Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 02-09-2014, 09:09   #17
Wilczy
 
Wilczy's Avatar
 
Reputacja: 1 Wilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputacjęWilczy ma wspaniałą reputację
Carver patrzył i nie mógł uwierzyć. To było po prostu, kurwa, niewiarygodne. Sam zaczynał podejrzewać swoich współpracowników o paranoję. Wyglądało na to, że robota pójdzie się jebać, jeszcze zanim wyjadą z Detroit. Zero profesjonalizmu, zero szacunku dla klienta… Owszem, Dziadkowi też nie spodobała się ich „przesyłka”, ale są pewne zasady, jakaś zawodowa etykieta, której warto przestrzegać. A tutaj wyglądało na to, że Mild do spółki z Trevorem zaraz zrobią kilka dziur w ich towarze. Trzeba było od razu wpakować mu kulkę w łeb i wsadzić do bagażnika! Dobrze, że przynajmniej Jed zachował jeszcze trochę rozsądku. Przez głowę Carvera przewijała się wiązanka niecenzuralnych słów pod adresem Mildred, Trevora, gościa w garniaku, oraz wszystkich ich bliższych i dalszych krewnych, oraz zwierząt domowych.

„Kurwa, wygląda na to, że to Mild ktoś musi zabrać broń…” pomyślał, ale nie interweniował, choć z trudem przyszło mu powstrzymanie się. Ale dolewanie oliwy do ognia naprawdę mogłoby skończyć się strzelaniną, a tego nie chciał. Zamiast tego sprawdził cały swój sprzęt (cały czas klnąc pod nosem), a potem oparł się o bagażnik swojego Challengera i z założonymi rękami przyglądał się temu przedstawieniu. Napalone dzieciaki. Każde z nich tak strasznie chce udowodnić jakie jest twarde. A Mildred… cholera, Mildred! W takich właśnie chwilach żałował, że akurat ją spotkał, po tej hecy w Apallachach...

***

Jakiś czas temu, Federacja Apallachów


Wszystko szło pięknie. Carver do spółki z Jastrzębiem i Wredniakiem - dwoma znajomymi po fachu - podręcznikowo zakończyli robotę. Robota była akurat w tym przypadku prywatna - w końcu czasem zemsta jest lepsza niż fura gambli - ale praca to praca. Von Schaft od dwóch dni gryzł glebę - tylko na to zasługuje pracodawca, który ma w zwyczaju robić swoich pracowników w wała - a Jastrząb i Wredniak krótko pożegnali się z Dziadkiem. Nic dziwnego - po takim numerze wypadałoby na chwilę zejść ludziom z widoku. Zwłaszcza, że to przecież Apallachy - niektórzy tutaj mają zdrowo narąbane we łbie.

Jak już wspomniano - wszystko szło pięknie... dopóki Robin Carver się nie przeliczył. Okazało się, że Szlachetnie Urodzony, Pies go Trącał, Von Schaft ma bardzo liczną rodzinę. Dla Carvera to raczej banda idiotów, którym tak się w dupach poprzewracało, że zaczęli dobierać się do swoich matek i córek w ramach “czystości krwi”. Nie zmienia to faktu - banda idiotów z dużym zapleczem i świetnym powodem, żeby nie lubić Dziadka. Kiedy wypytywali o niego za pierwszym razem, popełnili błąd i przyszli tylko we dwóch. Później zmądrzeli i w ogóle przestali zadawać pytania. Normalnie wyjechałby stamtąd bez problemów, ale umówił się z Wredniakiem, że wezmą wóz Dziadka - on za bardzo rzucałby się w nim w oczy. Tak więc Carver był w nieciekawej sytuacji: za plecami pościg, a on od dwóch dni próbuje złapać stopa byle dalej z tego miejsca. A z jego aparycją to nie jest łatwe. Pozostało mu tylko szukać tam gdzie każdy - w knajpie na wyjazdówce. Bar wyglądał jak samo dno szamba, ale poza robotnikami czasem trafiał się tam jakiś przyjezdny. Carver siedział smętnie nad tanim piwem i czekał na gościa, który nie wygląda jak kompletna łachudra - i ma wóz, ewentualnie inny środek transportu.

