Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 07-08-2014, 06:09   #91
 
TomaszJ's Avatar
 
Reputacja: 1 TomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputacjęTomaszJ ma wspaniałą reputację
Pot przy pisaniu poniższego posta wylali wspólnie MG i TomaszJ

SHANDO PRZYBYWA DO SZKOŁY PANI SPRINGFLOWER
Ybn Corbeth, Szkoła Magii - Hol

Szkoła magii Dai’nan Springflower znajdowała się w zacisznej dzielnicy nieopodal świątyni, gdzie przeważały budynki zamieszkałe przez zasobnych kupców i rzemieślników. Dwupiętrowy, podmurowany budynek był duży i zadbany; tylko poznaczone runami - zapewne ochronnymi - drzwi z żelazodrzewa świadczyły o tym, że nie jest to dom zwyczajnej rodziny. Drzwi same otworzyły się przed calisthytą, który śmiało przekroczył próg, jedynie kątem oka rzucając na futrynę pokrytą podobnymi runami.
W środku pachniało wiosną i burzą. Ozonem. Magią.


Obszerny hol pełnił najwyraźniej funkcję reprezentacyjną, ale po bokach widać było też schody i drzwi prowadzące do innych pomieszczeń. Właśnie takich miejsc nienawidził jego wuj, Saladin. Za młodu szkolił się w takim przybytku, gdzie wbijano mu do głowy, iż magia jest sztuką dla sztuki. Dla niego było to narzędzie rzemiosła i to samo podejście przekazał młodemu Shando.

Wishmaker lubił jednak oglądać dobre rzemiosło i podobnie jak w bibliotece Albusa, tak i tutaj stał zafascynowany połączeniem wysmakowanego gustu, harmonii i prostoty. Z pewnością arcymagini przeniosła do Ybn część swoich elfich przyzwyczajeń, gdyż środek holu zajmowało spore drzewo nieznanego Shando gatunku, otoczone szemrzącą wodą, która znikała gdzieś pod podłogą, by po chwili wytrysnąć na nowo w kolejnym cyklu. Nieco z tyłu piętrzyły się owalne schody z misternie rzeźbioną poręczą.
"Każde zdobyte zaklęcie zwiększy twoją moc, Shando", mawiał wuj, "nie gardź nawet najpodlejszym z podłych, gdyż nigdy nie wiadomo co Ci się przyda".
Dlatego cierpliwie czekał, aż zjawi się gospodarz tego miejsca, gotów złożyć wyrazy uszanowania i poprosić o dostęp do ksiąg.



CZARODZIEJ I ODŹWIERNY

Nie musiał długo czekać, by usłyszeć zbliżające się kroki. Na schodach pojawił się dobrze ubrany mężczyzna, na oko w wieku Shando. Zmierzył go dość obcesowo wzrokiem - calishyta miał wrażenie, że ocenia zasobność jego sakiewki - po czym spytał krótko
- W czym mogę pomóc?


- Moje uszanowanie, czcigodny gospodarzu - wychrypiał swoim nieprzyjemnym głosem Shando i ukłonił się nisko - Zostałem przysłany do tego wspaniałego przybytku wiedzy i sztuki przez mistrzynię Dai'nan, gdyż zauważywszy moją znikomą wiedzę o zaklęciach w swojej szczodrobliwości zgodziła się udostępnić mi podstawowe zbiory dopóki nie wyruszę.
Wishmaker kaszlnął lekko, poza śpiewnymi sylabami w smoczym odwykł od kwiecistych mów, tak normalnych w rodzinnym Calimshanie. - Ufam, że nie zakłócę spokoju tego miejsca i wyniosę stąd potrzebną w walce z nieumarłymi wiedzę.
Czarodziej ukłonił się ponownie - Proszę pozwolić mi się przedstawić. Nazywam się Shando Wishmaker i jestem uczniem Saladina Brimstone'a.
- Czyżby? - adept uniósł brew. - Nic o tym nie słyszałem. Niejeden chciałby się dobrać do zebranej tu wiedzy; myślisz że to takie łatwe i darmowe? Skoro masz tak niewiele talentu jak mowisz to i tak nie będziesz w stanie skorzystać.
- Szanowny panie, nie zamierzam krytykować decyzji mistrzyni, ani tym bardziej obrazić jej odmawiając przyjęcia daru, który ofiarowała - Shando stał prosto, ze skrzyżowanymi rękoma. Jak posąg, tylko usta mu się poruszały. Całą sylwetką dawał znać "Nigdzie się stąd nie ruszę".
- Skoro twierdzisz, panie, że dała, to tu siedź - wskazał mu dość wygodną, na oko, kanapę pod ścianą. - Arcymagini w tej chwili studiuje zaklęcia i nie jestem władny jej przeszkadzać, a bez jej zgody nie mogę wpuścić cię, panie, nigdzie poza hol - mężczyzna nie wydawał się tym szczególnie zmartwiony. Usiadł za szerokim kontuarem, gdzie zapewne przyjmował petentów i otworzył coś, co wyglądało na księgę rachunkową.
- Nie śmiał bym jej przeszkadzać w tak ważnej sprawie. Z pewnością poinformujesz ją, gdy zrobi sobie przerwę.
- Z pewnością
- adept uśmiechnął się półgębkiem.

Shando wybrał sobie ciche i spokojne miejsce, acz takie by wyraźnie widział go gryzipiórek i by przeszkadzał mu w swobodnym poruszaniu się po holu, po czym przyjął postawę klęcząco - medytacyjną.

- Zaczekam cierpliwie - rzekł do oddźwiernego - Daj mi proszę znać, lub, gdybym zasiedział się za długo - na przykład trzy-cztery dni - przebudź mnie z transu. Ostrożnie. Miłej pracy.

I Wishmaker znieruchomiał, powolutku wyrównując oddech, wciąż jednak wbijając nieruchomy, paskudny wzrok w oczy czarodzieja skrobiącego w ksiągach. Adept najpierw obserwował go kpiąco; po jakimś czasie zaczął się jednak niespokojnie wiercić. Zamknął księgę, która uniosła się w górę i ustawiła na odpowiedniej półce. Sowa, którą wcześniej Shando wziął za wypchaną sfrunęła z półki na ramię mężczyzny, który wstał i bez słowa sobie poszedł. Mijał czas, uciekały cenne minuty, które calishyta mogł poświęcić na studiowanie magii, a “odźwierny” nie wracał.



SZKOŁA MAGII TO NIE TYLKO CZARODZIEJE...

Shando poruszył ustami i wydobył z siebie jednostajny, rytmiczny zaśpiew. Tak rozpoczął Mantrę Tysiąca i Jednego Głosu, która miała najbardziej uciążliwy dla innych ton. Gdy dodać do tego chrapliwy głos calimshyty, efekt był... naprawdę irytujący! Rozpoczął cichutko, by potem powolutku, powolutku zaśpiewy uderzały w wyższe nuty. Mistrz Okiwa potrafił nią wprawić mury w drżenie, ale Shando nigdy nie udało się nawet ruszyć powierzchni wody. Ale próbować mógł...

Głos Wishmakera odbijał się echem w holu i w końcu zza jakichś drzwi wytchnęła jakaś głowa. Jednak ku rozczarowaniu calishyty wyglądała nie na maginię a raczej kucharkę.


- Mi’kh’te, znów żeś się grochu najadł, parszywy chowańcu i cię ten diabelski bandzioł boli? - sarknęła rozglądając się wokoło, ale na poziomie jakichś dwóch-trzech metrów nad ziemią. Dopiero po chwili spuściła wzrok niżej i zobaczyła siedzącego na ziemi obcego. - A ten to kto? - prychnęła, ściskając w ręku miotłę, którą najwyraźniej miała zamiar przegonić podejrzanego o hałasowanie chowańca. A Wishmaker siedział dalej jak posąg.
- Hej - kobieta podeszła bliżej i szturchnęła Shando szczotką lekko, potem trochę mocniej - To, że magusy odsypiają nocne czarowanie nie znaczy, że może sobie wchodzić jak do chlewa i przeszkadzać im w zasłużonym odpoczynku i naukach co Ybn co noc ratują. Cicho ma być albo wynocha!

Mantra Tysiąca i Jeden Głosów ucichła jak nożem uciął, pozostawiając po sobie głuchą ciszę. Powoli Wishmaker odwrócił głowę ku intruzce i niespodziewanie - uśmiechnął się.

- Przepraszam, czasami zatracam się w sobie, gdy medytuję. Dobrze, że już panią przysłano, jestem gotowy. Którędy do tej biblioteki?
Uśmiechający się Shando przypominał szczerzącego kły psa. Nijak nie wyglądało to na przyjazny grymas i kontrastowało z uprzejmością słów.
Kobieta cofnęła się i zastawiła miotłą.
- No zgłupiał chyba! Wariata co klęczy na środku podłogi i śpiewa mam do drogocennych knig prowadzać? Niedoczekanie. Wynocha! - machnęła mu miotłą nad głową. - Kuuurt!!
A Calimshanin kiwnął głową - Spotkałem tu gentlemana, któremu przekazałem życzenie arcymagini, zapewne poszedł po przewodnika dla mnie. W moim wieku, dobrze ubrany, wzrok kupca llub lichwiarza... to nie on Panią przysłał?
- Napewno lepiej od ciebie - burknęła. - To Kurt i on o nikogo dla nikogo nie pójdzie jak mu się to nie opłaci. A ognista panienka teraz wypoczywa, a potem na mury pójdzie, tak co dnia jest, to na pewno cię nie przyjmie.
- W takim razie, gdyby była Pani uprzejma zaprowadzić mnie do działu dla początkujących, byłbym niezmiernie wdzięczny. Arcymagini wyraźnie życzyła sobie bym się podszkolił przed wyruszeniem na wyprawę. Najwyraźniej myślała, że ów Kurt się tym dla niej zajmie. Nie chciałbym być w jego skórze, gdy dowie się o tym jego Pani.
- Ja sie knig nie tykam - udobruchana nieco uprzejmoscia shando kucharka oparłą sie na swojej złowieszczej broni. - A Kurt rzadko w bibliotece siedzi, bo on to tylko zwoje i magusowe drobiazgi wytwarza, albo się finansjerą szkoły zajmuje. Taki zdolny jest! Wszyscy jego wyroby chwalą, nawet sama panienka - rzekła z dumą jakby rzeczony Kurt był co najmniej jej rodzonym synem. - Tera to nikogo w szkole prócz niego i panienki nie ma, a mrok już idzie, co by tu zrobić… - zafrasowała się. Faktycznie Shando zauważył, że słońce musiało być już nisko bo między budynkami panował półmrok.
- Proszę mnie więc zaprowadzić, i sam sobie poradzę, nie odrywając nikogo od pracy.
- Nie mogę! - zamachała rękami - Tam na pewno są zabezpieczneia. Zresztą nie znajdę tam nic i ty też nie, w bibliocete jest na prawdę dużo ksiąg i zwojow.
- Tylko z powodu owych zabezpieczeń nie szukam jeszcze sam. W porządku, zaczekam na arcymaginię. Udaje się na mury pieszo, czy raczej teleportacją?
- A bo ja wim, siedzę zwykle w kuchni - odparła kobieta.

Shando długo musiał uczyć się cierpliwości w klasztorze, gdyż ifyrytowa krew buzująca mu w żyłach raczej tego nie ułatwiała. Udało się oczywiście, jednak dziś wewnętrzny spokój Shando uległ poważnemu zachwianiu. Usiadł z powrotem, starając się odzyskać równowagę myśli.
Pozostało czekać, aż o zmroku czarodziejka ruszy na mury.



NICZYM W BAJCE - PIĘKNA CZARODZIEJKA PRZYBYWA NA RATUNEK

Nie musiał jednak czekać aż tak długo. Ledwie kucharka skończyła drapać się ucho, zachodząc w głowę co zrobić z tym kłopotliwym dziwadłem, gdy drzwi na ulicę odtworzyły się i w świetle zachodzącego słońca ukazała się młoda rudowłosa dziewczyna. Słońce podświetliło wystajace spod jej kaptura włosy ognistą aureolą i Shando przez chwilę zagapił się na nią bezczelnie podziwiając cudowne zjawisko.


