy już opuszczała czytelnię, zauważyła znajomą sylwetkę na schodach prowadzących do wyjścia.


Wiedźma! Ta która uwięziła ją w miękkim więzieniu. Ta która wypytywała każdego dnia. Ta która grzebała jej w głowie. Strach… to śpiące w logicznym i uporządkowanym umyśle Luny stworzonko obudziło się.
I zaczęło psuć trybiki. Spokój Luny został przerwany. Narastała panika. Wszak Luna była tu bezbronna. By wejść do biblioteki musiała oddać całą broń.
By do niej się dostać musiała przejść schodami, na których szczycie stała wiedźma.
I niewątpliwie wiedźma przyszła właśnie po nią! Bo jakiż inny mógł być powód?

Maeglin

Późny wieczór...
Czy byli jeszcze na jego tropie? Nie wiedział. Jego wierny psi druh był już spokojniejszy, więc chyba zgubili pościg. A co z ojcem? Jeśli zrobił to co planował?Jeśli uciekł w głąb Old Hell to.. było to uciekanie z deszczu pod rynnę. Kręgi Old Hell pochłonęły już wielu śmiałków.
Ale jeśli gdzieś mógł się on ukryć to Czarną Gwardią to właśnie w piekle.
Przy okazji odciągnął też uwagę od swego syna, ale Maeglin nie miał złudzeń. Jeśli się nie ukryje, jeśli nie zniknie przynajmniej na jakiś czas… to i on zostanie dopadnięty.
Bo gdy nie dopadną ojca, ruszą złapać syna.
Dlatego też z listem ojca i jego sygnetem Maeglin podążył do niedużego domku kupca, którego właściwie nie znał.

Na kopercie był adres, było imię Galtus von Tibelbottom. Drzwi otworzył masywny półork w liberii lokaja pasującej do niego niczym pięść do nosa. Paskudna szrama na policzku upodabniała go bestii na uwięzi.
Pies Maeglina zareagował warczeniem, ale jedno kose spojrzenie półorka, a podwinął ogon i zaskomlił.
Półork ocenił wygląd Maeglina i spytał krótko.- Czego?
Nie był Galtusem… ale wziął list i zamknął drzwi mówiąc, że przekaże go Panu.
Pan się zjawił sam i okazał się… szczupły wysokim niziołkiem w sile wieku i z kwaśną miną.

[MEDIA]http://paizo.com/image/content/PathfinderTales/PZO8500-GaltHalfling_360.jpeg[/MEDIA]

Nie takiej reakcji spodziewał się po starym przyjacielu ojca.
-Chodź za mną.- rzekł krótko i zaprowadził Maeglina na strych do małego i skromnie wyposażonego pokoiku. Było tu jednak dość duże łóżko, szafka na ubrania, sekretarzyk, skrzynia na prywatne rzeczy oraz krzesło i stolik.
-To jest twój azyl. Tu powinieneś być bezpieczny o ile…- uniósł palec w górę.- Będziesz przestrzegał reguł. A oto one. Nikogo nie wolno ci tu sprowadzać. Nikomu nie wolno ci mówić gdzie mieszkasz. Nie wolno ci rzucać zaklęć, ani prowadzić jakichkolwiek eksperymentów w moim domu.
Możesz wychodzić i wchodzić tutaj, jedynie tylnymi drzwiami na zapleczu. Wikt i opierunek zostaną ci zapewnione. Może nie będą to frykasy, ale na pewno coś lepszego niż dwa posiłki dziennie.

Po tym przydługim wykładzie rzekł do półelfa.- Jakieś pytania, chłopcze?
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 12-12-2014 o 13:01.
abishai jest offline