W tym samym czasie złe losu przyczynki zagnały w okolicę Mild, która zyskała sobie złą sławę niemal już wszędzie. Z własnego wyboru zajęła się życiem na wygnaniu i radzeniem sobie z nudą alkoholem i złymi decyzjami. Bar do którego zajrzała w poszukiwaniu przygód, wydawał się odpowiednio obskurny. Masy taniej siły robotniczej przewalały się przez niego każdego dnia z siłą odpowiednią ciężarowi pracy jaki wykonywali. Tam też topili swoje smutki i oblewali drobne radości jakie mogło przynieść życie za parę marnych gambli. Często też rozładowywali frustrację, co miało największe chyba znaczenie dla charakteru rusznikarki, która każdą chwilę w ciągu ostatnich lat swojego życia spędzała na “szukaniu słomki do oka”, albo jak to się potocznie mawia “Chuja do dupy”. I znalazła, w sumie to znalazł się jego właściciel, jakiś cwany, który stwierdził, że rudowłosa właścicielka Galilla jest świetnym materiałem na jednonocną przygodę. Może i nie było w tym wiele kłamstwa, ale podejście do sprawy ze strony robola zostawiało wiele do życzenia. Na szarpnięcie jej za włosy uśmiechnęła się tylko krzywo, błysnęła szarymi oczami, w których odbijało się szaleństwo. Odpięła łańcuch z ręki, by za chwilę zwiniętym na pół strzelić przyjemniaczka prosto w kolano. Puścił, ale przecież zabawa dopiero się zaczynała. Problem leżał w tym, że chłopu nie spodobało się zimne od metalu i szorstkie od rdzy na nim powitanie. Wolał wycofać się za plecy kumpli, tak samo głupich jak on sam by spróbować swoich sił w barowej bójce.

Wbrew przewidywaniom, w barze zaczynało robić się ciekawie. Robin tylko się uśmiechnął, kiedy ta laska zdzieliła przygłupa łańcuchem. Zastanawiał się czy da radę kolejnym kilku... cóż, normalnie Dziadek jest ostatnim, który rwałby się do ratowania damy w opresji (“Dobre sobie - wygląda jakby mogła stłuc takich pięciu i nawet się nie zmęczyć...”), ale to był bardzo nudny dzień. Chwilowo Robin tylko odłożył piwo i powoli sięgnął do paska po nóż. Patrzył.

Pomoc nie była potrzebna: górnicy, rolnicy, tragarze, robotnicy… Masy mięśni przyzwyczajonych do jednostajnego napinania i rozluźniania tylko pojedynczych partii w rytm miarowego uderzenia stali o kamień lub odwrotnie. No i kompletny brak instynktu samozachowawczego. Po ruchach dziewczyny było widać, że przygotowania do walki nie wyniosła z Apallaskiej szkoły oficerskiej, a z doświadczenia na froncie. Była oszczędna w każdej podejmowanej przez siebie akcji, zero zbędnych ewolucji i machania szabelką. Za to dobrze nasmarowana i wyczyszczona broń gotowa w każdej chwili do użycia utwierdzała tylko obserwatora w przekonaniu o korzeniach jej szkolenia. Nieznaczną sugestią mogła by być również bluza mundurowa w maskowaniu desert z przyciemnionymi dystynkcjami Armii Nowego Jorku. Wystarczyło się tylko odrobinę na tym znać, a tłuszcza cisnąca się teraz między stołami knajpy najwidoczniej nie miała o tym żadnego pojęcia. Przez co władowała się w niezłe kłopoty. Łańcuch zwinięty najpierw na dłoni w połowie długości znów oplótł rękę kobiety dając jej przewagę nad nieuzbrojonymi przeciwnikami w postaci impetu masy własnego ciała, do której dołączyła masa ponad trzymetrowego krowiaka. Jak się chwilę później okazało, ten mógł jeszcze w razie potrzeby służyć także jako zasłona, na której łatwo pękały źle zaciśnięte knykcie pięści damskich bokserów. Przez dłuższą chwilę okładała się z mięśniakami pięściami, nie próbując nawet unikać ciosów. Zamiast tego blokowała część z nich własnym osłoniętym przedramieniem lub pochwyconym sprzętem barowym - krzesłem, butelką, tacą. Nie było w tym żadnej finezji, widać za to było samobójcze zapędy rudzielca, który i tak ostatecznie wyszedł z całej akcji obronną ręką, a raczej łańcuchem, który na zakończenie poszybował nad jej głową prosto w rząd zdziwionych twarzy przeciwników… Zahaczając przy okazji jedną z półek nad barem.