- Panienka Elethiena! - wykrzyknęła z ulgą w głosie kucharka. Wishmaker przez moment pomyślał, że ta ulga dotyczy jego problematycznej obecności, lecz kobiecina - porzucając miotłę, która pacnęła Shando w głowę - ruszyła niemal biegiem w stronę drzwi i mocno uścisnęła wchodzącą magiczkę. - Tak się martwiłam, tak się martwiłam! - jęknęła, ocierając oczy skrajem fartucha.
- Puść mnie, Adelajdo, zadusisz - roześmiała się czarodziejka ściągając z ramion płaszcz, a z głowy diadem.
- Ależ panienka wybrudzona, jeden kurz, trawa i… cóż to, krew? Jak ja to dopiorę? Mam nadzieję, że nie panienki? - nazwana Adelajdą kucharka podejrzliwie obejrzała dziewczynę od stóp do głów.
- Nie… jednego z paladynów - posmutniała Elethiena.
- No. Ale poradziła sobie panienka i oni, prawda? Z tym czaromagusem przeklętym? - spytała kobieta. Gdy zapytana skinęła głową kucharka rozchmurzyła się i przerzuciła płaszcz przez ramię. - No. Wiedziałam, że dla panienki to nic trudnego. Na kuchni trzymam cały czas kolację, a w piekarniku mam świeżutki jabłecznik z cynamonem; nadal ciepły i cały dla panienki - zakończyła konspiracyjnym szeptem.
- Kochana Adelajdo, jak ty wiesz co lubię - roześmiała się Elethiena i ruszyła przed siebie. Dopiero gdy kucharka odsunęła się na bok dojrzała siedzącego na środku holu mężczyznę. - A to kto? - zdumiała się czarodziejka.
- Shando Wishmaker z Calimshanu, uczeń mistrza Saladina Brimstone'a, do usług. - wychrypiał czarodziej, kłaniając się nowoprzybyłej - Wyruszam niedługo poza Ybn, wraz z wyprawą w poszukiwaniu źródła plagi nieumarłych. Arcymagini wyraziła dezaprobatę dla moich skromnych umiejętności i łaskawie zaoferowała dostęp do podstawowej biblioteki, abym odrobinę się podszkolił.
- O! - zainteresowała się Elethiena, ale burczenie w brzuchu sprawiło, że uśmiechnęła się zażenowana. - Chętnie ci pomogę, ale najpierw muszę coś zjeść. Hornulf nie dał nam wiele czasu na popas i jestem głodna jak wilk. Weźmiemy z kuchni to i owo i możemy iśc do biblioteki. Zjesz coś, panie Wishmaker?
- Grzechem byłoby odmówić damie
- odparł Shando, któremu nagle ni stąd ni z owąd pociekła przysłowiowa ślinka.

Chwilę później, kuchnia

Kucharka nie miała nic przeciwko i cała trójka ruszyła do przybytku rozkoszy. Niewielka, umieszczona na tyłach budynku wściekle czysta kuchnia wypełniona była aromatem szarlotki z cynamonem i pyrkających na ogniu specjałów. Prócz Adelajdy pracowała tam jedna pomocnica, której o tej porze już nie było.


Elethiena rozsiadła się przy stole, gestem zaprosiła Shando i zaczęła jeść z zaraźliwym apetytem. Shando szybko wymiótł zawartość talerza, znów wojskowe przyzwyczajenia wyszły na wierzch. Ku jego zdumieniu szczuplutka czarodziejka zjadła porównywalnie duża porcję, po czym Adelajda zaraz nałożyła jej dokładkę.
- Resztę zjem w biliotece, Adelciu - dziewczyna cmoknęła kucharkę w policzek, postawił na tacy talerz z jedzeniem, drugi z parującym ciastem i dwa kubki z cydrem.
- Jak cię kiedyś ognista panienka przyłapie… - rozbawiona kucharka pokręciła głową z dezaprobatą.
- Nie przyłapie - roześmiała się Elethiena, a gdy już zamknęły się za nimi drzwi zwróciła się do Shando. - Arcymagini wie o wszystkim co tu się dzieje. Po prostu nie wszyscy są tego świadomi - puściła do Shando oko i poprowadziła na drugie piętro; przesunęła dłonią po ochronnych glifach na futrynie i weszła do środka.



NARESZCIE W BIBLIOTECE!

Ybn Corbeth, Szkoła Magii - Hol

Biblioteka Szkoły Magii była pokaźnych rozmiarów jak na zbiór zgromadzony przez jedną osobę. Z pewnością było z czego się uczyć; czarodziej mógłby spędzić tu całe życie jeśli tylko zawartość odpowiadałaby jego zainteresowaniom. Shando podejrzewał, że tutejsze zbiory nie obejmują tak wielu aspektów czarnoksięstwa jak te w oficjalnych bibliotekach wielkich szkół; mogły być za to lepiej ukierunkowane odnośnie rzeczy interesujących calisthytę, jeśli plotki o elfce były prawdziwe. Niestety nie miał czasu by to sprawdzić.


Elethiena drobnym gestem rozpaliła magiczne świece wokoło i bez ceregieli postawiła wyładowaną jedzeniem tacę na pustym stoliku.
- Jakich zaklęć chcesz się nauczyć? Ile masz na to czasu? Masz wszystkie składniki potrzebne do ich zapisania? - zasypała maga pytaniami.
- Chcę zakończyć badania nad przyzwaniem Gradu Kamieni, mam dopięte niemal wszystko, brakuje mi tylko sylab łączących, chcę wykorzystać analogiczne z innych zaklęć. Większa Ręka Maga jest niemal ukończona, ale nie działa. Muszę mieć inne inwokacje do porównania by znaleźć błędy w zapisie. Do tych dwóch brakuje mi tylko wiedzy. Jeżeli pójdzie mi tak szybko jak zakładam, powinienem mieć czas, by nauczyć się i przepisać jeszcze jedno zaklęcie, ale tu już mam tylko wolne miejsce w księdze i nic więcej. Dobrze byłoby poznać coś przydatnego w górach lub przeciwko nieumarłym.
Wishmaker zastanowił się chwilę, jakby szykając w pamięci. - Mój mistrz mówił mi kiedyś o zaklęciu zwanym Porannym Rozblaskiem, całkiem skutecznym przeciwko nieumarłym na sporym obszarze, ale też mogącym ukazać schowanych i niewidzialnych. Może to, jeżeli będzie w bibliotece? Światło Lunii byłoby też ciekawym wyborem. Ochrona przed złem także. I Śniegodryf. I wyjście na mury, aby pociskać ogniem w truposzy... - Calimshanin usmiechnął się do Elethieny w swój zwykły, nieprzyjemny sposób, który - niestety i mimo szczerych wysiłków - nie zjednywał mu przyjaciół.
- No dobrze, z pierwszymi dwoma nie będzie problemu; resztę też tutaj mamy, ale sam wiesz, że to nie takie proste opanować nowe zaklęcie nawet na poziomie wpisania do księgi. - Elethiena zjadła nieśpiesznie, a potem wgryzła się w jabłecznik z wyraźną przyjemnością. Chwilę zajęło jej wypytanie Shando o specyfikę reszty czarów, gdyż tłumaczenia smoczego z Calimshanu różniły się nieco od północnych. - Widzę, że chciałbyś tu spędzić wiele dni; nie wiem czy arcymagini na to zezwoli bez opłaty - czarodziejka zignorowała uwagę o murze uznając ją za żart. - Pokaż mi jeszcze składniki, jakie przygotowałeś by umieścić je w księdze. Wolałabym się upewnić, że nie różnią się od tych, których my używamy.
- Mam jeden dzień - skwitował ponuro Wishmaker - muszę go więc mądrze wykorzystać. Jakaś porada od koleżanki po fachu? W podzięce udam się z tobą na mur i opróżnię swoją pulę czarów w trupy, nie zajmie mi to dużo czasu. Zdążę z zaklęciami... no i zobaczę damę przy pracy - dodał już nieco weselej.

Elethiena przestała jeść i spojrzała uważnie na gościa. Nie umknęło jej, że calishyta unika odpowiedzi na pewne pytania, a nie wszystkie jego wypowiedzi miały dla magini sens. Może nie był tak biegły we wspólnym jak jej się wcześniej wydawało?
- Jesteś pewien, że pani Dai’nan nie przysłała cię tu na stałe nauki zamiast szybkiego skorzystania ze zbiorów? - spytała, starając się brzmieć uprzejmie.

- Nie wybieram się na mury; jestem zmęczona po całodzienniej podróży a większość zaklęć zużyłam na Blackwooda - odparła krótko. - Przeciętnie doba wystarcza na zrozumienie jednego zaklęcia; masz mniej, a chcesz więcej. Nie można być wprawnym czarodziejem łapiąc wielu srok za ogon. Jeśli nie jesteś wybitnie uzdolniony, co sam stwierdziłeś wcześniej, to moja pierwsza rada jest następująca: zostań w szkole.
- Nie marnuj na niego czasu, Elethieno - w drzwiach biblioteki pojawił się “odźwierny” Kurt, z którym Shando rozmawiał wcześniej. Sądząc po jego bezczelnym uśmieszku musiał czaić się przy wejściu już dobrą chwilę i podsłuchiwać. Jego sowa siedziała mu na ramieniu kiwając się sennie. - Przecież widzisz, że nie ma pojęcia o samodzielnym poszerzaniu wiedzy, nawet o najprostsze czary. Pewnie umie tylko tyle co go w szkole wbili do głowy, bo na więcej go nie stać - tu zmierzył calishytę wzrokiem i Shando był pewien, że mówi nie tylko o jego zasobach mentalnych, ale i materialnych. - Poza tym nawet nie wiemy czy to na prawdę arcymagini go przysłała
- Skończyłeś już zaklinać moją szarfę? - Elethiena zignorowała uwagi Kurta, wstała i spojrzała na niego chłodno. Ten się zmieszał, a Wishmaker odniósł wrażenie, że ta dwójka nie pała do siebie sympatią.
- Jeszcze nie, ale już kończę. Ktoś mi przeszkodził - dodał w natchnieniu patrząc na calishytę. - Poza tym mam też inne obowiązki; wiele osób kupuje teraz zwoje i magiczne przedmioty; to przynosi szkole zyski - rzekł z dumą.
- Dopóki szkoła stoi - uzupełniła Elethiena. - Arcymagini prosiła byś dał szarfie priorytet - Shando był dziwnie pewien, że nie była to prośba. - Więc nie przeszkadzaj sobie w pracy mało znaczącymi sprawami.

Kurt zacisnął szczęki i wyszedł bez słowa, odwracając się tak gwałtownie, że jego sowa omal nie spadła mu z ramienia. Elethiena usiadła i bez słowa dokończyła zimną już szarlotkę.
- Skorzystam z dobrej rady i wykorzystam ten czas na naukę - Shando odprowadził Kurta wzrokiem pełnym dezaprobaty - Dodam tylko ciekawostkę Elethieno, że nie uczyłem się w szkole. Niedawno opuściłem mojego mistrza, który był magiem wojennym i najemnikiem, dlatego moje nauki są nieco... ekscentryczne. Mistrz Brimstone wierzył w naukę praktyczną, dlatego gdy osiągnąłem poziom, który umożliwiał mi dalszy samodzielny rozwój, wykopał mnie, bym szukał własnych zleceń.

Nieodgadniony wzrok Elethieny nasunął Shando przypuszczenie, że ma poważne wątpliwości co do stopnia samodzielności rozmówcy w kwestii dalszego nabywania wiedzy. Czarodziej zastanowił się chwilkę.
- Coś jest w tym posiłku? Nie pamiętam bym był tak rozmowny od wesela mojego brata...
- Przyprawy
- uśmiechnęła się oszczędnie i ziewnęła, po czym wstała od stolika i przyniosła dwie księgi. - Tutaj znajdziesz pierwsze dwa interesujące cię zaklęcia, panie. Nikt cię w nocy nie wypuści z biblioteki, ale tam jest wygodny fotel, w który można się przespać - wskazała wgłąb pomieszczenia. - Rano przyjdę cię odwiedzić. Potrzebujesz jeszcze czegoś?
- Dam sobie radę - odrzekł czarodziej. - I dziękuję.




NOCNE KOMPONOWANIE ZAKLĘĆ
Ybn Corbeth

Wkrótce Shando zagłębił się w pracy. Jego starannie wykonany rękopis Gradu Kamieni był niekompletny, co wyraźnie było widać w strugach magii, krążących po postawionych znakach. Już na statku, gdy płynął ku północy znalazł przyczynę - chodziło o złe łączące przyimki, w przypadku których smoczy był bardziej intuicyjny niż logiczny. Jednak tutaj - w bibliotece arcymistrzyni - mógł znaleźć rozwiązanie. Może nie oryginalne, jednak z dużym prawdopodobieństwem skuteczne.
W bibliotece znalazł kopalnię wiedzy, nawet w księgach o podstawowym poziomie wynalazł mnóstwo zaklęć, których mógł się nauczyć choćby i od razu... tyle że nie miał na to czasu. Miał jednak czas by skopiować pewne rozwiązania.
Wstępne słowa kreacji i kształtu połączyły sylaby wzięte żywcem z Lodowego Sztyletu, o naturze którego znalazł całą rozprawę, której - mimo szczerych chęci - nie mógł zgłębić. Późniejsze działanie zaklęcia mógł połączyć sylabami z popularnego Dysku Tensera, ale ostatecznie użył Burzogłowy, mniej popularnego czaru zawieszającego nad oponentem miniaturową chmurę błyskawic. Magia mogła nieprzerwanie płynąć przez ciąg znaków, a samemu uzupełnianiu towarzyszyły efektu rzucania czaru. Została jeszcze próba polowa - ale Wishmaker był pewien wyniku.


Drugie zaklęcie było nieco bardziej skomplikowane - mimo iż naprawdę było rozwinięciem idei prostej Ręki Maga, której nauczył się jako uczeń. Szkoła Przemian była przezeń traktowana nie do końca tak dobrze jak na to zasługiwała i zwyczajnie formuła kryła błędy. Jej naprawa wymagała tylko żmudnego ślęczenia ze słownikami i wyszukania pomyłek, które Shando uczynił.
Na końcu jednak tak jak i w przypadku Gradu Kamieni, tak i tutaj pismo ożyło, dotknięte strumieniem magii, co oznaczało, że zaklęcie Większej Ręki Maga zadziała.
Dumny ze swoich dokonań czarodziej zobaczył jednak, że zegar wodny stojący w rogu wskazuje ledwie trzy godziny do świtu. Niewystarczająco, by nawet próbować przepisać nowe zaklęcie.
Ale wystarczająco by się przespać.




