| Burro ucieszył się na widok Myszatego, najwyraźniej ktoś pomyślał żeby dać im te same koniki, do których już się przyzwyczaili. Myszaty zaś od razu obrócił głowę i łypnął okiem na niziołka. - No mam, mam. Nie zapomniałem o tobie. - Burro poklepał z uśmiechem kark zwierzaka i wyciągnął z plecaka pomarszczone zimowe jabłko i dwie marchewki. - Jedz na zdrowie, bo zaraz ruszamy. To “zaraz” trochę się odwlekło w czasie bo jak zaczęli się przymierzać i dumać z Marą to nijak nie wychodziło dobrze. Jak siadał z tyłu a dziewczynkę brał na łęk, to widział tylko kosteczki i wstążki w tyle jej głowy, we włosy wplątane. No metrażu mu brakowało. W końcu wyklarowała się kolejność optymalna. Plecak Burra z przodu, nad którym coś widział. Burro w środku i Mara za jego plecami. Kostrzewa coś marudziła że grzbiet Myszatemu pęknie, ale kucharz przekonywał że oni we trójkę, wliczając plecak za całą osobę i tak mniej ważą przecież niż Grzmot. A Marę to już w ogóle pasami trzeba przypiąć bo ją wiatr gdzie po drodze zwieje z siodła lekką jak piórko… Burrowi choć bywał już kilkakrotnie u krasnoludów, zawsze szczęka opadała. Wspólna Sala, jak nazywał to miejsce Agrad była niesamowita. Geometryczne wzory na bazach kolumn powodowały oczopląs. Pomniki wojowników i królów były po prostu niesamowite. Niziołek zsiadł z konia i wiele czasu poświęcił po prostu na stanie i wgapianie się w te wszystkie cuda. Potem zaś dostali dobre wieści od burmistrza i Burro uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. Jakoś droga przez Tunel wydawała mu się bardziej pewna i prostsza. No a potem się zaczęło. - B-burro B-b-butterbur, niech mnie kleszcze oblezą. To ty stary p-pierniku? - Zza skalnego załomu wylazł brodaty krasnolud i zaczął ryczeć basem powitanie. Kucharz wytrzeszczył oczy i przyglądnął mu się pilnie. - No niech mnie drzwi ścisną, toż to Agrad Bruysson. Witaj, witaj przyjacielu! - niziołek podbiegł do znajomka i wyciągnął prawicę. Khazad ścisnął ją jak cęgami i poklepał po plecach, tak że Burro ledwo ustał na nogach. Znał wielu krasnoludów, ale ten był okazem niezwykłym. Kwadratowy i brodaty jak reszta. Kucharz o zakład szedł że chyba i do spania chodził w hełmie i z toporem za pasem. Okowitą woniało od niego na wiorstę. No ale ręce miał poplamione inkaustem, a w brodzie zaś zawsze kawałki strucli, Burrowego przepisu w której tak zasmakował jak jej pokosztował w Ybn, że żona co dzień ją musiała piec. No i malowniczo się jąkał. Ale nade wszystko był księgowym w gildii jubilerów. - Cóż tu robisz, Burro? Przyjechałeś z waszym burmistrzem? - khazad łypnął okiem na ludzi i resztę kompanów. - Ano zgadłeś. Bo my tu do was w potrzebie i po prośbie… - Zostaw, zostaw. Do p-polityki nie ma się co mieszać, a nam o sprawach poważnych na środku Sali gadać niewygodnie. - Gwizdnął w palce, dwaj młodzi krasnoludzi podeszli i zaopiekowali się Myszatym. - Do kantorka zachodź, tam w spokojności p-pogadamy. Przeszli kilkaset kroków, a Burro znowu nie mógł się nadziwić kunsztowi krasnoludzkiej roboty. Wyszli na tyły małego sklepiku jubilerskiego, Agrad pogrzebał w zamku kluczem i weszli do jego