Cóż, barman się wkurwił, wcale nie dziwne. Dziwne było to, że zamiast zażądać zapłaty za wyrządzone szkody zwyczajnie wywalił dziewuchę z baru… Jakby sam nie chciał zaryzykować konfrontacji z tym dziwnym blaskiem w jej oczach.

Carver zastanawiał się tylko przez chwilę. Spojrzał gniewnie na barmana - kto to widział, za taką pierdołę ludzi z baru wyrzucać?! - spojrzał też na teraz już rozlane piwo, stwierdził że to nieduża strata i zebrał swoje manatki. Widział przez brudną szybę baru, że dziewczyna chyba kręci się przy jednym z motorów. Cóż, kto nie ryzykuje, ten nie wygrywa.

Spokojnie wyszedł z tego uroczego lokalu, spojrzał na dziewczynę i zagadał ze swoim zwyczajowym urokiem.
- Hej, ty, przy motorze!

Panienka stała przy Yamaha Warriorze.
Na dźwięk chrapliwego głosu odwróciła się i przerwała zaplatanie łańcucha na rękę. Reagowała niemal natychmiast:

- Czego dziadku? - dopiero po chwili do niej dotarło, że w sumie nawet trafiła z identyfikacją gościa w starym, jeszcze przedwojennym, mundurze US Army, jako najemnika, który w ostatnich dniach zyskał sobie całkiem spory rozgłos w całych Apallachach.

Oczywiście, od razu musiała go wkurzyć tym “Dziadkiem”. Ech, ludzie, ludzie…
- Amatorszczyzna… tyle mebli rozwalonych, bar zalany, barman wkurzony… - amatorszczyzna, choć widzę pewien potencjał - jak na Carvera był to niemal komplement.

Dziewczyna uśmiechnęła się półgębkiem pokazując zęby z prawej strony szczęki, zalane oczywiście krwią z rozbitej wargi.

- Ale wszyscy żywi, więc może jeszcze wyruszą w pościg i zabawa na dzisiejszą noc się jeszcze nie skończy.
- Taka rozrywkowa panna z ciebie, co?
- zapytał uśmiechając się półgębkiem.
- Nie mniej niż Ty. To nie ja popisywałam się zabijaniem swoich zleceniodawców w Apallaskiej metropolii.

Teraz Carver zaczynał być już bardziej wkurzony.
- Po pierwsze, to tylko jeden pracodawca, a po drugie on pierwszy złamał warunki umowy. Nie oczekuję, że ktoś taki jak ty zrozumie. Po trzecie, trochę szacunku dla starszych dziewucho. Za moich czasów mówiliśmy do poważnych ludzi per “Pan”
- Po pierwsze, drugie i trzecie nie oczekuj, że mnie to obejdzie. - uśmiech nie schodził jej z ust, dłoń powędrowała do TTetki w kaburze na szelkach taktycznych. Może znów szykowała się okazja. Carver widząc, że dziewczyna go prowokuje, tylko szerzej się uśmiechnął - wyglądał teraz naprawdę paskudnie i zrobił by tym na każdym zwykłym człowieku prawdziwe wrażenie, na niej zapewne też. Gdyby tylko nie była tak popierdolona i żyła jedynie dla takich właśnie chwil, w których poziom adrenaliny sięgał zenitu.