DAR ARCYMAGINI

Kilka godzin i wiele chrapnięć później...

Poranek zastał Shando śpiącego nad księgami. Udało mu się zapisać dwa podstawowe zaklęcia w swojej księdze i był z tego bardzo zadowolony. Jednak oceniając ile czasu mu to zajęło z rozpaczą stwierdził, że jeśli burmistrz i drużyna nie będa skłonni poczekać na niego kolejny dzień to nie zdoła zapisać nawet ułamka tego co sobie wymarzył. Z tą ponurą myślą zasnął nad ranem, a pojawienie się Elethieny zbudziło go o wiele za wcześnie; przynajmniej wyczerpane zarwanymi nocami ciało zaprostestowało szerokim ziewnięcie, które czarodziej stłumił z wielkim trudem.

- Dzień dobry. Jak poszło? Zejdzesz do kuchni na śniadanie? - czarodziejka zneutralizowała runy przy wejściu i niemal wbiegła do biblioteki. - Arcymagini powiedziała mi, że wybierasz się wraz z towarzyszami na Północ i że to wy odkryliście domostwo Blackwooda - przy ostatnich słowach głos jej lekko zadrżał. Po sekundzie odzyskał jednak zwykły lekki ton. - Zezwoliła bym ci pomogła. Poleciła też przekazać ci to - podała calishycie pięknie oprawiony zwój. - Znajdują się tutaj trzy zaklęcia komunikacyjne zsynchronizowane z panią Dai’nan. Gdy się dowiecie czegoś ważnego natychmiast przekażcie wiadomość. Nie wyrzucaj potem pergaminu; można go użyć ponownie. Potrafisz je odczytać? - jeszcze senny i oszołomiony słowotokiem dziewczyny Shando posłusznie pochylił się nad pergaminem. Smoczy alfabet tańczył mu przed oczami nie chcąc układać się w sensowną całośc.


- Z trudem - odparł uczciwie. - Z pomocą zaklęcia na pewno, lecz teraz chciałbym zachować je na czas nauki.
- Hm… - widać było, że Elethiena była nieco rozczarowana. - Gdyby się nie powiodło to może znajdziecie jakiegoś czarodzieja w Dekapolis. Albo po prostu wrócicie z wieściami i już - rozchmurzyła się. - A to co? - bezceremonialnie sięgnęła po pergamin z zaklęciem od Albusa leżacy na stole obok ksiąg. - Co to za bzdury? To znaczy… - zreflektowała się podejrzewając, że to wcale nie ćwiczenia któregoś z uczniów, a nieudolne próby gościa. Shando poczuł wpełzający na szyję rumieniec.
- Próbowałem skopiować zaklęcie od Albusa, ale nie było wystarczającej ilości czasu… - wyjaśnił niechętnie.
- Co to miało być? Wywołanie Strachu? - Elethiena obracała pergamin wte i wewte, jakby do góry nogami miał stać się czytelnieszy. Gdy Shando potwierdził westchnęła i umoczyła pióro w kałamarzu. Najpierw zaczęła poprawiać błędy, ale potem zamamrotała coś zirytowana i zaczęła na drugiej stronie zapisywać zaklęcie od nowa - z pamięci. Czas mijał, obojgu burczało w brzuchach coraz głośniej, a obstalowane pióro nieprzerwanie śmigało po cielęcej skórze. Dziewczyna miała ładny, elegancki charakter pisma i Shando odkrył, że nowa towarzyszka budzi w nim zarówno podziw jak i lekką niechęć. Wydawała się zbyt idealna, dużo młodsza od Shando, a mimo to o wiele bardziej uzdolniona, z rozległą - jak podjerzewał - praktyczną i teoretyczną wiedzą. W końcu to ona została wysłana przez arcymaginię do pokonania Albusa. I Blackwood został pokonany. Czarodziejka sprawiała wrażenie jak gdyby wszystko przychodziło jej bez najmniejszego trudu.
- No, gotowe - Elethiena zamachała pergaminem by wysuszyć atrament. Nie lubiła sypać piaskiem w bibliotece; od tego było skryptorium. - To chodźmy na śniadanie.
- Z przyjemnością - odparł Shando - Nie było chyba aż tak źle? Przynajmniej poznałaś, co to miało być...
 
__________________
Bez podpisu.

Ostatnio edytowane przez TomaszJ : 09-08-2014 o 11:59. Powód: Dodanie paru(nastu...dziesięciu..) linijek z Doc'a
TomaszJ jest offline  
Stary 10-08-2014, 20:40   #92
 
Romulus's Avatar
 
Reputacja: 1 Romulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputacjęRomulus ma wspaniałą reputację
Pewność siebie bierze się z sukcesu - wjeżdżając do Ybn ze zwycięskimi paladynami Tibor przypomniał sobie jedną z nauk Runy. On również odczuł na własnej skórze prawdziwość tego stwierdzenia. Przez tych kilka strasznych nocy coraz wyraźniej czuł dotyk Pana Poranka i zastanawiał się czy również wiara Runy w obliczu niebezpieczeństwa rozkwitała i dojrzewała.

Oczywiście, była również druga strona tego medalu - łatwo było upaść na duchu, odnosząc porażki raz po raz. To jak rosomak zmasakrował młodego kapłana było dobitnym ostrzeżeniem na przyszłość. Nie zawsze się wygrywa, nie sztuką jest pałać przekonaniem gdy wszystko idzie jak po maśle, a porażka - przekornie - czasami jest dobrą nauczką. Mentorka Tibora o tym nie wspominała i chłopak zastanawiał się czy sama była tego świadoma i tylko pozwalała mu samemu dość do własnych wniosków, czy jednak nie. Miał nadzieję na to pierwsze, ale znając ją tego drugiego nie mógł wykluczyć.

Wyszeptał modlitwę polecając kobietę opiece Pana Poranka i za orszakiem paladynów podążył w głąb miasta. Musiał znaleźć dla siebie miejsce, i to w niejednym znaczeniu. Zdjął szczeniaka z siodła przed sobą i z trudem się schylił by postawić go na bruku. Zaklął w duchu gdy żebra zaprotestowały pod takim traktowaniem.

Jeden z paladynów zażartował wcześniej że psy zwykle korzystają z własnych łap, a nie podróżują wierzchem.
- Zgadza się, panie - przyznał wtedy Tibor uprzejmie - obawiam się jednak że Fereng nabiegał się dość przez ostatnie dni i jego stawy mogą ucierpieć od nadmiaru wysiłku. To jeszcze szczenię.

Po prawdzie z hodowlą mabari naprawdę mało kto miał w Oestergaard i Cadeyrn do czynienia, ale młody kapłan przypuszczał że gatunek niewiele różnił się od kundli i brytanów. Choć z drugiej strony, gdy przypomniał sobie OKOLICZNOŚCI w jakich znalazł Ferenga i dwa pozostałe szczeniaki…

Teraz pożegnał się uprzejmie z paladynami, znajdując ich nieco innymi od słyszanej o nich opinii. “Paladyni do błyszczenia, kapłani do prawdziwej roboty” - mawiała z przekąsem Runa i jeśli nawet ironia była subtelna, to i wyczuwalna.

Ciekawe z jakiego powodu.

Odprowadził wierzchowca do kupca, by ostatecznie rozliczyć się z nim za wynajem. A potem na ostatnich nogach powlókł się do Werbeny.


Od samego rana Oestergaard pomagał jak umiał w świątyni Helma przy leczeniu i doglądaniu rannych. W nocy spał jak kamień - wyczerpanie i rany zmogły go do szczętu i nawet usłyszane w Werbenie rewelacje “drużyny Ybnijczyków” nie zapobiegły temu że gdy padł na posłanie, to podniósł się dopiero o świtaniu. Choć, co prawda, koszmary dręczyły jego sny, pełne wyszczerzonych w upiornym uśmiechu czaszek, martwych dłoni sięgających ku niemu, czarnej tarczy przesłaniającej słońce i spowitej żywym pierścieniem ognia, kłów i pazurów drapieżników które rozrywały jego ciało, nienazwanej grozy która zalęgła się na farmie Vasilescu… Nawet teraz, w świetle dnia, blaknące wspomnienie nocnych mar sprawiało że czuł dreszcze, porównywalne z niechęcią do ziejących rozpadlin i skalnych nawisów…

Dławił to i siłą z tym walczył, pochylając się nad potrzebującymi pomocy, uśmiechając się do dzieciaków bawiących się z zawsze chętnym do psot Ferengiem, rozmyślając nad tym co wczoraj usłyszał w Werbenie. No i to ostatnie… Prawda, zastanawiał się nad tym by wyruszyć z “Ybnijczykami” do źródła, do Doliny Lodowego Wichru … ale odwrócić się i zostawić na wiele tygodni Cadi, rodzinę, sąsiadów? Jakąś wskazówką była determinacja Burro Butterbura, który mimo lęku miał opuścić bliskich. Stateczny niziołek musiał wielką wiarę pokładać w swych towarzyszach i Tibor nawet trochę im zazdrościł - najwidoczniej sprawdzili się już i byli w stanie sobie zaufać. Czy się bali? Zapewne przynajmniej niektórzy.

Kapłan skończył zmieniać opatrunek na rozszarpanym pazurami ramieniu miejskiego strażnika i na chwilę podszedł do drzwi świątyni by spojrzeć na szalejącego w zadymce Ferenga i dzieciarnię. Oparł się o masywne odrzwia. Czy sam się bał?

Uderzył pięścią w grube drewno i metal.
- Nie przestraszę się niczego co los ześle przeciwko mnie - szepnął. - Niczego. Przeżyłem konanie i strach nie będzie miał do mnie przystępu. Żyję tylko dzięki łasce Pana Poranka, ponad czas który był mi przeznaczony.

Podjął decyzję i zawrócił do rannych. Miał zamiar rozmówić się z Ybnijczykami, ale musiało to poczekać na lepszy moment.
 
__________________
Why Do We Fall? So We Can Rise
Romulus jest offline  
Stary 10-08-2014, 21:43   #93
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Soundtrack

[MEDIA]http://th03.deviantart.net/fs70/PRE/i/2011/174/a/d/lost_ghost_by_sasha_fantom-d3jqhbj.jpg[/MEDIA]

Kiedy już zamknęły się za nimi drzwi, druidka pochyliła się nad niziołkiem i szeptem spytała:
- Ty się lepiej na ludziach wyznajesz. Łże czy nie?
- Nie chce prawdy powiedzieć, a nie łże. Wiem że gryzie ją śmierć, za którą się obwinia. - zapytany westchnął ciężko. - Pierwszego dnia, podczas zaćmienia była na cmentarzu razem z Arnem. Chłopak zginął, ona przeżyła i nie może sobie chyba dać z tym rady.
Kucharz przestąpił z nogi na nogę, zafrasował się jeszcze bardziej.
- Albo znalazła sobie złą metodę, by się z tego otrząsnąć. Mówiła mi, że rodzina Arnego, jego matka Livia ma jej za złe. A Arne miał brata, starszego nicponia. Ręki sobie uciąć nie dam… Ale jakbym miał stawiać orzechy przeciw diamentom wybrałbym właśnie takich “rzezimieszków”. Ech… jakby ona mało problemów w życiu miała. Jeszcze to.
- Znaczy się szczeniackie porachunki - skwitowała druidka. W każdym stadku małych wilczków czy lisków prędzej czy później musiało dojść do ustalenia hierarchii, a ze słów niziołka wynikało, że jeden z miejscowych dzieciaków koniecznie chciał zostać samcem alfa. Skoro zaczynał od napadania na słabszych od siebie w dużej grupie, to Kostrzewa wróżyła mu “świetlaną” przyszłość lokalnego zbira, podżegacza albo warchoła. - Teraz Mara jest z naszej watahy, więc trza nam młodych wychować - zawyrokowała - A że gadać nie chce… to kogoś mądrzejszego spytamy - uśmiechnęła się i przykucnęła przy nerwowo wiercącym się wilku - No, nieszczęśliwy jesteś jak zbity pies. Pani pewnie zabroniła warczeć i gryźć, co? - druidka była pewna, że gdyby Strzyga włączył się do walki, albo choć postraszył napastników, Mara na pewno nie skończyłaby w takim stanie - Nie martw się, zadbamy o Twoją dziewczynę, futrzaku. Musisz tylko nam pokazać, kto skrzywdził Marę. Rozumiesz mnie? - delikatnie ujęła wilczy łeb w dłonie i wydobyła ze swojego gardła kilka ochrypłych warknięć - Kto zranił Marę? Kto? Szukaj, szukaj! My zajmiemy się resztą….

Słysząc propozycję Kostrzewy Strzyga zawinął takiego młynka ogonem, że mało mu nie odpadł, po czym zjeżył sierść, warknął i ruszył do drzwi wyjściowych. Na zewnątrz już się ściemniało, więc najprawdopodobniej gówniarz winny pobicia Mary - jeśli Burro miał rację - był już dawno w domowych pieleszach.

