Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 01-09-2014, 20:21   #1
valtharys
 
valtharys's Avatar
 
Reputacja: 1 valtharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputacjęvaltharys ma wspaniałą reputację
[Warhammer II ed] Oko Tzeentcha

18 Ulriczeit.Rok 2522 KI.


Minął dokładnie miesiąc od momentu, gdy prosty lud świętował nadejście zimy. Mimo to dotąd nie spadł jeszcze pierwszy śnieg i nie zapowiadało się na to, aby wkrótce się pojawił. Dni na przemian bywały deszczowe i słoneczne, choć zimny wiatr wiejący nocą dawał do zrozumienia, iż trwa Czas Ulryka. Mimo wszystko nadchodzące przesilenie zimowe zapowiadało się wyjątkowo ciepło i przyjemnie, a święto zwane Uśpieniem, być może choć na chwilę oderwałoby ludzi od codzienności, w której dni były podobne do siebie, mijając tak samo ciężko i mozolnie. Nawet brak Grafa oraz Ar-Ulryka w mieście nie był już tak odczuwalny. Od czasu do czasu wieczorami ludzie zbierali się na murach wypatrując powrotu swojego władcy i armii, która z nim wyruszyła.
Podczas jego nieobecności w mieście, władza wojskowa została powierzona dowódcy straży, Ulrichowi Schutzmannowi. To do niego należało utrzymywanie porządku w obrębie murów, a także sprawowanie pieczy nad artylerią, obsadą posterunków czy oddziałami ochotniczymi i całą resztą obrony miasta. Mimo ciężkich warunków sierżant radził sobie ze wszystkim nad wyraz dobrze, starając się ze wszystkich sił, by w mieście panował spokój a i ludziom żyło się łatwiej.
Schutzmann nie był sam w swoich zmaganiach, wspierany przez Magistrów Prawa - Ebernhardem Richterem, Erichem Kalzbadem oraz Hannes Brucknerem, których można było poznać poznać po szarych, zdobionych złotymi broszami szatach. To do nich należała władza nad administracją cywilną i rozstrzyganie sporów prawnych.


Dla większości mieszkańców Middenheim ta noc nie różniła się niczym od innych. Ludzie, zmęczeni codziennymi obowiązkami i pomocą na murach, podążali powolnym krokiem ku swoim domostwom, a na ich twarzach ciężko było doszukać się radości. Choć przeżyli najazd Pana Końca Czasów, to spuścizna jaką pozostawił po sobie była wciąż żywa. Ból i zmęczenie towarzyszyły ludziom od wielu tygodni, zwłaszcza, że każdego ranka wstawali tylko po to, by w pocie czoła pracować przy naprawie murów lub przy innych zadaniach, mających na celu postawić miasto na nogi. I choć dzisiejszej nocy Morrslieb i Mannslieb wyraźnie górowały nad miastem, to mało kto zdawał się przejmować tym faktem. Tak samo jak tym, że od czasu do czasu po ulicy można dostrzec przebiegające cienie, które dokądś zmierzają.

Brotkopfs był jednym z kwartałów Dzielnicy Kupieckiej, w której znajdowało się pełno składów czy biur kupieckich. Podczas najazdu właśnie ta dzielnica ucierpiała najmniej, mimo że parę razy doszło tu do starć straży miejskiej z ludnością cywilną, których powodem były ataki na magazyny w poszukiwaniu żywności, bowiem od niedawna dopiero towary zaczęły napływać z różnych zakątków Imperium.
Sama Dzielnica podzielona była na trzy kwartały: Gelmund, Kaufseit oraz właśnie Brotkopfs i choć w innych częściach miasta również można było spotkać kupców czy warsztaty, właśnie tu znajdowało się serce miejskiego handlu. To tu wybudowano imponującą, trzypiętrową budowlę, będącą siedzibą Gildii Kupieckiej. W niej zawsze jest tłoczno, a konkurencja tylko czeka, aż ktoś się potknie by go pożreć i przejąć jego interes. Słabość to luksus, na który żaden z kupców nie mógł sobie pozwolić.
Wieczorami magazyny były zamykane, zaś kupcy, podobnie jak i bogatsi mieszczanie, spędzają czas, w jednym z trzech najbardziej popularnych lokali: “Lamencie Niebios”, “Orężu Rycerza” lub “Galeonie”. To w nich stali bywalcy wydają swoje ciężko zarobione pieniądze, zawierają układy czy też najprościej w świecie korzystają z oferowanych tam przyjemności i dobrodziejstw. Zdawać się mogło, że dobre wino, piękne kobiety, porządne jadło oraz hazard to główne elementy, które zapewniają zabawę i pomagają zapomnieć o mrokach i trudach dnia codziennego.

