Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-08-2014, 19:14   #30
Karmazyn
 
Karmazyn's Avatar
 
Reputacja: 1 Karmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputacjęKarmazyn ma wspaniałą reputację
Pomimo wielu zmian na lepsze, w Advertii jedna rzecz pozostała po staremu. Gdy prosty lud prosił królestwo o pomoc na przykład w walce z bandytami, królestwo z reguły w ogóle nie reagowało, mając to w poważaniu. Gdy królestwo chciało, by prosty lud walczył z bandytami, u prostego ludu zjawiał się pewien rycerz i informował, że rodzina zostanie wybita, jeśli ktoś do walki nie ruszy.
Dlatego też równość wszystkich ludzi wobec bogów, głoszona przez kapłanów Siódemki jakoś nie mogła trafić do tych stojących najniżej w hierarchii.

Dawanie sześciu dni, co Silvez policzył wspomagając się palcami, na przebycie drogi, która wymagała trzech dni było dość przemyślane ze strony odpowiedzialnych za nabór do wojska. Niemal nikt nie ruszał od razu w drogę, większą wagę przywiązując do skończenia swoich obowiązków, niewiele robiąc sobie nawet z najpoważniejszych gróźb. Gdyby nie te kilka dni więcej, Ralgardowi IV Groźnemu, królowi Advertii, zasiadającemu na złotym tronie w Bravgrii skończyliby się poddani. Co prawda znajdowali się też tacy, którzy zanim posłańcy skończyli mówić szykowali się do drogi, ale takich wśród chłopstwa nie było tak wielu.
Jedyny męski potomek Grainsonów, gdy tylko rycerz odjechał, powrócił do przerwanego zajęcia - pasania świń. Jednak jego dość prosto działający umysł starał się uporządkować kilka skomplikowanych wydarzeń, z którymi przyjdzie się chłopu zmierzyć w przyszłości. Miał trzy, a właściwie dwa dni na dokończenie najważniejszych prac w polu. Resztę musiał zostawić ojcu.


Rozmyślenia skończyły się wraz z karmieniem świń. Mężczyzna zamienił wiadro z odpadkami na siekierę. Chociaż normalnie zabrałby się za to zajęcie dopiero za cztery tygodnie postanowił zabrać się za to już teraz. Chciał oszczędzić ojcu najcięższych prac w gospodarstwie. Tych pozostało dość sporo, jednak większość była niemożliwa w tamtej chwili do wykonania. Gdy jeszcze weźmie ze sobą Siwka, jedynego konia w obejściu niektóre będą wręcz niewykonalne. Ale nie mógł nic na to poradzić. Dobre chęci nie przyspieszą dojrzewania roślin by można było wcześniej przeprowadzić przedzimową orkę. Ojciec będzie musiał jakoś sobie poradzić. I nie tylko on.
W Corng wiele rodzin pozostanie w podobnej sytuacji. Mało, kogo było stać na utrzymanie więcej niż jednego konia. Wielu rodzinom, podobnie jak Grainsonom bogowie nie poszczęścili licznymi męskimi potomkami. Cóż to mogło obchodzić królestwo? Co z tego, że zbiory zniszczeją, gdy nie będzie, komu ich zebrać? Dziesięcina i tak będzie musiała być zapłacona.



Co jakiś czas Silvez słyszał przejeżdżających drogą konnych. Byli to podekscytowani możliwością służby w wojsku najstarsi synowie z innych gospodarstw. Dla nich nie liczyło się, co stanie się z ich rodziną. Ważne, że mogli w końcu wyrwać się z nudnej wioski i ruszyć w świat. Mężczyzna przeklinał ich w duchu. Szaleńcy pozbawieni rozumu. Myślą, że w armii zdobędą sławę i bogactwo. Myślą, że poza domem będzie lepiej. Przygód im się zachciało.
Siekiera krążyła w górę i dół. Sterta polan rosła w dość szybkim tempie. Negatywne uczucia wypełniające myśli blokowały poczucie zmęczenia i bólu mięśni. Ciało działało niczym automat. Wziąć drewno, położyć go na pniaczek, podnieść siekierę do góry, wycelować, opuścić siekierę. Wziąć drewno...

Mogli się sprzeciwić rozkazom. Mogli wznieść bunt. Wtedy zjawiłoby się wojsko. Maszerowałoby naprzód niszcząc pola, paląc wsie i mordując wieśniaków. Tylko skończony idiota uznawał, że pospólstwo ma szanse przeciwstawić się ciężkozbrojnym rycerzom. Wojsko w Advertii należało do jednych z najlepszych na kontynencie. Nie ma się z resztą, czemu dziwić. Liczba przeróżnych potworów wybijana przez nich miesięcznie dla niektórych sąsiadów była liczbą osiąganą w kilka lat. Do tego dochodzili różnorodni bandyci czy najemnicy, którzy postanowili sobie dorobić. Przeciętny żołnierz tego królestwa potrafił z tarczą zrobić to, do czego walczący pod innymi sztandarami potrzebowali toporów dwuręcznych. Było jasne, że jeśli ktokolwiek w Corng będzie namawiał do buntu, zostanie w najlepszym wypadku wyśmiany, a w tym bardziej prawdopodobnym dostanie czymś ciężkim w łeb.