Kucharz wrócił się po czapkę i płaszcz i powiedział:
- Chyba najlepiej będzie kuć żelazo póki gorące. Wilk nas poprowadzi, ale… ja wiem gdzie nas poprowadzi. Teraz po ćmoku pewnie będzie w chałupie. No i… eee… jak chcecie to załatwić? Rozmowa z matką może nie przynieść wiele dobrego, bo przecież straciła syna, a my przyjdziemy jej tłumaczyć że jej druga latorośl to bandyta. Może lepiej z nim porozmawiać? Dziadek mój gadał zawsze że na pamięć nie ma jak orzechy na miodzie, a na gówniarskie zachowania - nahajka świstająca nad dupskiem. - Kucharz zrobił zaciętą minę, bo przed oczami miał ciągle poobijaną twarz dziewczynki.
- Ale na razie chodźmy, Strzyga, łachudro, prowadź! - zdradził, że wszystkie chowańce po równo zasługują na miana łachurd.

Wieczorny spacer ulicami miasta nie należał do przyjemności. Burro w każdym cieniu dopatrywał się duchów i upiorów. Z murów od czasu do czasu dobiegały echa ostrzegawczych okrzyków, gdy kolejny nieumarły podchodził pod miasto. Mijane liczne patrole straży popatrywały podejrzliwie na osobliwą parę, a niejeden radził im zawrócić do domu. Kostrzewa zauważyła, że wielu strażników wyglądało na ledwie opierzonych - młodzi, z rzadka sypiącym się zarostem z pewnością dołączyli do straży by uzupełnić luki lub zdobyć sławę w walce ze zmartwychwstańcami, ale z oczu wyzierał im strach i brak pewności siebie. Jednak druidka nie miała czasu tego analizować; Strzyga energicznie parł przed siebie kierując się do południowo-zachodniej części miasta.

Kilka przecznic i parę pytań później Kostrzewa i Burro stali pod jednopiętrowym, dość zaniedbanym domostwem. Wedle tego czego dowiedział się niziołek Livia i Kurt mieli małe mieszkanko na poddaszu. Drzwi do domu były już zawarte, a okiennice zamknięte na głucho, co nie dziwiło - od czasu zaćmienia kto żyw chował się w domu, gdy tylko zaszło słońce, a stolarze i nie tylko pracowali całymi dniami montując nowe zabezpieczenia ybniskich domostw, by nawet mysz nie zdołała się prześlizgnąć.

Ulice faktycznie nie były o tej porze bezpieczne, a Kostrzewie, impulsywnej w swoich postanowieniach, nie uśmiechało się ani czekać do rana, ani zostawiać sprawy odłogiem na powrót z gór. Z drzwiami nie było się pewno co szarpać; druidka rozjarzała się więc po okolicy i szybko znalazła rozwiązanie w postaci kupki kamieni, gruzu i innych śmieci, które niesprzątnięte walały się po bruku. Zważyła w ręce kilka cięższych odłamków; walnięcie nimi w okiennice raczej ich nie otworzy, ale narobi dość huku, by obudzić mieszkańców i zmusić ich do wychylenia łebków na zewnątrz. Zamachnęła się, mierząc w poddasze, ale na czas przypomniała sobie, że ze swoim jednym okiem jakoś nigdy nie była dobra w tego typu zabawach. Z drugiej strony niziołki sławne były ze swojego świetnego celu i wielkich umiejętności ciskania czymkolwiek bądź.Namyśliwszy się więc moment, wyciągnęła łapę z amunicją w kierunku Burra.

- Masz, rzucaj. - zakomenderowała - Trza obudzić te słodkie ptaszynki…
Niziołek rozglądał się swoim zwyczajem we wszystkich kierunkach na raz, szczególnie za swoje plecy. Zdawało mu się że za każdym rogiem czeka jakaś koścista maszkara, albo taka przezroczysta czy w prześcieradle. Brrrr…. A takie spokojne miasto z tego Ybn było. A teraz no patrzcie ludzie, strach po zmroku z własnej chałupy pięć kroków postawić. Wziął do ręki podane kamulce, podrzucił jeden z nich by ocenić wagę. Wystawił koniec języka dla lepszej koncentracji i poprawy celności po czym zamachnął się i rąbnął w okiennicę.
- No dobra, obudzić obudzimy. Co dalej? Trzeba jakoś wywabić tego łobuza z domu.

Pierwszy kamień nie wywołał w domostwie nawet światła. Dopiero drugi i trzeci wywołały jakąś reakcję; okiennica uchyliła się nieznacznie. Z dochodzących z wnętrza odgłosów można było wywnioskować jednak, że Livia ani myśli puszczać swojego jedynego już syna nawet do wyjrzenia w nocy przez okno. Tyle wystarczyło Kostrzewie do satysfakcjonującego załatwienia sprawy. Co prawda sama najchętniej włoiłaby smarkaczowi kijem w rzyć naście razów, ale jeśli kara miała być wykonana innymi rękami, też nie było źle. A podpatrywanie - nomen omen - Matki Natury nauczyło druidkę, że to słuszny matczyny gniew jest tym, przed drżą nawet najbardziej wredne i zębate basiory.

Tak więc gdy przekonała się, że ma chwilę uwagi Livii, nabrała powietrza w płuca i nie zważając na późną porę, krzyknęła co sił w płucach:
- Dobra kobieto, uważajcie! My po twojego syna ostrzec przyszli, zanim straż go dopadnie! - zrobiła przerwę, żeby pobudzeni sąsiedzi mogli też nadstawić uszu i wydarła się jeszcze głośniej - Bandytę w domu trzymacie i rozbójnika! Łotra najgorszego, co dziś człowieka mało nie zakatrupił, z majętności ograbił, gwałcić chciał i hańbić! Upomnijcie go, albo i w chałupie uwiążcie, bo jak go miejscy zbrojni dopadną na występku, to ino stryk go czeka, i to bez sądu jeszcze, na waszą niedolę i sromotę wieczną!! Tak syna wychowaliście?! - zakończyła pytaniem dla dramatycznego efektu, ale po prawdzie i temu, że jej w końcu tchu zabrakło.

Niziołek zaś sięgnął do woreczka i zaczął coś mamrotać pod nosem i rękami machać. Chwilkę małą to trwało, a z mgły tuż pod domem Livii uformowała się niewielka postać, do złudzenia przypominająca Marę. Kucharz przekrzywił głowę i uzupełnił kilka szczegółów. Złamana w pięciu miejscach noga, rozbita niemalże czaszka, sina i pobijana głowa. Zjawa popłynęła w kierunku okiennicy w którą wcześniej łomotał i przeniknęła przez ścianę. Kilka kropel potu zebrało się na czole kucharza, kiedy schowany za węgłem kierował sztuczką.

Gdy Kostrzewa zaczęła swój wywód Livia, która bądź co bądź była dla Mary trochę jak matka, wpatrywała się w nią osłupiała. Potem zaczęła coś mówić, ale widząc wznoszącą się na piętro iluzję martwej dziewczynki wrzasnęła przeraźliwie i cofnęła się do wnętrza mieszkania, krzycząc. Ze środka rozległ się również męski krzyk, zapewne Kurta, trzask przewracanych mebli, a potem huk jakby coś spadło. Nagle wrzaski urwały się, a potem uszu stojącej na dole pary dobiegł rozpaczliwy krzyk: Mamo? Mamo! Ratunku! Niech nam ktoś pomoże! Pomocy!! Mamo!

Za okiennicami na niższych piętrach zaczęły pojawiać się smużki światła.

Efekt był chyba nieco poważniejszy, niż Kostrzewa i Burro sobie zamierzyli, ale cel został osiągnięty, stwierdziła półorczyca. Cokolwiek się nie działo tam na górze, musiała być to lekcja, którą szczeniak zapamięta na długo. Niemniej jednak zwracanie na siebie powszechnej uwagi nie było po myśli druidki, która po spełnieniu swojego zadania nie zamierzała zostawać na ulicy dłużej, niż to było absolutnie konieczne.
- Nic tu już po nas. Młodzik dostał swoją odpłatę - położyła rękę na ramieniu niziołka, lekko popychając go do wylotu uliczki.

Burro z niepokojem spojrzał w stronę kamienicy, czy ten raban i światło nie jakiś zaczątek pożaru od przewróconej lampy, ale skoro światło było piętro niżej, to nic złego tam się nie mogło stać. Pobiegł zatem za Kostrzewą, zwalniając by przepuścić statecznym krokiem strażników miejskich goniących do miejsca skąd wołano o pomoc. Takie “załatwienie” sprawy niezbyt mu się uśmiechało i wyrzutów sumienia nabrał już pięć uderzeń serca po tym jak zjawę posłał, no ale Mary przecież też mu było żal. Kostrzewa zaś przeciwnie - szczerzyła kły w nieukrywanym zadowoleniu. Następnym razem Kurt dwa razy się zastanowi, nim podniesie rękę na kogoś z jej watahy...
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 17-08-2014 o 16:25.
Autumm jest offline  
Stary 10-08-2014, 22:57   #94
 
Autumm's Avatar
 
Reputacja: 1 Autumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputacjęAutumm ma wspaniałą reputację
Soundtrack

[media]http://spurmag.com/wp-content/uploads/2013/02/herbal-medicine46189k.jpg[/media]

Druidka nigdy nie lubiła, gdy rzeczy trwały za długo, ciągnąc się ponad miarę i sens. Długie pożegnania, długie przygotowania - to nie było dla niej. Podobnie jak Wredota, miała w sobie niespokojną duszę ptaka, gotową zerwać się do nagle do lotu, na pierwszy znany sobie sygnał i odlecieć w dal, nie oglądając się za siebie.

Owszem, pouczyła drużynę, by starannie przemyśleli co zabiorą na wyprawę, ale sama nie zamierzała się tym długo kłopotać. Życie w dziczy nauczyło ją być zawsze przygotowaną na najgorsze warunki i niespodziewane zdarzenia; cały zaś swój dobytek targała zawsze na plecach, i choć i tak był skromny, Kostrzewa nie raz narzekała sama na siebie, że tyle ma tam naładowanych gratów.

Nie potrzebowała w zasadzie nic więcej niż kij, ciepłe ubranie i drobne "przydajki". Las i Natura karmiły ją, poiły i dawały schronienie, po co więc troszczyć się o więcej? Nie potrafiła zrozumieć mieszczuchów, którzy gromadzili wokół siebie setki niepotrzebnych rzeczy, które ledwo raz czy dwa razy były w użyciu, a potem służyły tylko do łapania kurzu. Nawet dziwna fascynacja ludzi zimnym, nieczułym metalem o złotej i srebrnej barwie i nieprzyjemnym zapachu była dla druidki źródłem nieskończonych zdumień, choć zdawała sobie sprawę, jakie znacznie mają pieniądze. Samo złoto nie miało jednak żadnej wartości w dziczy - ani nie nadawało się do wyrobu zbroi, borni czy narzędzi, ani nie potrafiło ogrzać czy nakarmić - więc czemu powodowało takie niezdrowe podniecenie wśród kupców i maluczkich?

A teraz brzęczące krążki zmieniały właściciela, a Kostrzewa czuła jak pozbywa się z kieszeni niepotrzebnego złomu, zamieniając go na coś, co rzeczywiście miało swoją wagę. Trochę porządnych rzemieni i solidnego płótna, pękata flaszka mocnego spirytusu, suszone i świeże zioła, tłuszcz, wonne przyprawy, trochę żelaznych narzędzi - to wszystko zdawało się nie mieć większej przydatności, ale kiedy Kostrzewa z nowo nabytymi dobrami rozsiadała się u Skiraty i zaczęła grzebać w ingrediencjach, smakując, dzieląc i mieszając poszczególne składniki, ze stertki przypadkowych przedmiotów urodził się starannie opakowany worek, którego zawartość mogła zaważyć o granicy między życiem a śmiercią. Która - tego kobieta była pewna - nie raz i nie dwa pochyli się z uwagą nad grupą wędrowców rzucających wyzwanie górskim szczytom.

Zbliżał się wieczór, kiedy druidka zakończyła swoje przygotowania do wyprawy. Przejrzała jeszcze uważnie swoje rzeczy, pocerowała tu i ówdzie znoszone szmaty, naostrzyła - bardziej dla zasady, niż z potrzeby - broń, poziewała, poprzeciągała się i stwierdziła, że bardziej gotowa to już nie będzie. Wredota, która przed czekająca je podróżną starannie ułożyła sobie pióra, a nawet wzięła kąpiel w mrowisku, była tego samego zdania. Kostrzewie nie pozostało więc nic innego niż - po medytacji i modlitwie - zdrzemnąć się z poczuciem, że jest najlepiej przygotowana z całej bandy na czekające ich trudy.

I choć zwykle zasypiała, ledwo zamknąwszy powieki, tym razem sen nie nadszedł tak szybko. Leżała bez ruchu na posłaniu, a jej myśli błądziły, przywołując wspomnienia jej wcześniejszych, szczeniackich wędrówek po okolicy, czasem niebezpiecznych, czasem zbyt beztroskich, ale zawsze pełnych szczęścia i wolnych od trosk. W końcu zasnęła - z uśmiechem na twarzy.