Jednak tej nocy nie każdy z kupców oddawał się przyjemnościom, jak również nie wszystkie składy zostały zamknięte. Ciemnymi uliczkami, skryte przed wścibskimi spojrzeniami, podążały cienie.
Długie, ciemne płaszcze z osłaniającymi twarze kapturami łopotały na wietrze, gdy postacie kierowały się do starego magazynu. Ten poniszczony i nadszarpnięty wojną budynek należał do jednego z mniej znaczących kupców handlującego winem.

Wejście do środka możliwe było tylko dla grupy wtajemniczonych, znających zarówno w sekrecie ustalone hasło jak i sygnał. Gdy drzwi się otworzyły, każdego przywitał zamaskowany mężczyzna w długim, fioletowym habicie. Jedynie trzymana przez niego pojedyncza świeca rozświetlała zaciemniony magazyn. Wypełniony po brzegi drewnianymi skrzyniami, tworzącymi swoisty labirynt, w którym ktoś nieobeznany mógł z łatwością się zgubić.


Mężczyzna ruchem dłoni zasugerował, że zebrani powinni za nim podążyć.
Szedł w milczeniu i nie patrzył za siebie, prowadząc gości między skrzyniami w głąb budynku. Gdy dotarł do jednego, na pierwszy rzut oka niczym się nie wyróżniającego pakunku, zatrzymał się. Skrzynia była większa od pozostałych, a jej boki okuto metalem, na którym były widoczne wkręcone śruby. Nieznajomy zaczął coś szeptać pod nosem, dotykając boków, by po chwili wcisnąć do środka dwie śrubki. Bok skrzyni się otworzył, a oczom zebranym ukazały się schody prowadzące do podziemi.
Przewodnik podał uczestnikom zebrania dwie świece, które mogli odpalić od płonącego ognia. Każdy, kto wszedł do skrzyni mógł zobaczyć, że jej boki od środka przykryte są długimi, aksamitnymi dywanami o różnych wzorach i kolorach. Zapewne pochodziły one z dalekich krajów Arabii.

Podziemny korytarz wydawał się nieskończenie długi, a ścieżka była tak wąska, że trzeba było iść gęsiego. Trudno było określić uczestnikom spotkania jak długo szli i gdzie dokładnie są, bowiem nie raz i nie dwa prowadzący nagle skręcał w jakąś odnogę. Wiadomym się stało, że ci, którzy nie znali drogi, mogli by tu błądzić w nieskończoność. Same podziemia wyglądały jak normalne tunele, których - według plotek - pod miastem było pełno. Stare, podniszczone kamienie, tknięte już zębem czasu, zapewne widziały nie jedną tajemnicę, która miała tu miejsce.
Szczury co jakiś czas przemykały w popłochu, słysząc i wyczuwając zbliżających się nieproszonych gości.
W końcu jednak cała grupa dotarła do mosiężnych drzwi, które zamknięte były od wewnątrz. Dopiero gdy zapukano w nie trzy razy, okienko w nich otworzyło się. Zielone, czujne oczy spoglądały zza nich, badając przybyszy.

- Co rodzi wiedzę? - padło pytanie
- Ciekawość - odpowiedział przewodnik.
- Co rodzi ciekawość? - zadano kolejne
- Wiedza - odpowiedź padła również bez wahania
- Kto zaspokaja obie? - trzecie pytanie
- Tylko Tzeentch.

Po tej odpowiedzi słychać było dźwięk opuszczanej zasuwy i jeszcze jakiegoś mechanizmu, a potem zaskrzypiały otwoerające się drzwi.

W środku znajdowało się już kilkoro innych wyznawców, którzy także mieli na sobie długie, fioletowe habity, zaś twarze ich zasłaniały maski. Gdy tylko wszyscy znaleźli się już w środku, drzwi ze skrzypieniem zostały zamknięte. Żelazna sztaba opuszczono w celu zabezpieczenia otwarcia drzwi. Osoba, która wpuszczała grupę do środka, za pomocą specjalnej dźwigni uruchomiła dodatkowy mechanizm zabezpieczający. Drzwi same w sobie wyglądały solidne, lecz środki bezpieczeństwa jakie zastosowano nikogo nie mogły dziwić.