królestwa. Mała izdebka z wielkim biurkiem, zagraconym ponad wszelką miarę. Stosy papierzysk, waga, jakieś puzderka, gąsior okowity i dwa kubki. Kupka czegoś bardzo skrzącego się, ani chybi diamenty. Niziołek mimo woli przełknął ślinę. - Siadaj, co stoisz jak kół. - Agrad zwalił jakieś szpargały z krzesła a sam usiadł w wielkim fotelu. - No, to za spotkanie. Nalał z gąsiora do kubków, ale po raz trzeci kucharz już nie dał się nabrać. Krasnolud golnął do dna i huknął o blat naczyniem, a Burro wziął mały, malutki łyczek i rozkaszlał się jak zwykle. - Na wszystkich… bogów morza. - Wysapał w końcu jak ogień z przełyku spłynął nieco niżej i oczy przestały łzawić. - Z czego ty to pędzisz? Z oleju skalnego i żmij? Agrad zarechotał i dolał sobie do kubka, widząc że swój Burro szybko łapie i odsuwa z zasięgu. - D-dobra siwucha ma być mocna, bo od tego ona jak rzyć od s-s-srania. Sponiewierać ma. A smakować to se możesz w-wina jak elf jaki. - Zerknął na niziołka uważnie. - A może piwa ci dam, co? Wojennego. Takiego b-bracie nie piłeś jeszcze. - Naprawdę? - zaciekawił się od razu Burro. - A co w nim takiego specjalnego? - A to, że ono ino podczas alarmu i tylko dla wo-wojaków robione. Tajemna receptura klanowa. T-takim piwem to cały dzień można przeżyć bez żarcia, dlatego czujkom, i wartom je noszą. Gęste i pożywne, choć ja tam wolę to. - popchnął grubym paluchem gąsior, wstał i utoczył z małej beczułki wojennego do kufla. Burro powąchał i zerknął ciekawie do środka. Rzeczywiście gęste i nie pieniące się. Ciemne jak smoła. Pomlaskał, posmakował. Mocno korzenne, treściwe. - Mlaskaj, mlaskaj ch-choćby do jutra. - Agrad uśmiechnął się. - Zamlaskasz i usrasz się prędzej niż s-skład wybadasz. Tajemnica klanowa, mówię. - Niech ci będzie, ale pierwszorzędne, prawda. Goryczki w sam raz, no i rzeczywiście zapełnia brzuch nieźle. - Odstawił pusty kufel i spojrzał z nadzieją na Agrada. Drzwi kantorka otworzyły się i do środka wszedł ani chybi górnik, bo ze świeczką na czole i obsypany jeszcze pyłem. - C-co tam masz dla mnie, Caleb? - Rzuć okiem, przez te cholerne kościotrupy na przodek dojść nie można, ale w bocznych sztolniach chłopaki odkuli. Agrad wziął do ręki spory zielony kamień. Burro korzystając z zamieszania dolał sobie wojennego ukradkiem do kufla. Khazad najpierw położył kamień na wadze i długo żonglował odważnikami, mrucząc przy tym pod nosem. Potem wziął z biurka szkiełko, przetarł je o kaftan ostrożnie i przyłożył do oka. Pstryknął palcem i na blacie zapaliło się białe światło, pozwalające na dokładniejsze oględziny. - N-no, no. Całkiem niezły okaz. Zaraz p-pora… chujem. - Burro uśmiechnął się, słysząc ulubione powiedzenie księgowego. Agrad wziął piękny piramidkowy abakus, który już Burro widział kilkakrotnie, ale zawsze wprawiał go w podziw. Po złotych drucikach, grube paluchy Agrada przesuwały czarne opale, mieniące się w mlecznym świetle, a krasnolud mamrotał znowu: - P-przenoszę cztery… Dwa mam w rozumie… Taaak, to będzie jak nic, tysiąc sto cz-cz-cz… - zaciął się na chwilę - czterdzieści pięć koron i dwadzieścia srebrnych. Gdyby nie ten inkluz, tu, widzisz? - Caleb