Śniły jej się góry.


[media]http://fc00.deviantart.net/fs70/i/2013/146/0/8/icy_mountains_by_yorinarpati-d66mxgd.jpg[/media]
 
__________________
"Polecam inteligentną i terminową graczkę. I tylko graczkę. Jak z każdą kobietą - dyskusja jest bezcelowa - wie lepiej i ma rację nawet jak się myli." ~ by Aschaar [banned] 02.06.2014
Nieobecna 28.04 - 01.05!

Ostatnio edytowane przez Autumm : 10-08-2014 o 23:04.
Autumm jest offline  
Stary 11-08-2014, 08:32   #95
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Mimo że późno wieczorem wrócił do domu, Burro jeszcze wiele miał do zrobienia. I lekko mu nie było. Zdążył już nawet sobie ułożyć w głowie przeprosiny kompanii, że z nimi pojechać nie może bo musi z rodziną zostać. Pewnie niektórzy by zrozumieli… Inni pewnie nie. Niziołek zmagał się cały czas z sobą, bo przecież Carie przejrzałą go na wylot od razu i próbowała przysięgę wydrzeć od niego. Ale Burro wiedział, że jak wyruszy, to szybko do domu nie wróci. A może nigdy nie wróci… I strach go obleciał. Po raz pierwszy, taki dogłębny i porządny. Nie taki jak na widok Albusa, czy wielkich jak konie łasic. Bo tam strach paraliżował przez moment a potem zmuszał do działania. Ten był inny. Zaczął bowiem mu patrzeć w duszę i mówić, że może on po raz ostatni żonę widzi. I Gucia. I małą Milly, jego oczko w głowie. I ten sam strach, jakoś takim podobnym do Kostrzewy głosem podpowiadał mu jak to łatwo w górach życie postradać, jak łatwo szkielet zardzewiałym, mieczem potrafi na wylot przebić. I czego on tam, kucharz wśród tej drużyny powsinogów szuka, że przecież on jedyny ma tu do czego wracać chyba i dla kogo żyć.


No ale był jeszcze głosik, który mu mówił że jak nie oni, a on z nimi to kto to zrobi? Siedział tedy nad garem w którym gotował pszczeli wosk z tłuszczem na wolnym ogniu. Mieszał kopyścią w garze aż materiał na świece zbierał się i zbrylał powoli, gotowy do kręcenia. Carie przyszła i usiadła cichutko obok. Też nie mogła spać, a jej smutna mina i prośba w oczach rozdzierały niziołkowi duszę na dwoje.
Nurzał długie knoty w garnku i kręcił. Kształtował świece i wyciągał je parami, złączone nie przeciętym w połowie sznurkiem. Obejmował w przerwach na podgrzanie kolejnej partii kobietę siedzącą przy nim.
- Wiesz, Carie? - powiedział w końcu, nie mogąc znieść tak długiej ciszy. - Greg mi opowiadał zwyczaj jego klanu. Od wiek wieków, z ojca na syna i matki na córkę przekazywany. Jeszcze zanim w te góry trafili i żyli na południu, w Albie. Daleko, nawet nie umiem policzyć ile to dni drogi, koło Marsemberu. Opowiadał, że tam jak mężczyźni ruszali na wojnę i zostawiali w domu kobiety i dzieci… To one, w oknach górskich sadyb wieczorami kaganki wystawiały. Takie zwykłe, jak to w każdej chałupie się znajdą. I ten ognik koło okna obłożonego rybimi błonami, miał mężowi i ojcu drogę do domu wskazywać. Tak by nigdy jej nie zapomniał i jak po sznurku do swoich trafił, nie błądził po świecie. I mówił jeszcze, że nie jeden tęgi chłop i rębajło zawołany, który na wojnie we krwi się nurzał cały, jak wracał po ładnych paru miesiącach czy latach wojaczki do Alby… To na widok ognika w oknie swojej chaty, na kolana padał i łez nie krył. A i nikt z jego kompanów nie dziwił się temu i słowa przeciw takim łzom nie powiedział.
Wyjął kolejne dwie świece, uformował w dłoniach ciepły wosk.
- Tak tedy i ja ci tu świec zostawię, a ty zapal w oknie i Milly wytłumacz. Ani się obejrzysz a wrócę do was. Bo przecież inaczej nie może być. - objął ją znowu, do ucha jeszcze długo szeptał cicho, choć przecież już dawno w całej Werbenie wszyscy posnęli i nikt ich nie słyszał.

***

A od rana zaczął się ruch jak w ulu. Burro zaczął się gotowić do drogi i to innej niż do Czarnego Lasu. Dłuższej i bardziej niebezpiecznej. Uzupełnił więc zapasy jedzenia, przypraw, o swojej żarłocznej łachudrze nie zapominając. Carie zaś nagotowiła mu ubrań ciepłych, w tym i wyjęła z kufra krasnoludzką zimową szubę, którą od Agrada dostał. Sprawdziła czy jej czasem mole nie zeżarły, doszyła dwa guziki, które odpadły przy wyjmowaniu. Szuba była dobra, solidnie niedźwiedzim futrem obszyta od spodu, z wierzchu zaś impregnowana dziegciem i piżmowym sadłem. Stary krasnolud zapewniał że to po to by wody nie puszczała, ale niziołek dumał żeby i robactwo chyba odstraszała, bo woniała od tych impregnatów na milę…
Długo grzechotał w plecaku sprawdzając resztę ekwipunku. Linę, do której u kowala dokupił czteroramienną kotwiczkę. Garnki, sagany, czajnik i patelnię. Sztućce i inne utensylia, bez których sobie drogi długiej nie wyobrażał. Biorąc sobie do serca rady Kostrzewy i Vara, kazał sobie znajomemu myśliwemu rakiety śnieżne przysposobić do swojego wzrostu i wagi. Spakował też woreczek z hakami i kolcami na buty nakładanymi, bo i buty porządne spakował, pomny na te ostre skały o których druidka prawiła. Sto razy się zastanawiał o czym to zapomniał i o stu rzeczach sobie jeszcze przypominał. Tytoń do fajki. Mapa, którą mu jeden z kupców wyrysował i za którą nie zdarł od niego nawet za dużo srebra. Zabrał też za namową druidki trochę ziół i maści na rany, ale nie zapomniał i o zielsku na sraczkę, wzdęcia, czy maści na odciski i bolące nogi. Uzupełnił też zapas sztuczek w woreczku i kamieni do procy.
Ziewał przy tym, bo przecież oprócz smutnego pożegnania przy świecach, to i w sypialni z Carie nie pospali wiele. Milly nie odstępowała go na krok i pomagała w przygotowaniach. A plecak rósł i rósł jak brzuch niziołka w święto Traw…

***

- Gdzie mój sztylet, do ciężkiej zarazy, przecież jeszcze chwila temu tu był. Nóg dostał czy jak?! - pieklił się Burro rozglądając po izbie.
- Tu jest. - tubalnym basem odrzekł Greg, wchodząc i niosąc w ręce broń. - Wyostrzyłem i wywecowałem ci go tak, że możesz włosy na kudłatych paluchach nim golić.
- Dzięki, dobrze że jesteś, bo i pogadać chciałem. - kucharz zatknął puginał za pas i usiadł przy stole, machając kudłatymi paluchami w powietrzu. - No siadajże, na co czekasz? I piwa nalej.
Pomilczeli trochę, łykając pienisty napój z kufelków. Kucharz w końcu westchnął ciężko i wyjął z kieszeni kraciastej kamizelki zapieczętowany list. Podał go góralowi.
- To dla Carie. Parę słów ode mnie i testament, w którym całym swoim majątkiem rozporządzam. Wszystko co mam, jej i dzieciom zostawiam. Nie przerywaj mi. - niziołek podniósł rękę, widząc że Greg już głową kręci. - Chcę byś ty to wziął i przy sobie trzymał, tak by Carie nie znalazła. Nie chcę tego w sekretarzyku zostawiać, bo ani chybi znajdzie i pomyśli, że od początku wiedziałem że my tam po śmierć idziemy. Ty to trzymaj i jakby… no jak będziesz już pewny że nie wrócę... To jej oddaj.
- Głupiś.
- Ja? - obruszył się Burro.
- No a kto? Ja? Ja rodziny nie mam, więc mi głowy nadstawiać nie żal. Ale ty, barani łbie? Powtarzam, głupiś.
- No wiem. - kucharz westchnął ciężko znowu. - Może masz rację. Dbaj o nich, co? Nie daj im krzywdy zrobić.
Góral warknął tylko coś głucho do głębi kufla i huknął nim o stół. Wstał z wyraźnym trudem, złapał się ręką za zabandażowany bok i dalej mamrocząc jakieś klątwy pod nosem wyszedł z izby na majdan.
Burro pokiwał głową, porozglądał się jeszcze po ulubionych kątach gospody, zamieszał zupę w kociołku na ogniu i ruszył do głównej izby, w której zbierali się już kompani. Bardziej już gotowy do drogi nie będzie.
 

Ostatnio edytowane przez Harard : 12-08-2014 o 18:20.
Harard jest offline  
Stary 12-08-2014, 22:23   #96
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ybn Corbeth
Dzień piąty




Minął piąty dzień miesiąca Tarhsach, który nieoczekiwanie okazał się dla mieszkańców podnóża Grzbietu Świata tak brzemienny w skutkach. Grupa śmiałków, którzy nie mieli zamiaru czekać aż problem rozwiąże się sam spędziła go na odpoczynku, zakupach i załatwianiu ostatnich spraw i sprawunków.

Po zakończeniu posługi w świątyni oraz krótkiej rozmowie z Malekiem Tibor rozmówił się z “ybnijczykami”, jak ich w myślach nazywał, po czym wsadził swój obity już nieco zadek na siodło, które wraz z koniem otrzymał od Helmitów i pognał do domu, by poinformować rodziców i narzeczoną o swoim rychłym wyjeździe do Doliny Lodowego Wichru. Skóra mu cierpła zwłaszcza na myśl o rozmowie z Cadi; zgodnie z oczekiwaniami nie była ona przyjemna. Zresztą i sam kapłan nie był zachwycony perspektywą wyjazdu, lecz w głębi duszy czuł niezachwianą pewność, że postępuje słusznie. Zanocował w Oestergaard, po czym rankiem kolejnego dnia ruszył na trakt by w umówionym miejscu zaczekać na przyjazd reszty nowych kompanów.

Burro, podobnie jak Var i Kostrzewa spakował się całkiem sprawnie, choć na widok wielgachnego plecaka obwieszonego kucharskim sprzętem Kostrzewa pokręciła tylko głową mrucząc niepochlebne opinie na temat niziołka i wyrazy współczucia dla jego konia. Var za to obniuchał plecak i zadumał się na temat pysznych potraw, które Butterbur mógłby przygotować z żyjących w tundrze stworzeń. Na przykład pieczeń z yeti,albo marynowane…

Mara wyrwała goliata z zamyślenia. Dziewczynka po maściach i czarach półorkini czuła się o wiele lepiej i chciała się wreszcie spotkać z ojcem, który - czego była pewna - zamartwiał się o nią na śmierć. W końcu widziała go ostatni raz kilka dni temu. Var ani myślał puszczać jej samej, więc koniec końców ruszyli razem - z braku lepszych pomysłów do świątyni gdzie faktycznie zastali Olafa grzejącego się przy kuchennym piecu. Ku niewymownej uldze Mary Livii nie było. Grzmot dyskretnie się oddalił, więc mogła w spokoju porozmawiać z tatą. Nie wiedziała ile zrozumiał z tego, co mu powiedziała, ale przynajmniej jej samej ulżyło. Była też wdzięczna Kostrzewie za leczenie - Olaf nielicho by się przeraził widząc ją siną jak dojrzała śliwka.
- Maro? - cichy głos wyrwał dziewczynę z zamyślenia. Może to i dobrze, bo już-już miała się rozpłakać. W progu stała Arla, trzymając w rękach niedużą skrzyneczkę. - Widziałam pana Kalumovugię; powiedział mi, że cię tu znajdę. Nie chcę przeszkadzać, ale… - gestem pokazała, że wolałaby rozmawiać na osobności. Marę zdziwiło to nieco; w końcu co można było ukrywać przed nierozumnym Olafem? Posłusznie jednak poszła za paladynką. Głębokie cienie pod oczami Arli i opuszczone ramiona świadczyły o tym jak ciężkie były dla niej ostatnie dni. Nawet ideały nie mają łatwo, przemknęło Marze przez głowę.
- Chciałam ci coś przekazać - zaczęła Arla gdy już usiadły w ustronnym miejscu. - Gdy… gdy sprzątaliśmy komnatę Grimaldusa znaleźliśmy to - wyciągnęła w stronę Mary skrzyneczkę. Była przybrudzona i dość zniszczona, ale kunszt wykonania świadczył o jej dużej wartości. - Otwórz - gdy Mara spełniła prośbę paladynki jej oczom ukazał się prześliczny pierścionek, kilka kamieni szlachetnych i mały woreczek z monetami. - Grimaldus miał ci to podobno dać gdy osiągniesz pełnoletność, ale myślę, że teraz jest lepszy czas. Livia twierdzi, że należało do twojej matki. Zobacz - paladynka wskazała na inicjały ukryte w roślinnych ornamentach. - Należy do ciebie - uśmiechnęła się blado, po czym wymieniła kwotę - zawrotną kwotę - jaką, według kapłanów, był wart ten skarb. - Zostawię cię samą - rzekła Arla gdy milczenie sie przedłużało, po czym cicho opuściła pomieszczenie. Marze w głowie kłębiło się wiele pytań - tylko czy miała odwagę je zadać?