Wszyscy w końcu skierowali się do niedużej komnaty, która oświetlona była za pomocą palących się wszędzie świec. Na jej końcu, dokładnie po środku, stał stół, na którym znajdowały się przeróżne zwoje, księgi, flakony z miksturami i gliniane misy, wypełnione dziwną zawartością.


Tuż przed stołem klęczał mężczyzna, trzymający w dłoniach dziwną księgę, którą czytał półszeptem.
Gdy już wszyscy zebrali się w kole, robiąc miejsce i dla niego, mężczyzna wstał odwracając się do was twarzą, witając was słowami:

-N jawrr’thakh ‘Lzimbarr Tzeentch! - Głos mężczyzny był niski, pewny siebie i władczy.

Wszyscy członkowie zgromadzenia odpowiedzieli mu chórem, lekko skłaniając przed nim głową.
Mężczyzna był przeciętnego wzrostu, mierzył nie więcej niż 170 cm, a jego żylasta, dość dobrze wyrzeźbiona sylwetka, bardziej pasowała do wojownika, niż do kogoś obdarzonego zmysłem i talentem magicznym. Na klatce piersiowej, po jej prawej stronie, widać było świeże, głębokie nacięcie, z którego jednak nie kapała krew. Poniżej, na wysokości pępka, który był przekuty dziwną obręczą, miał zawieszoną stułę, na której wyhaftowano symbol Tego Który Zmienia Drogi. Sam mężczyzna, miał na twarzy maskę, która zasłaniała mu całkowicie twarz, a na jej środku wyrzeźbiona była ośmioramienna gwiazda. Choć jego oczy były zasłonięte, to każdy zebrany miał dziwne wrażenie, że jest bacznie obserwowany. Gdy mężczyzna pochodził do zebranych, zdawało się wyczuwać namacalną aurę potęgi, władczości i pewności siebie, która go otaczała. Każdy jego ruch zdawał się być perfekcyjny, idealnie współgrający z resztą jego ciała.

Memnoch, bo pod takim imieniem wszyscy znali Wtajemniczonego Kultu Pana Zmian, według wszelkich znaków oraz tego co o nim mówiono był potężnym czarnoksiężnikiem. Podobno dotknął go sam Pan Zmian, i to jego słowa wychodziły z ust Memnocha. Nikt nigdy nie widział jego twarzy, a wszystko co robił, było podyktowane dobrem kultu. Choć wielu o nim słyszało, to do tej pory żaden z zebranych go nie spotkał. To był przywilej zarezerwowany tylko dla tych, którzy byli lub mieli zostać przyjęci do wewnętrznego kręgu. Tak więc dzisiejsze spotkanie mogło być kolejnym etapem w ich życiu i każdy zaczynał czuć rosnące podniecenie i ekscytację.
Memnoch stanął w środku koła, które utworzyli zebrani, i przemówił. Jego słowa, choć wypowiadane półszeptem, miały w sobie coś magicznego, coś potężnego. Każde zdanie, jakie wypowiadał, zapisywało się w waszej pamięci i wiedzieliście, że tego dnia nigdy już nie zapomnicie. Włosy delikatnie zaczęły wam się jeżyć, a serce przyspieszyło swoje bicie..

-Witajcie... Przez długi czas nasze działania ograniczały się jedynie do przyglądania się i obserwowania. Przez długi czas czekaliśmy cierpliwie, lecz w końcu dostałem znak. Miałem sen., w którym Architekt Losu rzekł mi, że nadszedł czas działania. Ma on swój plan, w którym mamy odegrać ważną rolę. Musimy być jednak dalej dyskretni, nasze działania muszą pozostać niezauważone, bowiem siła przychodzi z czasem i rozwagą. - Nastąpiła pauza, po której każdy mógł spokojnie przetrawić słowa mówcy. - Witam tych, którzy po raz pierwszy do nas dołączyli. Ufam i wierzę, że moja decyzja o przyprowadzeniu was tutaj okaże się trafna i dobra. Nim jednak otworzymy się przed wami, nim bracia powitają was otwarcie... musicie dowieść, że zasługujecie na to. Gdy tak się stanie, dostąpicie zaszczytu wejścia do wewnętrznego kręgu. Są to zarówno przywileje jak i obowiązki, lecz pierw musicie przejść próbę. Zadanie jakie postawię przed wami pokaże, na ile umiecie postawić dobro naszego zboru nad własne ambicje, chęć wywyższenia się czy własne ego. W Middenheim żyje sobie pewien człowiek. Jego imię to Lucius Holtz, i choć jest zwyczajnym urzędnikiem w Middenheim, to w interesie nas wszystkich jest to, by zginął. Śmierć jego nie może być prosta, podobnie jak wszystko, co robimy. Nikt nie może jednak powiązać was z jego śmiercią, a także nie może ona wzbudzać zbyt wiele zainteresowania. Czy zrobicie to wspólnie, czy tylko jeden z was się tym zajmie... wybór należy do was. Zarówno chwała jak i porażka zostanie przypisane wam, jako jedności. A teraz wyciągnijcie wasze dłonie - rzekł i dał znak, by przyniesiono mu sztylet i kielich ze stołu.