-Lepiej, żebyś naprawdę chciała tego użyć… No, ale może dosyć tego lizania się po jajach, co? Robin Carver, jak już wiesz. - wyciągnął dłoń w jej kierunku, a uśmiech dziewczyny zbladł odrobinę i odsunęła dłoń od broni.
- Mildred J. Reid. - Podała mu swoją dłoń. Uścisk miała mocny.
- Tak więc, Mildred… do rzeczy. Taka rozrywkowa młoda dama , na pewno nie ma nic przeciwko nowym rozrywkom. Sprawa wygląda tak - potrzebny mi transport, najlepiej daleko stąd. W gratisie dorzucam zgraję wkurzonych gnojków do odstrzału. Jak to brzmi?
- Brzmi świetnie, o ile, w twoich czasach, nie było problemu z tym, że ktoś prowadzi po pijaku.

- Akurat to zmieniło się na lepsze - dawniej za byle małe piwo za kółkiem już mogli cię nawet posadzić, jak miałeś niefart. Bardziej martwi mnie twój pojazd - tym jeździsz? -zapytał trochę bez sensu wskazując na motor
- Nie, to on mnie wozi. Yamaha Warrior, Pogromca plastików.
- Może i tak… ale cztery koła są lepsze niż dwa.
- Chcesz jechać to wsiadaj bez zbędnego pieprzenia, raz spróbujesz czegoś nowego, może nie zejdziesz na zawał.
- Zaśmiała się głośno, zapinając łańcuch na ręce i mocując karabin do uprzęży przy maszynie, która objęta jej udami z przyjemności zamruczała przyjaźnie.
- Założę się, że i ciebie przeżyje… - odpowiedział tylko z uśmiechem i zaczął przypinać swoje rzeczy do maszyny.
- Co do tego, nie mam raczej wątpliwości. - Puściła mu oko i przesunęła się do przodu robiąc miejsce za sobą. Carver spojrzał na miejsce dla pasażera, wymamrotał coś o babach siedzących za kółkiem i z lekkim trudem usadowił się z tyłu. Tęsknił za swoim Dodgem. Lepiej, żeby tego nie żałował. A zaczął niemal natychmiast, gdy dziewczyna okutą w łańcuch ręką, przycisnęła jego dłonie do swoich bioder. Po czym momentalnie ruszyła i w ciągu niecałych 4 sekund rozpędziła 300 kilogramowego potwora do setki, by okrążyć miasteczko i dać wszystkim znać, że można już za nimi ruszać.

***

Z zamyślenia wyrwał go odgłos strzałów. W tym przypadku Carver zgodziłby się z ich pasażerem: Dickson się popisywał. Ale przynajmniej to był już koniec przedstawienia. Ich towar zbliżył się do Dziadka i zdał broń.
- Proszę się nie martwić, to nie będzie panu potrzebne. Jesteśmy tutaj, żeby pana chronić… - spojrzał ukradkiem na Mild i Trevora - … wbrew pozorom.
Robin schował nóż i kastet do swoich rzeczy - większość leżała na tylnym siedzeniu Dodge'a, ale rewolwer wolał mieć bliżej, tak samo jak swoją Berettę. Podczas jazdy zazwyczaj trzyma najpotrzebniejsze rzeczy na fotelu pasażera, bo rzadko kiedy kogoś wozi.

Teraz w końcu mogli się zabrać do konkretów. Przynajmniej tutaj okazało się, że nie tylko Carver podchodzi poważnie do swojej pracy i już wszystko poszło sprawnie. Znowu okazało się, że Jed ma głowę na karku. Chwilami Dziadkowi wydawało się, że snajper czyta mu w myślach… sam pomyślał właśnie o takiej formacji wozów w konwoju: motor, Hummer, Land Rover, Dodge. Wszystko inne byłoby po prostu głupie. Po niezbędnych ustaleniach wsiadł do wozu, sprawdził czy jego krótkofalówka działa jak powinna i odpalił silnik.
 
Wilczy jest offline