Ze stuporu wyrwał ją w końcu Grzmot, któremu znudziło się patrzenie na buszującego w zadymce mabari. Trochę żałował, że pies Tibora nie jest większy; raz widział te bestie w akcji i wiedział, że dorosły Fereng byłby w walce nieocenioną pomocą. Ale jak się nie ma co się lubi…
- To co, wracamy do Werbeny? - spytał, ale Mara, ku jego zdziwieniu, pokręciła głową i otuliwszy się szczelniej płaszczem, pod którym ściskała pudełko, pociągnęła zdumionego goliata w stronę szkoły magii. Był tam, podobnie jak dziewczynka, po raz pierwszy i podobnie jak wcześniej Shando oboje w pierwszej chwili z zaskoczeniem przyglądali się oryginalnemu wystrojowi holu - jeśli można tak nazwać rosnące na środku posadzki drzewo. Mara jednak szybko otrząsnęła się ze zdumienia i podeszła do kontuaru. Siedzący za nim mag spojrzał z niechęcią na obdarte dziecko i jeszcze większą na stojącego u jej nogi wilka, lecz obecność goliata powstrzymała jego cięty język.
- Chciałabym się dowiedzieć jak się tym posługiwać - rzekła Mara kładąc na ladzie prezent od Nauta.
- Identyfikacja potencjalnie magicznego przedmiotu kosztuje sto sztuk złota lub dobrej jakości perłę - rzekł sztywno Kurt. Mara bez słowa położyła na ladzie odliczoną kwotę, a czarodziejowi mało oczy nie wyszły na wierzch. Zaiste, ostatnie dni przynosiły magowi same niespodzianki. Wyciągnął spod lady odpowiedni zwój i wyrecytował zaklęcie. Mara ze skrywanym zainteresowaniem patrzyła jak litery wykaligrafowane na cielęcej skórze rozbłyskują magicznym światłem, a potem blakną i znikają zupełnie. - To perła mocy - rzekł wreszcie, niechętnie oddając osobliwemu gościowi naszyjnik. - Raz dziennie możesz zakląć w nią dowolny prosty czar, na przykład Magiczny Pocisk, który aktywujesz potem tak samo, jakbyś go miała w głowie. Oczywiście jeśli potrafisz czarować. Chcesz ją odsprzedać? - spytał z nadzieją, wymieniając kwotę jeszcze bardziej zawrotną niż ta, jaką wart był marowy “spadek”. Z żebraczki w królewnę - dziewczynka potrząsnęła głową; nie nadążała już za przewrotnymi kolejami swojego losu.
- Shando! - tubalny krzyk Vara ponownie wybił ją z rozmyślań. Na schodach pojawił się właśnie calistyta w towarzystwie Elethieny Froren, a mina Kurta wydłużyła się jeszcze bardziej. Zresztą Shando też nie miał za wesołej miny, gdyż czarodziejka dość obcesowo wyprosiła go z biblioteki mówiąc, że w tym tempie prędzej zamarznie w górach niż wyuczy się nowego zaklęcia.
- Idź do domu, panie, przygotuj się do drogi, kup prowiant i wypocznij. Albo postrzelaj sobie do nieumarłych, skoro cię tak na mury ciągnęło. Ja zobaczę co da się zrobić - oświadczyła tonem nie znoszącym sprzeciwu i wkrótce zarówno Shando, Mara jak i Var patrzyli na zamknięte drzwi Szkoły Magii. Wishmaker mógł się zżymać na zachowanie wychowanków arcymagini Springflower, lecz posłaniec, który przybył wieczorem do Werbeny wraz z krótkim listem od Elethieny oraz gotowymi do przepisania zwojami z zaklęciami “Ochrony przed Złem” oraz “Światłem Lunii” znacznie poprawił mu humor.

Jehan również nocował w Werbenie; uznał, że dobrze będzie nieco poznać nowych towarzyszy i zbratać się z nimi przy kufelku czy dwóch. Wierzył mocno w swój czar osobisty, okazało się jednak, że nie ma za bardzo kogo czarować. Niziołek był zajęty swoją rodziną. Var oraz calisthyta nie wydawali się rozmownymi kompanami, półorkini tym bardziej, a nie będzie przecież emablował dziecka! Skończyło się więc głównie na grzecznościowych rozmowach i Jehan zatęsknił za domostwem Colbertów. Debra pożegnała go cała we łzach, ale Lahance nie mógł przeoczyć ulgi Jona na wieść o tym, że Wróbel wyjeżdża. Cóż, z pewnością więź tych dwóch mężczyzn wykraczała poza sprawy zawodowe, jednak mimo że Jon miał wobec młodego oszusta nieco ojcowskie uczucia, to jeśli miał wybierać między bezpieczeństwem jego a swojej rodzonej córki to decyzja była prosta. Colbert dał Jehanowi kilka dobrych rad i garść informacji na temat Dziesięciu Miast, po czym pożegnał chłopaka - jak przypuszczał na długo, jeśli nie na zawsze.




Nad południowym stokiem Grzbietu Świata zapadła noc dając wytchnienie od zmartwień tym, którzy niechętnie ruszali w świat i skracając oczekiwanie tym, którzy wracali do domu.

 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 15-08-2014 o 10:45.
Sayane jest offline  
Stary 16-08-2014, 19:19   #97
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Prawdę mówiąc Marę ucieszyło towarzystwo Vara. Bardzo chciała zobaczyć się z ojcem a po prawdzie trochę się lękała wracać do obejścia Livii. Konfrontacja z matką martwego przyjaciela żywo ją przerażała, nie wspominając o jego bracie, który gorzko ją potraktował przy ostatniej okazji i choć w duchu szukała dla niego usprawiedliwienia to wolałaby więcej już za śmierć Arnego nie płacić. Poza tym sądziła, że jak zbierze łupnia to oczyści to jej własne sumienie. Nie oczyściło.

Sporą więc ulgę odczuła widząc Olafa samego, krzątającego się przy piecu. Ruda wystrzeliła jak z procy i rzuciła się w ramiona olbrzyma, który niewiele tylko ustępował Varowi wzrostem, za to po wyrazie bezmyślności na jego twarzy można było się domyślić iż bliżej mu umysłem do małego dziecka niż rosłego mężczyzny.

Mara zniknęła niemal całkiem pochwycona przez ogromne ramiona, wtuliła twarz w ojcowską pierś i wdychała znajomy zapach domu. Gdy znów stanęła twardo na ziemi i wyswobodziła się z niedźwiedziego uścisku wskazała na towarzyszącego jej olbrzyma.
- Tato, to Var. Varze, to Olaf, mój ojciec. Opiekuje się mną.


Olbrzym nie sprawiał wrażenia jakby mógł opiekować się kimkolwiek, raczej sam wymagał opieki niemniej dziewczynka rozgadała się, ożywiła, a i humor wyraźnie jej wrócił. Opowiedziała Olafowi po krótce o ich wyprawie do siedziby czarodzieja, o Naucie i danych mu obietnicach, wreszcie o naszyjniku z perełką i dziwacznej monecie. Olaf niewiele chyba pojmował z tej historii, potakiwał tylko i gładził Marę po pomarańczowych włosach, bez wątpienia widok dziewczynki wywołał w nim radość.

* * *

Nie kryła zaskoczenia kiedy Arla poprosiła ją na stronę. Z nabożnością wsunęła pierścionek na palec podziwiając kunsztowne wykonanie i błyszczący kamyk. Dosłownie zaparło jej dech w piersi, choć przede wszystkim z powodu schedy po rodzicielce, której niemal nie pamiętała.

- Dziękuję - odrzekła paladynce, wsunęła sakiewkę do kieszeni. W głowie kłębił się tabun myśli, tabun pytań. - Olaf… on ponoć nie zawsze był taki - zaczęła nieskładnie, temat był trudny dla Mary szczególnie. - Był kiedyś roztropnym mężem ale później… coś się wydarzyło. Jemu rozum odjęło a moja matka wyjechała… Choć najpierw sądziłam, że umarła, tak chyba niektórzy wolą myśleć… Livia albo sama nic nie wie, albo powiedzieć nie chce. Grimauldus… też niechętnie poruszał tą sprawę… Ty coś wiesz, Arla? Skoro masz skrzynkę to może powiesz mi coś o przeszłości mojej własnej rodziny.


Nie wiedziała. Zasugerowała tylko, że jeśli ktoś zna prawdę to tylko Livia. Sama Arla była wszak niewiele starsza od Mary i żony Olafa nie pamiętała wcale.
- Jednak nie możesz teraz do niej iść. Livia... - Arla przerwała nie wiedząc, czy powinna to dziewczynce mówić. - Ponoć w nocy ujrzała ducha; Kurt powtarzał, że twojego... Nieważne. Jej serce nie wytrzymało. Śpi teraz w odosobnieniu i myślę, że jeszcze przez wiele dni nie będzie można jej odwiedzać; nawet Kurtowi pozwalamy wchodzić tylko na chwilę.

Ruda nie kryła zdziwienia ale postanowiła nie ciągnąć tematu. Przycisnęła tylko skrzyneczkę do piersi i wróciła do Vara pokazując mu z dumą pierścionek.
- Po mojej matce - wyjaśniła. - Inicjały są. MC. Marit Clandestine. Prawie jej nie pamiętam...


* * *

Po tym jak rozstała się z ojcem zawędrowali do czarodzieja aby zidentyfikować prezent od Nauta. Mara na chwilę znów się stała osowiała jak jej się przypomniało, że drow wyparował jak kamfora miast wrócić do niej, do Ybn, podziękować osobiście i...
Odegnała od siebie głupie myśli.
Zapłaciła za usługę, wypłaciła dodatkową kwotę targując się o magiczny zwój. Zapakowała go akurat na czas bo po chwili zamieszania znaleźli się przed drzwiami w towarzystwie Shando Wishmakera.
- O! - ucieszyła się dziewczynka. - Akurat o tobie myślałam... Jesteś czarodziejem - wyciągnęła zza pazuchy zakupiony zwój i podała Calishycie. - Przepisz do księgi, wyucz się, a później mi zaklnij w medalion. To czar czyniący lekkim jak pióro. Pomyślałam, że co jak co, ale w górach może się okazać jak znalazł.

* * *
Na koniec zostały Marze tylko zakupy. Czekan, rakiety śnieżne, ciepłe ubranie i buty... Szczególnie w tych ostatnich niekomfortowo się czuła. Rudzielec przez większość roku latał po miasteczku samopas, w obdartych łachach i boso i o obucie stóp zabiegała dopiero kiedy pojawiał się śnieg. Teraz wpatrywała się w kozaki z porządnej skóry i dosłownie wszystko ją swędziało. No nic, za kilka dni przywyknie.

Wróciła do Werbeny gwiżdżąc na Strzygę. Plecak ciążył na chuderlawych ramionach głównie z powodu prowiantu. Przewidziane dla niej suchary nie ważyły wiele, ale kopa suszonego mięsa dla wilka to co innego...

- Darmozjad z ciebie - rzuciła przez ramię ale Strzyga nic a nic się tym nie przejął.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 18-08-2014 o 14:33.
liliel jest offline  
Stary 17-08-2014, 13:36   #98
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Ybn Corbeth / Kaledon
Dzień szósty



Bladym świtem siódemka ochotników opuściła mury Ybn Corbeth pozostawiając za sobą znajome twarze i ulice, po czym ruszyła traktem na północ. Majestatyczne góry dzielące ich od Doliny Lodowego Wichru i krańca świata wznosiły się majestatycznie w niebo, niknąć w mlecznobiałej mgle. Dął zimny wiatr dając podróżnym przedsmak tego co napotkają w Dolinie, a ziemię ściął przymrozek. Ziąb doskwierał zwłaszcza nieprzyzwyczajonemu do północnych klimatów Wishmakerowi, choć był opatulony w swój najcieplejszy płaszcz i sztubę, ściągając tym na siebie złośliwe docinki Kostrzewy.




Od Helmitów drużyna otrzymała krzepkie wierzchowce (choć
niziołek i Mara musieli jechać na jednym koniu), wypchane prowiantem juki oraz paszę dla koni na trzy dni. Te zapasy powinny były im wystarczyć w przypadku otwarcia Drogi Królów. Poganiani przez druidkę wstali jeszcze przed świtem, a teraz jechali tak szybko na ile pozwalały im umiejętności. Mijane po drodze zniszczone, spalone chaty i plamy krwi na ich progach były ponurym przypomnieniem wagi ich misji. Burro z drżeniem serca oglądał te widoki i raz po raz odwracał się w stronę miasta, dopóki Mara nie ofuknęła go, że jak nie przestanie to zaraz spadną oboje. Z cichym westchnieniem wbił wzrok w ścielący się przed nim trakt, ostatni raz wyobrażając sobie uliczkę, przy której stała Werbena i pozostawioną tam rodzinę.