Gdy tak się stało podszedł do każdego z “nowicjuszy” i naciął mu wewnętrzną część dłoni, a krew, która zaczęła wypływać z rany, skapywała do kielicha. Potem ci, którzy już należeli do wewnętrznego kręgu, nacięli swoją skórę i podarowali swoją krew. Ostatnim, który to zrobił, był sam Wtajemniczony, który podawał każdemu z osobna kielich, by upił z niego łyk. Gdy cały rytuał się zakończył, a trwało to chwilę, każdy dostał bandaż i opatrunek, by mógł zatamować krwawienie.
Następnie Wtajemniczony dał znać, że nadszedł czas na modlitwę, podczas której każdy wznosił swoje modły i prośby do Tego-Który-Zmienia-Drogi. Po zakończonej modlitwie, lider spojrzał na młodych rekrutów i rzekł:

-Czas na wykonanie zadanie macie do następnej pełni, czyli 9-tego Vorhexen... Wtedy to znów się spotkamy i poddamy was ocenie. Gdybyście jednak wykonali zadanie wcześniej, przekażcie tę nowinę przez waszych Mistrzów. Oni was poinstruują, co dalej... Niech Pan Losu będzie łaskawy i prowadzi was swoimi ścieżkami... ku chwale..
Gdy wypowiedział te słowa, każdy z nowicjuszy poczuł się jeszcze bardziej pewny siebie. Widział wyraźnie swoją dalszą drogę, ścieżkę, którą miał obrać.

- Teraz musimy się już pożegnać. Jeden z członków was odprowadzi.. - rzekł Memnoch, oznajmiając adeptom, że to dla nich na dziś koniec spotkania.


Jakiś czas później każdy z nowicjuszy został wyprowadzony z komnaty i ponownie, podążając ciemnymi, długimi korytarzami, trafił do piwnicy małego domu. Sama piwnica była praktycznie pusta, poza kilkoma krzesłami, a także stolikiem. Nim jednak dane było komuś spocząć, ten, który tu was przyprowadził, dał znak, by wszyscy udali się za nim na górę.
Jak się okazało, okna zabite były dechami i od razu było widać, że od dawna nikt tu nie przebywał. Schody prowadzące na górę zostały dawno temu zawalone i tylko za pomocą liny i haków można było wejść wyżej. Inne pomieszczenia również były niezamieszkałe i dawno nie nawiedzane nawet przez tak zwanych dzikich lokatorów.

Dom był pusty i w miarę bezpieczny, a powadzący was Mistrz dał znak, że teraz was opuszcza. Zostaliście sami. Była bardzo późna noc, lecz do świtu został jeszcze szmat czasu. Oba księżyce lśniły złowrogo na nieboskłonie, a gwiazdy radośnie pobłyskiwały w ich otoczeniu. Na zewnątrz również, zdawało się, że nikogo nie ma. Po otoczeniu budynku można było zakładać, że obecnie zebrani znajdują się gdzieś w dzielnicy Zachodniej.
Trzeba było zdecydować, czy grupa nieznanych sobie ludzi zacznie działać wspólnie, czy też każdy jednak wybierze swoją własną ścieżkę, nie bacząc na innych. Nagroda jak i kara miała spotkać każdego, a nie tylko pojedynczą jednostkę. Nikt z zebranych nie znał nikogo z pozostałych - ani twarzy, ani imienia. Każdy jednak służył temu samemu Bogu. Czy to mogło wystarczyć by zacząć współpracować?
Cisza panowała wszędzie i zakłócał ją tylko cichy gwizd wiejącego wiatru.
 
__________________
Dzięki za 7 lat wspólnej zabawy:-)

Ostatnio edytowane przez valtharys : 30-09-2014 o 15:14.
valtharys jest offline