Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-08-2014, 17:06   #82
Bogdan
 
Bogdan's Avatar
 
Reputacja: 1 Bogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie cośBogdan ma w sobie coś
Co oni gadali o wężu wyłażącym z gardła tego złapanego bandyty? Co mówił Shilah o prześladujących ich duchach? Nie potrafił sobie dokładnie przypomnieć... Dziwne, zważywszy że wszystko to działo się zaledwie dobę - dwie doby temu? Musiał się jednak o coś mocno uderzyć... Być może na tyle mocno, że nawet nie pamiętał gdzie i o co... To nie był zwyczajny... normalny stan umysłu... Egon Olsen – zawsze racjonalny i rzeczowy, mało że nie potrafił w tej chwili poukładać sobie w głowie wydarzeń sięgających nie dalej jak dwa, trzy dni do tyłu, to jeszcze z przerażeniem stwierdzał, że ma ogromne trudności z odróżnieniem faktów od nieraz głośno artykułowanych obaw tych, z którymi dane mu było trafić do tego przeklętego przez Boga miejsca.

Widział węże wyłaniające się ze stygnącego ledwo trupa Tiggeta, słyszał relację wielebnego Johnstona o takim samym przypadku, na własne oczy oglądał jatkę, jaka pozostała po bandzie Harpera, niemal na jego oczach ludzie zapadali się pod ziemię, a jednak wszystkie te wspomnienia mieszały się i przeplatały niczym w źle i bezładnie utkanej tkaninie z tym co wiedział ze szczątków pełnych obaw rozmów innych, i tym, co pamiętał z własnych snów. Makabra i pełen przemocy obraz plótł się i gmatwał w rozgorączkowanej głowie bankiera, coraz trudniej dając oddzielić to co było, od tego, co nie daj Boże być by mogło.

Widział histerię jaka opanowała ludzi na widok wypełzających z ciała szeryfa grzechotników. Widział szaloną strzelaninę i to, co pomimo wyeliminowania niebezpieczeństwa ze strony węży wciąż czaiło się w ich oczach. Co wyłaziło na wierzch, zwłaszcza wtedy, gdy w ciemności stukot osuwającego się kamienia, albo chrzęst żwiru oznajmiał, że wcale nie są w tej ciemności sami. Obserwował ich stężałe twarze, pot który mimo chłodu nocy perlił karki i nerwowe ruchy na każdy podejrzany dźwięk. Obserwował. I tyle...
Sam bynajmniej nie zachowywał spokoju. Bał się jak chyba jeszcze nigdy dotąd. Jednak bał się tym nieznanym sobie rodzajem strachu, który choć szarpał trzewia gdzieś w środku i kotłował myśli, nie paraliżował jak choćby - kiedy to było? - w czasie tej udanej zasadzki Diabła gdy Tigget stracił zdolność chodzenia...

Z apatycznym, nawet dla siebie niezrozumiałym spokojem oczekiwał końca nocy, przyglądał się ciężkiej walce młodego mieszańca o przeżycie, nasłuchiwał wraz z innymi nocnych odgłosów pustyni i z obojętnością zastanawiał nad przyczyną nieostrożności, czy też zadufania we własne siły tych, którzy nieopodal, tam w ruinach puebla palili ogień. Nawet niespodziewany początek i nie mniej nagły koniec kanonady zbył zwykłym pełnym ciekawości zainteresowaniem. Niczym więcej. Złość, jaka pchała go do tej pory wciąż do przodu, niepohamowane pragnienie dorwania Harpera i własnoręcznego wyrwania mu zrabowanych pieniędzy z gardła mieszały się i równoważyły z takimi zagadnieniami jak czysto akademickie zainteresowanie kunsztem miss Reed, czy choćby banalna ciekawość co stało się z zaginionym mułem, albo jak to w ogóle możliwe by wąż przeżył w ciele człowieka...

Z godziny na godzinę stawał się bardziej bierny. Z minuty na minutę coraz mniej potrafił odróżnić koszmar rzeczywistości od makabry przebijającej się na powierzchnię obrazu jego świadomości. Zapadał się i powracał. Zasypiał i wypływał na powierzchnię jawy. Tylko silne bodźce: strzelanina, mocny uścisk dłoni czy nagły, bezpośredni zwrot na moment wyrywały go z otępienia, a i tak szybko tracił orientacje, po której stronie akurat się znajduje.
Gdyby ktoś mu powiedział – ruszamy! – wstałby i poszedł. Puki co, tkwili w miejscu – tkwił i on.
Był świadomy niebezpieczeństwa, miał poczucie zagrożenia ze strony tego co pełzało w ciemnościach, a jednak gdyby tak było trzeba wstałby i poszedł schwytać Diabła, czy kogo tam, kto krył się w opuszczonej indiańskiej wiosce. Z prawdopodobieństwem powodzenia bliskim zeru. Z szansą na przeżycie nie większą niż na to, że do rana spadnie deszcz. I z pewnością, że tak samo nagłe opady jak i sukces przedsięwzięcia obeszły by go równie mało.

Budził się i zapadał w płytki, męczący sen upływ czasu rejestrując tylko beznamiętnie śledząc ruch księżyca na nieboskłonie. Nie wszystkich wypowiedzianych słów był świadomy. Nie wszystkich podjętych decyzji rozumiał. W natłoku myśli i często niezrozumiałych skojarzeń powoli zaczynał być ku swojemu zdziwieniu pewien jednego: że wąż, jakkolwiek dziwacznym się to nie wydawało i jak bardzo byłoby to pozbawione znaczenia… że jego łuski, bardziej niż skórę węża przypominają pióra ptaka!....
 
Bogdan jest offline