Tibor czekał o czasie w umówionym miejscu wyekwipowany podobnie jak oni, więc sporo przed południem siódemka śmiałków stanęła przed potężnymi wierzejami prowadzącymi do Kaledonu. Ku swej uldze Jehan zauważył przy wrotach tych samych strażników, których spotkał wcześniej, toteż wystąpił na przód i szybko wyłuszczył w czym rzecz. Strażnicy nieco niechętnie, ale bez protestów wpuścili wędrowców do środka, nakazując jechać prosto przed siebie. Przechodząc przez bramę wszyscy zauważyli stojący na podwyższeniu olbrzymi róg - jego dźwięk z pewnością zaalarmowałby nie tylko najbliższe posterunki, ale i całą górę. Wysoki, szeroki na dwa wozy i dość surowo ciosany korytarz oświetlony z rzadka pochodniami zaprowadził ybnijczyków do olbrzymiej sali.



Z tego co wiedział Burro dawniej właśnie tutaj zatrzymywały się karawany by odpocząć, przenocować i pohandlować z krasnoludami i gnomami. Wykuta i obrobiona z właściwym krasnoludom rozmachem jaskinia zmieściłaby wszystkich mieszkańców Ybn i okolic; teraz, gdy kręciło się po niej zaledwie kilku krasnoludów i ludzi wydawała się opuszczona i niesamowicie pusta. Gigantyczny kandelabr pulsował bladym magicznym blaskiem, oświetlając całą halę, misternie rzeźbione kolumny i potężne posągi brodatych, uzbrojonych po zęby krasnoludów. Na końcu hali majaczyło podwyższenie - zapewne miejsce, gdzie król przyjmował interesantów. Gdzieniegdzie czerniały wejścia do korytarzy i pomniejszych sal; wyryte w kamieniu tabliczki we wspólnym wskazywały drogę do komnat noclegowych, sklepów, gospody i innych miejsc niezbędnych w takim miejscu. Nieopodal wejścia znajdowało się kilka wnęk, które służyły za stajnie i wozownie, a Shando z zainteresowaniem wypatrzył osobliwy system doprowadzania i odprowadzania wody, z którym nie spotkał się dotąd nigdzie indziej. Jednostajny niski pomruk rezonujący w ścianach podpowiadał mu, że gdzieś na niższych poziomach wre praca, a niezwykła jak na jaskinie dodatnia temperatura jest zapewne utrzymywana dzięki systemowi doprowadzającemu ciepłe powietrze z podziemnych kuźni.

Po kilkunastu krokach Var z łatwością wypatrzył swoim sokolim wzrokiem burmistrza Ybn i jego obstawę. Mitchell Tyres wyglądał na dużo pewniejszego siebie niż podczas ostatniego spotkania w świątyni; twarde negocjacje sprawiały, że czuł się w swoim żywiole.
- Jesteście! - wykrzyknął z niejaką ulgą w głosie. Widać nie był do końca pewien, czy przypadkowa zbieranina śmiałków nie rozmyśli się przez noc. - Wszystko idzie ku dobremu. Co prawda przywódca straży nieco oponuje, ale wygadał się, że już raz otworzyli wrota by przepuścić wyprawę poszukiwawczą za Khordekiem Thunderstonem - zatarł ręce. - Dwunastka krasnoludów poszła do Doliny. Sami doznali niepowetowanej straty z rąk nieumarłych; nie mogą nam odmówić! Rozgośćcie się i odpocznijcie - tam jest gospoda, a tu możecie zostawić konie. Najdalej za świecę powinienem mieć dobre nowiny. Ruszycie jeszcze dziś, albo nie nazywam się Mitchell Tyres!

 
Sayane jest offline  
Stary 17-08-2014, 13:36   #99
 
Sayane's Avatar
 
Reputacja: 1 Sayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputacjęSayane ma wspaniałą reputację
Post TomaszaJ

SENNA MAGIA O PORANKU


Ybn Corbeth, wejście do Szkoły Magii

Powiedzieć, że Shando miał zmęczoną głowę, to jak rzec, że goblini wychodek śmierdzi. Odezwała się próżna pycha, dość częsta w jego rodzinie, połączona ze szkoleniem wojennego maga - zupełnie odmiennym od akademickich i mistycznych nauk odbieranych przez innych. Niby każdy uczył się tego samego, ale różnice były.
Gdy wchodził w mury szkoły, był przekonany że wyniesie stamtąd więcej i srodze się zawiódł. Stał po drugiej stronie drzwi w towarzystwie Vara i młodej Mary z poczuciem niedosytu. I braku snu.

- Akurat o tobie myślałam... Jesteś czarodziejem - zaczepiła go dziewczyna i wyciągnęła zza pazuchy zakupiony zwój i podała Calishycie. - Przepisz do księgi, wyucz się, a później mi zaklnij w medalion. To czar czyniący lekkim jak pióro. Pomyślałam, że co jak co, ale w górach może się okazać jak znalazł.
Brzydka twarz Shando rozpromieniła się na chwilę, słysząc, że może pomóc dziewczynce i choć trochę spłacić dług za pomoc w nocy.
- Doskonały pomysł, młoda damo! Znam to zaklęcie - tu Wishmaker ziewnął przeciągle - Lekkość Pióra, w moich stronach znane jako Radość Szalonego Abdula, co wiąże się z pewną bajką - znów ziew - którą kiedyś Ci opowiem. Obawiam się jednak, że zanim je przepiszę, minie trochę czasu. Nie wiem kiedy zatrzymamy się na dłuższy popas, a to zajęło by cały dzień... zatrzymaj go na razie, a póki co - pozwól że zaklnę w Twoim medalionie coś z repertuaru, który noszę w mojej poobijanej głowie. - Shando pokrótce opowiedział Marze o zaklęciach, które zapamiętał i gdy wybrała Ognisty Pocisk Kelgore'a, natychmiast "wczarował" go w medalion. - A teraz wybaczcie, ale czeka na mnie łóżko i kilka godzin porządnego snuuuuu - końcówkę zdania wypowiedział ziewając.

Powrotu do Werbeny i tego jak zasnął już nie pamiętał.



PRZEKLĘTA PÓŁNOC!


Gdzieś na drodze z Ybn Corbeth do Kaledonu

Im dłużej Shando przebywał na północy, tym bardziej był niespokojny. Pogoda, ludzie - tak różni od spotykanych do tej pory, krajobrazy - wszystko zwyczajnie Wishmakera drażniło i docierało do niego, że mimo lodowatego zimna jego gorąca krew, spadek po praprzodku zaczyna buzować, zwyczajnie kpiąc sobie ze szkolenia i technik wyuczonych u mnichów.
Czarodziej zaczynał żałować decyzji by to tutaj szukać doświadczenia, mocy i niechybnej śmierci.
Krótko przed wyjazdem wysłał listy do siedziby rodu i drugi do mistrza Brimstone'a i miał nadzieję że nie wyczują w nich goryczy, którą miał ochotę przelać na papier. Co jak co, ale nie lubił przyznawać się do błędów, a zapewne błędem było przybycie tutaj!
Przeklęta północ!

Jakby mało mu było klątwy rodzinnej, musiał przyplątać się dodatkowo duch dziewczynki, który skutecznie wysysał jego siły. Nawiedzający go w nocy, w snach, i nawet w myślach! Musiał wręcz zniżyć się do poproszenia o pomoc dziewczynki, która gadała z umarłymi. On! Czarodziej! Nieważne, że w końcu żal zrobiło mu się upiorzycy i w końcu wybaczył jej wszystko, ba! Wręcz obiecał pomścić! Niesmak pozostał, zwłaszcza, że w ferworze przygotowań zapomniał o obietnicy światła w zamkniętym pokoju. Ładne mi dotrzymywanie obietnic, Wishmaker!
Przeklęta północ!

I jeszcze ten mróz, skutecznie rozpraszający jego uwagę. Szkoda było mu marnować moc na zaklęcie Odporności na Żywioły, które na pustyni czasami bywało niezbędne, a najwyraźniej będzie konieczne także i tu.
Nie to obiecywał kupiec, sprzedający mu ciepłe, zimowe ubrania.
Przed wyjazdem zrobił dodatkowe zakupy - raki i rakiety, dziwny sprzęt który widział pierwszy raz na oczy, ponoć potrzebny do pokonywania śniegu i lodu, dziwaczne okulary chroniące oczy (coraz dziwniejsza ta północ), ośmiokrokowa lina z hakiem, czekan, żelazne kliny do wbijania w skały... wszystko to sprawiło, że zamiast czterech potrzebnych Gradowi Kamieni jadeitów kupił tylko trzy, a w sakiewce świeciły pustki. Ale o tym, że będzie potrzebował dodatkowych ubrań, nawet nie pomyślał. A teraz ... szkoda gadać.
Przeklęta północ!

Skulony na wierzchowcu Shando Wishmaker skulił się jeszcze bardziej w siodle i dopiął jeszcze ciaśniej swoje podszyte futrem obranie. Pod futrzaną czapą ciskający gromy wzrok czarodzieja wyglądał tak, że mogłyby się od niego stopić lodowce. Czarodziej lustrował ponuro okolice, szukając zagrożeń, które sprowokowałyby go do uwolnienia niewielkiej burzy ognia, co skutecznie ogrzałoby jego krew.
Niestety - a może na szczęście - niebezpieczeństw na trakcie do Kaledonu nie było widać. Wspinający się ku górze trakt był solidny, widać że brodacze postarali się by nie rozmiękał gdy przyjdą wiosenne roztopy, a później - później był śnieg i wiatr. Im bliżej do wrót Kaledonu, tym temperatura była niższa, a wiatr - silniejszy. Aż strach pomyśleć co będzie, gdy krasnoludy nie przepuszczą nas pod górą, pomyślał czarodziej, trwożnie patrząc na śnieżne czapy na szczytach.
Widoki po drodze zresztą też nie nastrajały pozytywnie - trupy, zniszczone obejścia, wszędzie ślady owej straszliwej nocy, gdy potężna magia przebudziła zmarłych.
Gdy w końcu dotarli do kaledońskich bram, Shando ledwie zauważył kunszt i piękno ich wykonania, czy walory obronne. Liczyło się tylko parujące ze środka ciepłe powietrze, które wkrótce otuliło jego przemarznięte do szpiku kości członki.
 

Ostatnio edytowane przez Sayane : 22-08-2014 o 16:55.
Sayane jest offline  
Stary 17-08-2014, 16:36   #100
 
Harard's Avatar
 
Reputacja: 1 Harard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwuHarard jest godny podziwu
Burro ucieszył się na widok Myszatego, najwyraźniej ktoś pomyślał żeby dać im te same koniki, do których już się przyzwyczaili. Myszaty zaś od razu obrócił głowę i łypnął okiem na niziołka.
- No mam, mam. Nie zapomniałem o tobie. - Burro poklepał z uśmiechem kark zwierzaka i wyciągnął z plecaka pomarszczone zimowe jabłko i dwie marchewki. - Jedz na zdrowie, bo zaraz ruszamy.
To “zaraz” trochę się odwlekło w czasie bo jak zaczęli się przymierzać i dumać z Marą to nijak nie wychodziło dobrze. Jak siadał z tyłu a dziewczynkę brał na łęk, to widział tylko kosteczki i wstążki w tyle jej głowy, we włosy wplątane. No metrażu mu brakowało. W końcu wyklarowała się kolejność optymalna. Plecak Burra z przodu, nad którym coś widział. Burro w środku i Mara za jego plecami.
Kostrzewa coś marudziła że grzbiet Myszatemu pęknie, ale kucharz przekonywał że oni we trójkę, wliczając plecak za całą osobę i tak mniej ważą przecież niż Grzmot. A Marę to już w ogóle pasami trzeba przypiąć bo ją wiatr gdzie po drodze zwieje z siodła lekką jak piórko…

Burrowi choć bywał już kilkakrotnie u krasnoludów, zawsze szczęka opadała. Wspólna Sala, jak nazywał to miejsce Agrad była niesamowita. Geometryczne wzory na bazach kolumn powodowały oczopląs. Pomniki wojowników i królów były po prostu niesamowite. Niziołek zsiadł z konia i wiele czasu poświęcił po prostu na stanie i wgapianie się w te wszystkie cuda. Potem zaś dostali dobre wieści od burmistrza i Burro uśmiechnął się i odetchnął z ulgą. Jakoś droga przez Tunel wydawała mu się bardziej pewna i prostsza.

No a potem się zaczęło.