Ręka Silveza nie napotkała na kolejne drewno do porąbania. Praca została skończona. Ból i zmęczenie jakby tylko na to czekały, uderzyły w ciało mężczyzny. Jakież musiało być ich zdziwienie, gdy jedynym efektem tego był grymas na jego twarzy. Chęć pracy przezwyciężyła słabości ciała i niemal natychmiast chłop zabrał się za układanie z porąbanych polan stosu przy chałupie.
Tutaj też praca odbyła się bez większego udziału umysłu.
Sterta opału na zimę była większa niż Silvez. Ktoś inny niż on pewnie popadłby w zachwyt nad tym jak dużo drewna rozrąbał w te kilka godzin. On jednak pozbawiony był potrzeby posiadania wyższych uczuć i zwyczajnie wziął się do kolejnego zajęcia. Może było to prostackie jednak, kogo to tak na prawdę obchodziło. Na wsi liczyła się tylko praca. Przynajmniej dla Grainsona.
Po ponownym nakarmieniu wszystkich zwierząt, chłop zabrał się za chwasty. Były kolejnymi "ofiarami", na których wyładowywał swoją złość.
Wiedział, że nie opuszczając wioskę prawdopodobnie nigdy do niej nie wróci. Walka z potworami czy z innym paskudztwem nie powinna być zadaniem dla żołnierzy z branki, a dla zawodowego wojska. Tak jednak nie było. Cmentarze nie były tak rozległe bez powodu, mimo to władcy nie nauczyli się jeszcze, że płacąc więcej złota, będą mieli lepsze efekty.

Silvez zakończył pracę, gdy było na tyle ciemno, że nie potrafił rozróżnić chwastu od hodowanej rośliny. Swój normalny dzień pracy kończący się o zachodzie słońca, wydłużył o kilka godzin. Był na tyle zmęczony, że po doczłapaniu do domu ograniczył się jedynie do zjedzenia kolacji, zmówienia modlitwy dziękczynnej do Inagada (chociaż w głębi duszy nie wiedział, za które wydarzenie mijającego dnia miałby być wdzięczny), oraz zmówienie modlitwy prośby do Ikuyina, bóstwa śmierci. Te czynności były wbijane w niego kijem od najmłodszych lat.
Gdy znalazł się w swojej sypialni, co w jego stanie już było niemałym osiągnięciem, padł tak jak stał, zupełnie nie przejmując się tym, czy na jego drodze znajduje się łóżko.


Chłop czuł ból. Być może był on bez konkretnego źródła, być może był z tak wielu źródeł, że umysł nie dawał sobie rady ze wskazaniem konkretnego. Mężczyzna czuł się jakby jego ciało było jednocześnie okładane kilkoma cholernie ciężkimi młotami jak i cienkimi powrozami. Bolała go każda część, którą potrafił nazwać i dużo więcej, których nazw nie znał. Mimo to wstał z łóżka tylko godzinę po świcie. Nikt na niego z tego powodu nie krzyczał i nie miał wyrzutów. Dzień Ikuyina, był dniem wolnym od pracy. Można było poleżeć dłużej w łóżku, chociaż to nie było w zwyczaju Silveza.
Po opuszczeniu swojego pokoju ruszył nakarmić zwierzęta. Gdy to zrobił przemył się w miednicy i udał do kuchni by pomóc matce w przygotowaniu obiadu.

Tuż przed południem, zgodnie z cotygodniowym zwyczajem do chaty Grainsonów powróciła na kilka godzin Roz, młodsza o dwa lata siostra Silveza.