pochylił się nad kamieniem i kiwnął głową, niziołek zaś też dojrzał mały pęchęrzyk powietrza w zieleniutkim kamieniu. - I odbarwienie od niklu, było b-by ze dwa razy tyle. A-ale i tak piękny szmaragd. Mamuniu moja... Dwa razy tyle… Niziołek westchnął i łyknął piwa. Oni rozmawiali o półrocznym dochodzie Werbeny, tak jak on z Guciem rozmawia o wieprzowej pieczeni. Całkiem niezła, ale cholera przesoliłem krzytynę... *** - C-co tam u nas? - Po wyjściu Caleba, wrócili do rozmowy. - A-ano posrało się jak widzisz. Truposze się p-panoszą. Krasnolud zgrzytnął zębami i uderzył ręką o żeleźce topora. - P-p-porządny krasnolud już do wygódki nocą nie może iść spokojnie. Bo nie wiadomo jaki duch, czy inna zjawa zza ściany nie wyskoczy. I z-z-zastanawiaj się bracie, czy to zwyczajnie, po okowicie takie cuda się widzi, czy to już zjawa nie w kij pierdział i kapłana trza wołać. Tfu! Psia ich mać! Chłopaki nie lubią, oj nie lubią s-s-stróżować teraz. Widzisz B-burro, mamy tu wszystkiego po trochu. Koboldy, orki i gobliny - odginał grube paluchy w trakcie wyliczania, zmarszczył brew. - Cz-cz-czerwie, rdzojady chędożone. Pająki. Jak się dobrze obrócisz to i drowa znajdziesz. Ale z tym, b-bracie, przynajmniej po porządku idzie sobie poradzić. Ot bierzesz topór i je-bu-du w łeb! - Rąbnął w biurko łapskiem tak że aż kucharz podskoczył na krześle. - Ale z t-tymi zjawami?! Nic nie uradzisz! Tylko kapłanów wołaj, bo topór to na wylot przechodzi, jak przez dym z d-d-dymarki. - To szkieletów tu nie macie? Bo u nas tego właśnie pełno. Trupów, szkieletów co byś nie chciał. Aaa no tak. Tu przez skały do was nie przelezą, ani nie wygrzebią się w środku miasta jak u nas. - Krasnolud pokiwał głową. - Są też i sz-szkielety, ale na dolnych chodnikach. W kopalniach, opuszczonych sztolniach. A tu, jeno z-zjawy. Ale nasi kapłani u-umni. - Łyknął okowity, chuchnął w rękaw bo zakąsić nie miał czym. - D-dają sobie radę. Tylko na początku, z zaskoczenia nas w-wzięli. Pomarkotniał, zacisnął pięść na kuflu. - Słyszeliśmy. - Kucharz pokiwał głową, pomilczał trochę. - U nas też banshee… Grimaldusa zabiła. Mimo, żeśmy niby ostrzeżeni byli. Ale na taką moc nie masz mocnych... Ale one w góry ciągną, na północ. Dlatego my tutaj po prośbie byście nam Królewską Drogę uchylili. Tak na trzy palce chociaż. - Oblizał wargi z wojennego, po dwóch kufelkach rzeczywiście piwo zapełniło żołądek i grzało mile i rozleniwiająco. - Nie w-w-wiem co tam starsi uradzą, ale tyle ci powiem, że my już tunelem do Doliny chodzili. Całkiem niedawno poszła wyprawa po królewskiego syna, który po tamtej stronie się włóczy. A po śmierci S-S-Starego… Sukcesja to rzecz ś-święta, wiesz jak jest. Burrowi jedno się spodobało. Powiedział: Idziemy za truposzami przez góry, bo tak trzeba. Agrad zaś okiem nie mrugnął, nie pytał czy głupi, czemu Carie zostawia, czy wie ile to niebezpieczeństw… Trzeba, psia mać to trzeba i koniec… - A powiedz mi, jak ta Królewska Droga właściwie wygląda? Bom okrutnie ciekawy, a kupce co w Werbenie stawali, żaden tamój nie jechał i nic nie wiedzieli. -A-ano gadać tu i nie ma co. Chcesz, to ci pokażę wrota. - Serio? - Zapalił