- B-burro B-b-butterbur, niech mnie kleszcze oblezą. To ty stary p-pierniku? - Zza skalnego załomu wylazł brodaty krasnolud i zaczął ryczeć basem powitanie.
Kucharz wytrzeszczył oczy i przyglądnął mu się pilnie.
- No niech mnie drzwi ścisną, toż to Agrad Bruysson. Witaj, witaj przyjacielu! - niziołek podbiegł do znajomka i wyciągnął prawicę. Khazad ścisnął ją jak cęgami i poklepał po plecach, tak że Burro ledwo ustał na nogach.
Znał wielu krasnoludów, ale ten był okazem niezwykłym. Kwadratowy i brodaty jak reszta. Kucharz o zakład szedł że chyba i do spania chodził w hełmie i z toporem za pasem. Okowitą woniało od niego na wiorstę. No ale ręce miał poplamione inkaustem, a w brodzie zaś zawsze kawałki strucli, Burrowego przepisu w której tak zasmakował jak jej pokosztował w Ybn, że żona co dzień ją musiała piec. No i malowniczo się jąkał. Ale nade wszystko był księgowym w gildii jubilerów.
- Cóż tu robisz, Burro? Przyjechałeś z waszym burmistrzem? - khazad łypnął okiem na ludzi i resztę kompanów.
- Ano zgadłeś. Bo my tu do was w potrzebie i po prośbie…
- Zostaw, zostaw. Do p-polityki nie ma się co mieszać, a nam o sprawach poważnych na środku Sali gadać niewygodnie. - Gwizdnął w palce, dwaj młodzi krasnoludzi podeszli i zaopiekowali się Myszatym. - Do kantorka zachodź, tam w spokojności p-pogadamy.
Przeszli kilkaset kroków, a Burro znowu nie mógł się nadziwić kunsztowi krasnoludzkiej roboty. Wyszli na tyły małego sklepiku jubilerskiego, Agrad pogrzebał w zamku kluczem i weszli do jego królestwa. Mała izdebka z wielkim biurkiem, zagraconym ponad wszelką miarę. Stosy papierzysk, waga, jakieś puzderka, gąsior okowity i dwa kubki. Kupka czegoś bardzo skrzącego się, ani chybi diamenty. Niziołek mimo woli przełknął ślinę.
- Siadaj, co stoisz jak kół. - Agrad zwalił jakieś szpargały z krzesła a sam usiadł w wielkim fotelu. - No, to za spotkanie.
Nalał z gąsiora do kubków, ale po raz trzeci kucharz już nie dał się nabrać. Krasnolud golnął do dna i huknął o blat naczyniem, a Burro wziął mały, malutki łyczek i rozkaszlał się jak zwykle.
- Na wszystkich… bogów morza. - Wysapał w końcu jak ogień z przełyku spłynął nieco niżej i oczy przestały łzawić. - Z czego ty to pędzisz? Z oleju skalnego i żmij?
Agrad zarechotał i dolał sobie do kubka, widząc że swój Burro szybko łapie i odsuwa z zasięgu.
- D-dobra siwucha ma być mocna, bo od tego ona jak rzyć od s-s-srania. Sponiewierać ma. A smakować to se możesz w-wina jak elf jaki. - Zerknął na niziołka uważnie. - A może piwa ci dam, co? Wojennego. Takiego b-bracie nie piłeś jeszcze.
- Naprawdę? - zaciekawił się od razu Burro. - A co w nim takiego specjalnego?
- A to, że ono ino podczas alarmu i tylko dla wo-wojaków robione. Tajemna receptura klanowa. T-takim piwem to cały dzień można przeżyć bez żarcia, dlatego czujkom, i wartom je noszą. Gęste i pożywne, choć ja tam wolę to. - popchnął grubym paluchem gąsior, wstał i utoczył z małej beczułki wojennego do kufla.
Burro powąchał i zerknął ciekawie do środka. Rzeczywiście gęste i nie pieniące się. Ciemne jak smoła. Pomlaskał, posmakował. Mocno korzenne, treściwe.
- Mlaskaj, mlaskaj ch-choćby do jutra. - Agrad uśmiechnął się. - Zamlaskasz i usrasz się prędzej niż s-skład wybadasz. Tajemnica klanowa, mówię.
- Niech ci będzie, ale pierwszorzędne, prawda. Goryczki w sam raz, no i rzeczywiście zapełnia brzuch nieźle. - Odstawił pusty kufel i spojrzał z nadzieją na Agrada.
Drzwi kantorka otworzyły się i do środka wszedł ani chybi górnik, bo ze świeczką na czole i obsypany jeszcze pyłem.
- C-co tam masz dla mnie, Caleb?
- Rzuć okiem, przez te cholerne kościotrupy na przodek dojść nie można, ale w bocznych sztolniach chłopaki odkuli.
Agrad wziął do ręki spory zielony kamień. Burro korzystając z zamieszania dolał sobie wojennego ukradkiem do kufla. Khazad najpierw położył kamień na wadze i długo żonglował odważnikami, mrucząc przy tym pod nosem. Potem wziął z biurka szkiełko, przetarł je o kaftan ostrożnie i przyłożył do oka. Pstryknął palcem i na blacie zapaliło się białe światło, pozwalające na dokładniejsze oględziny.
- N-no, no. Całkiem niezły okaz. Zaraz p-pora… chujem. - Burro uśmiechnął się, słysząc ulubione powiedzenie księgowego. Agrad wziął piękny piramidkowy abakus, który już Burro widział kilkakrotnie, ale zawsze wprawiał go w podziw. Po złotych drucikach, grube paluchy Agrada przesuwały czarne opale, mieniące się w mlecznym świetle, a krasnolud mamrotał znowu:
- P-przenoszę cztery… Dwa mam w rozumie… Taaak, to będzie jak nic, tysiąc sto cz-cz-cz… - zaciął się na chwilę - czterdzieści pięć koron i dwadzieścia srebrnych. Gdyby nie ten inkluz, tu, widzisz? - Caleb pochylił się nad kamieniem i kiwnął głową, niziołek zaś też dojrzał mały pęchęrzyk powietrza w zieleniutkim kamieniu. - I odbarwienie od niklu, było b-by ze dwa razy tyle. A-ale i tak piękny szmaragd.
Mamuniu moja... Dwa razy tyle… Niziołek westchnął i łyknął piwa. Oni rozmawiali o półrocznym dochodzie Werbeny, tak jak on z Guciem rozmawia o wieprzowej pieczeni. Całkiem niezła, ale cholera przesoliłem krzytynę...

***

- C-co tam u nas? - Po wyjściu Caleba, wrócili do rozmowy. - A-ano posrało się jak widzisz. Truposze się p-panoszą.
Krasnolud zgrzytnął zębami i uderzył ręką o żeleźce topora.
- P-p-porządny krasnolud już do wygódki nocą nie może iść spokojnie. Bo nie wiadomo jaki duch, czy inna zjawa zza ściany nie wyskoczy. I z-z-zastanawiaj się bracie, czy to zwyczajnie, po okowicie takie cuda się widzi, czy to już zjawa nie w kij pierdział i kapłana trza wołać. Tfu! Psia ich mać! Chłopaki nie lubią, oj nie lubią s-s-stróżować teraz. Widzisz B-burro, mamy tu wszystkiego po trochu. Koboldy, orki i gobliny - odginał grube paluchy w trakcie wyliczania, zmarszczył brew. - Cz-cz-czerwie, rdzojady chędożone. Pająki. Jak się dobrze obrócisz to i drowa znajdziesz. Ale z tym, b-bracie, przynajmniej po porządku idzie sobie poradzić. Ot bierzesz topór i je-bu-du w łeb! - Rąbnął w biurko łapskiem tak że aż kucharz podskoczył na krześle. - Ale z t-tymi zjawami?! Nic nie uradzisz! Tylko kapłanów wołaj, bo topór to na wylot przechodzi, jak przez dym z d-d-dymarki.
- To szkieletów tu nie macie? Bo u nas tego właśnie pełno. Trupów, szkieletów co byś nie chciał. Aaa no tak. Tu przez skały do was nie przelezą, ani nie wygrzebią się w środku miasta jak u nas. - Krasnolud pokiwał głową.
- Są też i sz-szkielety, ale na dolnych chodnikach. W kopalniach, opuszczonych sztolniach. A tu, jeno z-zjawy. Ale nasi kapłani u-umni. - Łyknął okowity, chuchnął w rękaw bo zakąsić nie miał czym. - D-dają sobie radę. Tylko na początku, z zaskoczenia nas w-wzięli.
Pomarkotniał, zacisnął pięść na kuflu.
- Słyszeliśmy. - Kucharz pokiwał głową, pomilczał trochę. - U nas też banshee… Grimaldusa zabiła. Mimo, żeśmy niby ostrzeżeni byli. Ale na taką moc nie masz mocnych... Ale one w góry ciągną, na północ. Dlatego my tutaj po prośbie byście nam Królewską Drogę uchylili. Tak na trzy palce chociaż. - Oblizał wargi z wojennego, po dwóch kufelkach rzeczywiście piwo zapełniło żołądek i grzało mile i rozleniwiająco.
- Nie w-w-wiem co tam starsi uradzą, ale tyle ci powiem, że my już tunelem do Doliny chodzili. Całkiem niedawno poszła wyprawa po królewskiego syna, który po tamtej stronie się włóczy. A po śmierci S-S-Starego… Sukcesja to rzecz ś-święta, wiesz jak jest.
Burrowi jedno się spodobało. Powiedział: Idziemy za truposzami przez góry, bo tak trzeba. Agrad zaś okiem nie mrugnął, nie pytał czy głupi, czemu Carie zostawia, czy wie ile to niebezpieczeństw… Trzeba, psia mać to trzeba i koniec…
- A powiedz mi, jak ta Królewska Droga właściwie wygląda? Bom okrutnie ciekawy, a kupce co w Werbenie stawali, żaden tamój nie jechał i nic nie wiedzieli.
-A-ano gadać tu i nie ma co. Chcesz, to ci pokażę wrota.
- Serio? - Zapalił się kucharz. - No to chodźmy od razu!

Szli korytarzami dobre pół godziny. Agrad chyba celowo prowadził tak, żeby Burro się nie połapał którędy przechodzili i nawet na torturach nie wygadał. Załomy, schody, korytarze troiły mu się w oczach. Przysiągłby że jednym przejściem to ze trzy razy szli. W końcu jednak doszli do szerokiego skalnego tunelu zakończonego zdawało by się pionową ścianą.
- O. - Burknął Agrad.
- Co “O”? - zaniepokoił się kucharz patrząc na litą skałę. - Zawaliło się?
Agrad zarechotał, aż mu się broda zatrzęsła, sypiąc okruchami strucli.
- A ty co, durny, myślisz że każde drzwi to k-klamkę muszą mieć, co? - zaryczał trzęsąc się jeszcze. - To nasza, porządna robota. Jak tędy chcecie iść, t-to miej nadzieję że nasi Starsi was puszczą, bo sam to byś s-s-sto lat myślał i nie wymyślisz jak to to się otwiera.
- A co za tymi wrotami? - Podpuszczał Burro, wodząc dłonią po skale i przyglądając się zaporze.
- Most. Łukowy, wąski i obronny. T-taki że ino jeden wóz na raz przejedzie. Są na to przykłady, że dziesiątka t-t-tarczowników takiego mostu przed całą armią może bronić, aż odwody przyjdą. No i taki m-most, to jednym przypieprzeniem młota zwalić w przepaść możesz. Tylko um trza mieć i wiedzieć gdzie przypieprzyć. Wracajmy Burro.
- Tak, tak. Pilno mi dowiedzieć się co tam burmistrz uradził. Jak myślisz, wasi dadzą nam eskortę przez ten tunel?
- A mnie skąd wiedzieć? Burro, ja kamuszkami po a-abakusie jeżdżę, nic więcej. Ale tyle ci powiem, że tam to wam nie łatwo będzie. Trupy tam we z-znaki się wam dadzą ani chybi, skoro u nas w dolnych korytarzach ich pełno łazi. I być może n-n-nie tylko one… Widzisz bracie, Królewska Droga to właśnie tunel w skale kopany, p-prosty jak w mordę strzelił. No tylko wydrążone na poboczu miejsca na popas. T-także o jedno zło bać się nie musicie. Nawet taki kapcan miastowy jak ty nie po-po-pobłądzi. Ale mówią, że tam już kto inny do naszych tuneli mógł się dokopać. Od dołu. - Zmrużył oczy, a Burro przełknął ślinę w wyschniętym nagle gardle. - No i pułapki są.
- P- p-pułapki? - Dla odmiany niziołek teraz zaczął się jąkać. - Jakie pułapki?
- Dobre, nasze. - wyszczerzył się khazad. - Najlepsze. Nie jakieś patyki za-za-zaaostrzone w wykopanym dole, jak u elfów w lasku. Ale więcej nic nie wiem, bracie, nie mnie o to pytać. Układ i rozłożenie tajne w cholerę. Wyżej musisz uderzać.
Niziołek pokiwał głową, zapamiętując by burmistrzowi powtórzyć, mapę jakąś wycyganić czy coś. Tymczasem wrócili do kantorka, ale Agrad pozamykał tylko pomieszczenie i poprowadził go do oberży na obiad. Kucharz zgodził się bez wahania.
- Będę miał prośbę, Agradzie. Nie znalazła by się beczułka wojennego dla nas na drogę? Taka choć maluteńka, o taka? - Między kciukiem a palcem wskazującym pokazał jaka mała. - I tej waszej wybornej pancernej baraniny. Wierz lub nie wierz ale od tych golonek, szaszłyków i polewek piwnych to ja stokroć wolę tą baraninę. Pewnie, że zęby połamać można jak kto niezwyczajny, ale jak przeżujesz to normalnie niebo w gębie…
- Sie wie, i szczęście masz b-bracie, bo gospoda “Pod młotem i kowadłem” z pancernej słynie…
 
Harard jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:39.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172