Wraz z nią pojawił się, również zwyczajowo jej mąż Odwin, miejscowy młynarz. Para pobrała się przed rokiem i razem zajmowali się młynem. Zgodnie z wolą Marbary Grainson, w każdy siódmy dzień tygodnia zjawiali się na obiad. Odwin nie miał nic przeciwko tak częstym wizytom u teściowej. Ich kontakty były dość dobre, a kuchnia seniorki Grainsonów była wyśmienita.
Tego dnia rozmowa jakoś się nie składała. Wszelkie próby jej podjęcia spełzały na niczym po kilku słowach. Ponury nastrój, w jakim znajdował się Silvez promieniał na pozostałych członków rodziny. Mężczyzna w końcu nie wytrzymał i bez słowa wyszedł przed chałupę. Po chwili dołączyła do niego Roz.
- Nie myślisz braciszku, że trochę przesadzasz? - zapytała zatrzymując się w pewnej odległości.
- Z czym?
- Z zamartwianiem się o wszystko. Rodzice sobie poradzą. Będziemy im pomagać.
- Ale ja nie będę.
- Będziesz. Idziesz do wojska. Będziesz strzegł nas przed potworami i bandytami. To też pomoc.
- Nie.
- Co nie? - Roz pomimo spędzenia dziewiętnastu lat pod jednym dachem ze swym bratem często miała kłopoty z odgadnięciem, o co tak naprawdę mu chodziło.
- Nie będę im pomagał. Jak będę w wojsku, nie będę chronił takich jak my. Będę chronił bogatych. Od tego jest wojsko. Z resztą i tak pewnie zginę. Życia takich jak ja nikt nie szanuje.
Dziewczyna stała chwilę w milczeniu. Nie kojarzyła, kiedy ostatni raz Silvez wypowiedział naraz tyle słów.
- Nie zginiesz. Jesteś bardzo pracowity. Docenią to. Zobaczysz.
- A jeśli nie docenią?
- Wtedy musisz nauczyć się walczyć najlepiej jak się da i samemu zadbać o to by nie zginąć.
- Może.

Nadszedł w końcu dzień wyjazdu. Silvez spakowawszy podstawowe rzeczy stał przy drzwiach od chałupy. Z niemal namaszczeniem jego wzrok wodził po gospodarstwie. Dzięki jego pomocy wyglądało tak jak wyglądało. Teraz musiał je porzucić. Prawdopodobnie już nigdy go nie zobaczy. Być może dla Silveza pole było tym, co dla innym mężczyzn dzieci. W pewnym momentach chłop wykazywał pewne oznaki dziwności, ale jak na razie nikomu to nie przeszkadzało.
Podszedł do jedynego konia w gospodarstwie. Siwek stał grzecznie przywiązany do płotu.


Nie miał na sobie siodła. W gospodarstwie brak było takiego, bowiem koń był wykorzystywany do prac polowych lub ciągnięcia wózków. Silvez był zmuszony do trzydniowej jazdy na oklep. Jednak nie przejmował się tym specjalnie. W przeszłości robił to wielokrotnie, poza tym Siwek nie należał do porywistych koni.
By pożegnać mężczyznę zebrała się prawie cała rodzina. Brakowało jedynie Ophelii najstarszej z trójki rodzeństwa, która pięć lat temu wyruszyła do Nothir szukać przygód. Żart bogów sprawił, że teraz Silvez musiał się tam skierować. Chociaż sam uważał, że podróż ta, a przynajmniej ten etap, tak naprawdę zakończy się w Markhaf, bowiem garnizon w Norhir nie należał do największych.
Bez zbędnych słów pożegnania opuścił swój rodzinny dom.

W tym samym czasie z Corng wyjechało pięciu jeźdźców. Silvez Grainson był najstarszy. Kolejny wiekowo był Marco Nat, syn miejscowego piekarza. Trzeci z kolei, Ralf Tilmann, najstarszy z domu grabarza. Czwartym Zakan Wiersman, będący podobnie jak Silvez synem rolnika. Najmłodszy, szesnastoletni Franz Blosger, był synem rzeźnika.
W czasie podróży nie rozmawiali praktycznie ze sobą, ale każdy cieszył się, że nie jedzie sam. Nie rozchodziło się jedynie o to, że w grupie bezpieczniej. Sam fakt obecności obok osób, których los prowadził w te same miejsca dodawała całej piątce otuchy. Mimo to ich umysły były wypełnione przez nieprzyjemne pytania. Czy będą mieli w ogóle okazję dotrzeć do garnizonu? Czy któryś nie wytrzyma trudów szkolenia na żołnierza? Czy któryś zginie w czasie walki z bandytami lub potworami? Czy któryś będzie miał okazję jeszcze wracać tą drogą z powrotem do domu?

Bogowie najwyraźniej uznali, że dla tej piątki wystarczającą próbą jest oderwanie ich od zwyczajowych zajęć. Podróż do Norhir była pozbawiona jakichkolwiek przygód. Żadna powabna niewiasta nie kusiła poborowych swoimi wdziękami. Żaden bandyta nie chciał ich okraść. Nie znalazła się też żadna bestia, która chciała zakosztować w ich mięsie.
Mury miasta widniały już na horyzoncie. Przyspieszyli koni.



Do garnizonu zgłosili się w samo południe dwudziestego dnia jesieni. Zapewnili bezpieczeństwo swoim rodzinom. Teraz musieli zadbać o siebie.
 
__________________
Dłuższy kontakt może zagrażać Twojemu zdrowiu lub życiu.
Toczę batalię z życiem. Nieobecny na długi czas.
Karmazyn jest offline