się kucharz. - No to chodźmy od razu! Szli korytarzami dobre pół godziny. Agrad chyba celowo prowadził tak, żeby Burro się nie połapał którędy przechodzili i nawet na torturach nie wygadał. Załomy, schody, korytarze troiły mu się w oczach. Przysiągłby że jednym przejściem to ze trzy razy szli. W końcu jednak doszli do szerokiego skalnego tunelu zakończonego zdawało by się pionową ścianą. - O. - Burknął Agrad. - Co “O”? - zaniepokoił się kucharz patrząc na litą skałę. - Zawaliło się? Agrad zarechotał, aż mu się broda zatrzęsła, sypiąc okruchami strucli. - A ty co, durny, myślisz że każde drzwi to k-klamkę muszą mieć, co? - zaryczał trzęsąc się jeszcze. - To nasza, porządna robota. Jak tędy chcecie iść, t-to miej nadzieję że nasi Starsi was puszczą, bo sam to byś s-s-sto lat myślał i nie wymyślisz jak to to się otwiera. - A co za tymi wrotami? - Podpuszczał Burro, wodząc dłonią po skale i przyglądając się zaporze. - Most. Łukowy, wąski i obronny. T-taki że ino jeden wóz na raz przejedzie. Są na to przykłady, że dziesiątka t-t-tarczowników takiego mostu przed całą armią może bronić, aż odwody przyjdą. No i taki m-most, to jednym przypieprzeniem młota zwalić w przepaść możesz. Tylko um trza mieć i wiedzieć gdzie przypieprzyć. Wracajmy Burro. - Tak, tak. Pilno mi dowiedzieć się co tam burmistrz uradził. Jak myślisz, wasi dadzą nam eskortę przez ten tunel? - A mnie skąd wiedzieć? Burro, ja kamuszkami po a-abakusie jeżdżę, nic więcej. Ale tyle ci powiem, że tam to wam nie łatwo będzie. Trupy tam we z-znaki się wam dadzą ani chybi, skoro u nas w dolnych korytarzach ich pełno łazi. I być może n-n-nie tylko one… Widzisz bracie, Królewska Droga to właśnie tunel w skale kopany, p-prosty jak w mordę strzelił. No tylko wydrążone na poboczu miejsca na popas. T-także o jedno zło bać się nie musicie. Nawet taki kapcan miastowy jak ty nie po-po-pobłądzi. Ale mówią, że tam już kto inny do naszych tuneli mógł się dokopać. Od dołu. - Zmrużył oczy, a Burro przełknął ślinę w wyschniętym nagle gardle. - No i pułapki są. - P- p-pułapki? - Dla odmiany niziołek teraz zaczął się jąkać. - Jakie pułapki? - Dobre, nasze. - wyszczerzył się khazad. - Najlepsze. Nie jakieś patyki za-za-zaaostrzone w wykopanym dole, jak u elfów w lasku. Ale więcej nic nie wiem, bracie, nie mnie o to pytać. Układ i rozłożenie tajne w cholerę. Wyżej musisz uderzać. Niziołek pokiwał głową, zapamiętując by burmistrzowi powtórzyć, mapę jakąś wycyganić czy coś. Tymczasem wrócili do kantorka, ale Agrad pozamykał tylko pomieszczenie i poprowadził go do oberży na obiad. Kucharz zgodził się bez wahania. - Będę miał prośbę, Agradzie. Nie znalazła by się beczułka wojennego dla nas na drogę? Taka choć maluteńka, o taka? - Między kciukiem a palcem wskazującym pokazał jaka mała. - I tej waszej wybornej pancernej baraniny. Wierz lub nie wierz ale od tych golonek, szaszłyków i polewek piwnych to ja stokroć wolę tą baraninę. Pewnie, że zęby połamać można jak kto niezwyczajny, ale jak przeżujesz to normalnie niebo w gębie… - Sie wie, i szczęście masz b-bracie, bo gospoda “Pod młotem i kowadłem” z pancernej słynie… |